Garbus (Féval)/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
CIOS NEVERSA

Tak — to był Lagarder, piękny Lagarder, sławny łamigłowa i sercobójca.
Naprzeciw tego ośmnastoletniego młodzieńca, który zatrzymał się na środku izby uśmiechnięty, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, stało szesnastu groźnych zbirów; szesnaście szpad mistrzów broni nie śmiały nawet wyjrzeć z pochew!
Bo to był Lagarder!
Kokardas miał racyę, Paspoal również; obaj dali tylko słaby obraz rzeczywistości. Gdyby w najbarwniejszych kolorach malowali to ich bóstwo, jeszczeby opowiedzieli zamało.
Prawdziwe usposobienie młodości która pociąga i podbija; młodość, której nie można nabyć, ani za majątek, ani za geniusz, ani za cnoty. Uosobienie młodości w najwspanialszym rozkwicie, ze złotemi puklami jedwabistych włosów, z rozkosznym uśmiechem na purpurowych wargach, ze zwycięskim błyskiem ciemnych źrenic.
Henryk Lagarder był wzrostu nieco więcej niż średniego. Postawa wdzięczna i nadzwyczaj zwinna w ruchach — wierny typ Paryżanina, tak różniącego się od ciężkich i muskularnych jego współziomków z Północy. Szerokie białe czoło zdradzało inteligencyę i szlachetność duszy. Brwi gęste czarne, tak, jak i delikatny puszek na górnej wardze.
Artystyczny rysunek nieco pociągłej twarzy, łukowate linie brwi, grecki kształt nosa i wdzięczny wykrój ust, najlepiej świadczyły o szlachetności rodu z jakiego pochodzi. Dodajmy że wesoły uśmiech prawie nigdy nie schodził z tej pięknej twarzy. Ale czego pióro niezdolne opisać, to tego niezrównanego wdzięku i powabu całej postaci i tej ruchliwości fizyonomii, która w chwilach smutku, czy tęsknoty przybierała wyraz słodkiej twarzy kobiecej, a w gniewie, czy boju była straszną, jak głowa Meduzy.
Miał no sobie strój królewskiego ułana, trochę podarty i zniszczony, ale osłaniał go bogaty płaszcz aksamitny, zarzucony niedbale na ramię. Czerwona szarfa ze złotemi frandzlami wskazywała rangę wojskową.
Ciężka egzekucya, jakiej przed chwilą dokonał, zaledwie zaróżowiła mu policzki.
— Czy wam nie wstyd! — rzekł ze wzgardą — męczyć tak dziecko.
— Kapitanie... — zaczął Karig, podnosząc się z ziemi.
— Milcz, kto są te zawadyaki?
Kokardas i Paspoal stali przy nim z kapeluszami w ręku.
— A — rzekł, rozpogodziwszy się — moi opiekunowie! Co do djahła, robicie tu tak daleko od ulicy Croix-des-Petits-Champs?
Podał im rękę, ale jak książę dający do pocałunku końce swych palców.
Kokardas i Paspoal dotknęli tej ręki z nabożnością. Trzeba przyznać, że często otwierała się dla nich pełna złotych pieniędzy. Opiekunowie nie mogli się skarżyć na swego protegowanego.
— A inni? — zapytał Henryk. — Widziałem, gdzieś kiedyś.
Zwrócił się do Staupica.
— Gdzie cię spotkałem?
— W Kolonii — wyszeptał Niemiec bardzo zmieszany.
— Prawda, dotknąłeś mnie raz.
— Na dwanaście — odrzekł pokornie Staupic.
— A aa! — ciągnął dalej Lagarder, patrząc na Saldaniego i Pinto, moi dwaj przeciwnicy z Madrytu... Dobre szpady!
— Ach, ekscelencyo — odparli razem dwaj Hiszpanie. Tam szło o zakład; nie mamy zwyczaju bić się dwóch przeciwko jednemu.
— Jakto! Jakto! Dwóch przeciwko jednemu! — wykrzyknął Gaskończyk.
— Oni mówili — dorzucił Paspoal, — że nie znają waszej wysokości.
— A ten — rzekł Kokardas — wskazując na Pepe — modlił się, aby módz stanąć przeciw rycerzowi de Lagarder.
Pepe Matador napróżno starał się wytrzymać wzrok Lagardera. Młody rycerz zapytał tylko:
— To ten?
I Pepe spuścił głowę, mrucząc cicho.
— A co do tych zuchów — rzekł Lagarder — to nie kłamali, bo w Hiszpanii używałem tylko imienia Henryk. Panowie — przerwał robiąc palcem ruch, jakby wykonywał pchnięcie szpadą. — Widzę, żeśmy się już mniej więcej wszyscy spotykali, bo oto przypominam sobie, że rozciąłem czaszkę także i temu dzielnemu chłopcu.
Joel Jugan dotkną! się swej skroni.
— Jest tu znak — wyszeptał — włada wasza wysokość kijem, jak anioł, to pewne.
— Żaden z was nie miał do mnie szczęścia towarzysze — przemówił znowu Lagarder, — ale tutaj znaleźliście sobie łatwiejsze zajęcie. Zbliż się, dziecko.
Berichen usłuchał.
Kokardas i Karig poczęli mówić równocześnie, aby wytłómaczyć, dlaczego rewidowali pazia. Lagarder nakazał im milczenie.
— Co tu robisz? — zapytał pazia.
— Pan jest dobry i przed panem nie skłamię — odparł Berichon. — Mam zanieść list.
— Do kogo?
Berichon zawahał się i spojrzenie jego skierowało się w stronę nizkiego okienka.
— Do was, panie — odrzekł po chwili.
— Daj!
— Chłopiec wyciągnął kartę ukrytą na piersiach i podał ją Lagarderowi. Potem, wspinając się do jego ucha:
— Mam odnieść jeszcze drugi list — rzekł.
— Do kogo?
— Do jednej pani.
Lagarder rzucił mu sakiewkę.
— Idź, mały — rzekł — nikt cię nie zaczepi.
Dziecko pobiegła szybko i niebawem znikło w fosie.
Gdy tylko paź się oddalił, Lagarder otworzył list.
— Na bok! — rozkazał, wiedząc że żołnierze i zbirowie otaczają go zanadto zblizka — lubię sam odczytywać moją korcspondencyę.
Wszyscy odsunęli się z pośpiechem.
— Brawo, — wykrzyknął Łagarder, przeczytawszy pierwsze wiersze listu. — Oto co nazywam szczęśliwem posłannictwem. Po to właśnie tu przyjechałem. Na Boga! ten Nevers jest naprawdę grzeczny kawaler!
— Nevers, — powtórzyli fechmistrze ze zdziwieniem.
— Co to znaczy? — zapytali Kokardas i Paspoal.
Lagarder zbliżył się do stołu.
— Przedewszystkiem dajcie wina — rzekł — chcę wam opowiedzieć historyę. Jestem zadowolony. Siądź tu, mistrzu Kokardasie, a ty tu braciszku Paspoalu. Wy reszta gdzie chcecie.
Gaskończyk i Normandczyk, dumni z takiego odznaczenia, zajęli miejsca obok swego bohatera, Henryk Lagarder wypił kubek do dna i zaczął:
— Trzeba wam wiedzieć, że jestem wygnańcem: opuszczam Francyę...
— Wygnańcem? — przerwał Kokardas.
— Doczekamy się jeszcze, że go powieszą, westchnął Paspoal.
— I za co wygnany?
Na szczęście to ostatnie pytanie zagłuszył tkliwy jakiś wykrzyknik braciszka Paspoala. Lagarder nie znosił takich poufałości.
— Czy znacie tego starego djabła Belisona? — zapytał.
— Barona Belisona?
— Belisona Rębacza?
— Belisona nieboszczyka — poprawił młody ułan.
— Umarł? — zapytało kilka głosów.
— Ja go zabiłem. Król biorąc mnie do swego pułku, nadał mi prawo szlacheckie. Przyrzekłem, że będę się prowadził rozważnie. Przez sześć miesięcy byłem grzeczny, jak obrazek. Prawie zapomniano już o mnie; ale pewnego wieczoru ten Belison zaczepił jakiegoś biednego i małego oficerka z prowincyi, gołowąsa.
— Zawsze ta sama historya, szepnął Paspoal. — prawdziwy błędny rycerz!
— Cicho, kochanku! upominał go Kokardas.
— Zbliżyłem się do Belisona — ciągnął dalej Lagarder — i ponieważ przyrzekłem Najjaśniejszemu Panu, gdy raezy pasować mnie na rycerza, że nigdy nie powiem nikomu uchybiającego słowa, ograniczyłem się więc tylko na wyciągnięciu uszu baranowi, jak się to robi złym dzieciom w szkoło. Wcale mu się to nie spodobało...
— Spodziewam się! — zawołano dokoła.
— Powiedział mi to zbyt głośno — mówił Lagarder — a ja mu dałem za Arsenałem, na co zasłużył od dawna: pchnięcie na odlew!... Nawskroś!
— O, dziecino! — wykrzyknął Paspoal, zapominając że czasy się zmieniły — jak ty umiesz ślicznie to dyabelskie pchnięcie!
Lagarder zaśmiał się. Potem silnie uderzył w stół cynowym kubkiem. Paspoal myślał, że już będzie po nim.
— I oto sprawiedliwość! — zawołał ułan, nie zwróciwszy nawet nań uwagi. — Winni mi byli nagrodę, że zwaliłem tę wilczą głowę. Ale nie, ślą mnie na wygnanie!
Całe zacne towarzystwo przyznało, że popełniono nadużycie. Kokardas przeklinał od „cierniowej korony,“ biadając, że sztuka rycerska jest w poniżeniu. Lagarder mówił dalej:
— Ostatecznie jestem posłuszny królewskiemu rozkazowi. Wyjeżdżam. Świat jest duży i przysięgam, że znajdę jakiś kraj, gdzie się dobrze żyje. Ale zanim przejdę granicę, muszą zadowolnić jedną fantazyę... dwie nawet: pojedynek i miłosną wyprawę. W ten sposób pożegnam naszą piękną Francyę!
Przysunięto się do niego z ciekawością.
— Opowiedz nam, to panie kawalerze — rzekł Kokardas.
— Powiedzcie mi zuchy — zapytał nagle Lagarder — czyście nie słyszeli kiedy o tajemniczym ciosie Neversa?
— Do djabła! — zawołano dokoła stołu.
— Właśnie o nim rozmawialiśmy przed chwilą — dodał Paspoal.
— I coście o tem mówili?
— Zdania były podzielone. Jedni mówili ot głupstwo! Inni dowodzili, że stary mistrz Delapalme sprzedał księciu jedno pchnięcie... całą seryę pchnięć... za pomocą których książę może dotknąć każdego człowieka absolutnie każdego w środek czoła, między oczami.
Lagarder był zamyślony. Zapytał jeszcze:
— A co myślicie wogóle o ciosach tajemniczych, wy znawcy i mistrze fechtunku?
Ogólne zdanie zawyrokowało, że ciosy tajemnicze są podstępem na głupców i że w gruncie każdy cios może być uniknięty zapomocą znanych ruchów.
— Tak i ja myślałem — odrzekł Lagarder — zanim miałem honor zmierzyć się z panem de Nevers.
— A teraz? — pytano ze wszystkich stron.
Każdy był bardzo zainteresowany: za kilka godzin ten sławny cios Neversa położy może kilku z nich trupem.
— Teraz — odpowiedział Lagarder — to co innego. Wyobraźcie sobie, że ten przeklęty, cios stał mi długo kością w gardle. Słowo daję, nie pozwalało mi to zasnąć! Przyznajcie, że po tym Neersie zadużo też mówiono. Wszędzie i ciągle, od czasu jego powrotu z Włoch, brzęczało koło mnie: Nevers, Nevers, Novers! Nevers jest najpiękniejszy! Nevers jest najdzielniejszy!
— Po kimś innym, którego dobrze znamy, — przerwał braciszek Paspoal.
Tym razem Kokardas przytwierdził całkowicie.
— Nevers tu, Nevers tam, — ciągnął Lagarder. Konie Neversa, szpady Neversa, dobra Neversa! Jego dowcipy, jego szczęście w grze, lista jego kochanek... i w dodatku cudowny cios! Szatani piekielni! To mi się znudziło! Jednego wieczoru moja gospodyni podała mi kotlety a la Nevers, wyrzuciłem je przez okno i wychodziłem bez kolacyi, gdy w drzwiach natknąłem się na szewca, który odnosił mi buty zrobione według ostatniej mody: buty a la Nevers. Zbiłem mego szewca, co mnie kosztowało dziesięć luidorów (luidor koło 8~miu rubli), które mu rzuciłem w twarz. A hultaj mi odpowiedział: Pan Nevers zbił mnie kiedyś, ale mi dał pięćdziesiąt luidorów!...
— To za wiele! — rzekł Kokardas.
Paspoalowi pot wystąpił na czoło, tak żywo odczuł przykrość swego drogiego małego Paryżanina.
— Widzicie więc ciągnął Lagarder. — Czułem, że oszaleję. Trzeba było z tem skończyć. Wskoczyłem na konia i pojechałem pod Luwr czekać na Neversa. Gdy się ukazał, zawołałem go po imieniu.
... “Co tam?” — zapytał.
... Mości książę, — odrzekłem — bardzo ufam waszej uprzejmości. Przyjechałem prosić pana, aby mnie nauczył swego cudownego ciosu przy blasku księżyca.
... Spojrzał na mnie. Myślę, że wziął mnie za uciekiniera z domu waryatów.
... Kto pan jesteś? — zapytał jednak.
... Kawaler, Henryk Lagarder — odrzekłem. — Z łaski Najjaśniejszego Pana ułan królewski, były oficer z chorągwi pana Ferte, były chorąży pana Konti, były kapitan w nawarskim pułku, zawsze zdegradowany za różne szaleństwa....
— Ach! — przerwał mi, zeskakując z konia. — To ty jesteś tym pięknym Lagarderem? Często o tem słyszę i to mnie nudzi.
...Szliśmy obok siebie w stronę kościoła Saint-Germain.
— Jeżeli nie uważasz mnie książę za zbyt małego szlachcica, — zacząłem — aby się ze mną zmierzyć...
Cudowny był! A, cudowny! Muszę mu dać sprawiedliwość. Zamiast odpowiedzi przyłożył mi rapier między brwi, tak zręcznie, tak silnie, że leżałbym tam jeszcze gdyby nie skok na trzy sążnie, który zrobiłem bardzo na czasie.
— Oto mój cios — rzekł mi.
... Na Boga! Podziękowałem mu z całego serca, to tylko mogłem uczynić.
Jeszcze lekcyę — prosiłem jeżeli nie nadużywam uprzejmości.
— Do usług.
... Siarczyste! Tym razem ukłuł mnie w czoło. Byłem dotknięty, ja Lagarder!
Mistrzowie sztuki szermierskiej zamienili zaniepokojone spojrzenia. Cios Neversa przybierał rzeczywiście straszliwe rozmiary.
— Wasza wysokość widziała tylko ogień? — zapytał nieśmiało Kokardas.
— Do djabła! — zakrzyknął Lagarder. — Jużem był zrozumiał figiel, ale nie miałem czasu się zasłonić, ten człowiek prędki jest jak piorun.
— A koniec tej awantury?
— Czyż policya może kiedy zostawić w spokoju porządnych ludzi? Policya nadeszła! Rozstaliśmy się dobrymi przyjaciółmi, książę i ja, przyrzekłszy sobie rewanż.
— Ale do kroćset! — rzekł Kokardas idąc za swemi myślami — on zawsze będzie was, panie kawalerze, trzymał tym ciosem.
— Cóż znowu! — odparł Lagarder.
— Wasza wysokość poznała sekret?
— Do licha! Nauczyłem się go w ciszy gabinetu
— I cóż?
— To dzieciństwo!
Fechmistrze odetchnęli. Kokardas powstał.
— Panie kawalerze — rzekł — jeżeli masz jeszcze jakie dobre wspomnienia z tych nędznych lekcyi, które ci kiedyś dawałem z taką przyjemnością, nie odmówisz mojej prośbie.
Lagarder instynktownie sięgnął ręką do kieszeni. Paspoal powstrzymał go ruchem pełnym godności.
— Nie o to prosi waszej wysokości mistrz Kokardas — rzekł.
— Mów! Pamiętam — odrzekł Lagarder. — Czego Chcesz?
— Chcę — odparł Kokardas — aby wasza wysokość nauczyła mnie ciosu Neversa.
Lagarder powstał w tej chwili.
— To zupełnie słuszne — rzekł, — mój stary Kokardasie to należy do twego rzemiosła.
Stanęli naprzeciwko siebie. Wolontaryusze i fechmistrze otoczyli ich kołem, ci ostatni szczególniej patrzyli z zapartym oddechem.
— Do dyabła! — rzekł Lagarder, dotykając szpady profosa — jakiś ty teraz słaby! Uwaga, zastaw się z prawej strony! Pięść ku sobie. Pchnięcie proste! Paruj Prostuj! Na odlew! Paruj i odpieraj! Przez szpadę i między; oczy!
Łączył ruchy ze słowami.
— O święty Jacku! — zawołał Kokardas, odskakując na bok. — Widziałem tysiące świec! A osłona? — zapytał, stając znowu w pogotowiu.
— Tak tak, osłona! — zawołali chciwie zbiry.
— To jasne, jak słońce! — odrzekł Lagarder. — Gotowyś? Tercya! Odstąp... Prima dwa razy! Cofaj! Wstrzymaj! i cała sztuka!
Włożył szpadę do pochwy.
Braciszek Paspoal podziękował mu z zapałem.
— Czyście pojęli, wy tam? — zapytał Kokardas, ocierając czoło. — Korono cierniowa! Ten Paryżanin! Co za dziecko!
Fechmistrze twierdząco skinęli głowami, a Kokardas, ciężko siadając na stołku, mruknął:
— To może się przydać.
— To się przyda za chwilę — odparł Lagarder, nalewając sobie wina.
Wszyscy zwrócili nań oczy. Pił wino małemi łykami, potem rozłożył powoli list, który mu był oddał paź.
— Czy wam nie mówiłem — rzekł, — że p. Nevers obiecał mi rewanż?
— Tak, ale...
— Trzeba było koniecznie skończyć tę historyę przed odjazdem na wygnanie. Napisałem więc do p. Neversa, o którym wiedziałem, że jest w swym zamku w Bearn. Ten oto list jest odpowiedzią Neversa.
Między zbirami rozległ się szmer podziwu.
— Książę jest zawsze cudowny! — ciągnął Lagarder. — A, cudowny! Gdy się już dowoli nabiję z tym prawdziwie doskonałym rycerzem będę zdolny pokochać go, jak brata! Przyjął wszystko, co mu proponowałem: godzinę spotkania i miejsce...
— O której godzinie? — zapytał niespokojnie Kokardas.
— Gdy noc zapadnie.
— Dzisiaj?
— Dzisiaj.
— I gdzie?
— W fosie Kajlusa.
Zapadło milczenie. Paspoal położył palce na ustach. Zbirowie nadrabiali minami.
— I dlaczego wybrała wasza wysokość to miejsce? — zapytał jednak Kokardas.
— Inna historya! — rzekł ze śmiechem Lagarder. — Druga fantazya! Mówiono mi, odkąd nam honor dowodzić tymi dzielnymi wolontaryuszami królewskimi, dla zabicia czasu przed odjazdem, mówiono mi, że stary markiz Kajlus jest najchytrzejszym między wszystkimi dozorcami więziennymi na świecie! Musi mieć jakieś talenty, jeżeli otrzymał to piękne imię Kajlusa-Klucznika! Otóż przeszłego miesiąca na zabawach w Tarbes, zobaczyłem Jego córkę Aurorę. Słowo daję, jest cudownie piękna! Gdy porozmawiam z p. Neyersem, chcę pocieszyć trochę tę zachwycającą pustelnicę.
— Czy wasza wysokość ma klucz od więzienia? — zapytał Karig, wskazując na zamek.
— Zdobywałem lepsze fortece! — odparł Paryżanin. — Wejdę przez drzwi, przez okno, przez komin, ostatecznie nie wiem którędy, ale wejdę.
Słońce dawno już zaszło za wierzchołkami świerków enskiego lasu. Nadchodziła noc. W dwóch czy trzech oknach zamku ukazało się światło. W cieniu fosy prześlizgnął się szybko cień. To Berichon mały paź, który bezwątpienia załatwił już swe posłannictwo. Kierując się szybko drożyną prowadzącą do lasu Ens, przesłał jeszcze Lagarderowi, swemu wybawcy spojrzenie pełne wdzięczności.
— No cóż? — zawołał młody ułan. — Czemu się nie śmiejecie, zuchy? Czy nie uważacie że to wesoła awantura?
— Owszem — odparł braciszek Paspoal — nadto wesoła!
— Chciałbym wiedzieć — rzekł poważnie Kokardas — czy mówiliście co, panie kawalerze, o pannie Kajlus w liście do Neversa?...
— Do licha! Wytłomaczyłem mu dobrze całą sprawę. Trzeba było przecież dać pomódz tak odległej schadzce..
Zbirowie zamienili między sobą spojrzenia.
— Ej, do dyabła! Co wam się stało? — zapytał ostro Paryżanin.
— Rozmyślamy — odrzekł Paspoal. — Jesteśmy szczęśliwi, żeśmy się tu znaleźli, aby oddać waszej wysokości przysługę.
— To prawda! Korono cierniowa! — dodaj Kokardas. — Przydamy się tu dobrze!
Lagarder wybuchnął śmiechem, tak ta myśl wydala mu się komiczną.
— Nie będziesz się śmiał, panie kawalerze — przemówi! śmiało Gaskończyk, — gdy powiem pewną nowiną...
— Słuchamy twojej nowiny!
— Nevers nie przyjdzie sam na schadzkę.
— A fe! Dlaczego?
— Bo po tem, co mu pan napisał, nie chodzi już o pojedynek dla zabawy. Jeden z was musi umrzeć dzisiejszej nocy: Nevers jest mężem panny Kajlus.
Kokardaą mylił się, sądząc, że Lagarder przestanie się śmiać. Szaleniec aż się trzymał za boki.
— Brawo — zakrzyknął. — Ślub w tajemnicy! Hiszpański romans! Ot, co mnie zachwyca! Nie spodziewałem się, że moja ostatnia awantura będzie tak wspaniała!
— I powiedzieć, że wysyłają na wygnanie takich ludzi! — rzekł przejęty uwielbieniem Paspoal.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.