Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Uczta świąteczna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


UCZTA ŚWIĄTECZNA.

W pierwsze święto Bożego Narodzenia wydała majorowa Samzelius wielką ucztę w Ekeby.
Zasiadła jako gospodyni u stołu nakrytego na pięćdziesiąt osób, w pełnym blasku i wspaniałości. Znikło krótkie futerko jagnięce, pasiasta spódnica z samodziału i fajka gliniana. Szumią na niej jedwabie, złoto zdobi jej ramiona, a perły chłodzą białą szyję.
Gdzie się atoli podzieli rezydenci, którzy pili na czarnej podłodze kuźni, z miedzianego kotła, zdrowie przyszłych posiadaczy Ekeby?
Siedzą oto w kątku, pod piecem, przy osobnym stole, gdyż dziś niema dla nich miejsca przy stole paradnym. Dochodzą ich potrawy późno, a wino dopływa skąpo, nie polatują ku nim spojrzenia pięknych dam, a nikt nie słucha żartów Gösty Berlinga.
Kawalerowie podobni są dziś oswojonym źrebcom, czy osłabłym, dzikim zwierzętom. Spali w nocy jeno przez godzinę, pojechali bowiem przy blasku pochodni i gwiazd na poranną pasterkę. Widzieli świecę świętalne, słuchali kolend, a miny ich stały się jako miny łagodnych dzieci. Zapomnieli o wigilji w kuźni, jak się zapomina złego snu.
Potężna i wspaniała jest majorowa z Ekeby. Któżby śmiał podnieść na nią rękę, kto rzuci jej wyzwanie? Zaiste, nie biedni rezydenci, którzy przez lata całe jedli jej chleb i pod jej dachem spali. Sadza ich gdzie chce, może im zamknąć drzwi przed nosem, a żaden ujść nie zdoła jej władzy. Poza Ekeby, dalibóg, żyćby nie mogli.
U wielkiego stołu życie co się zowie. Błyszczą tu piękne oczy Marjanny Sinclair i brzmi wesoły śmiech hrabiny Dohna.
Wśród rezydentów cicho. Czyż nie byłoby słuszne, by siedzieli razem z gośćmi ci, którzy dla dobra majorowej rzucani bywali w piekło? Poniżający jest ten stolik pod piecem, wygląda bowiem jakby kawalerowie nie byli godni towarzystwa dostojników!
Siedząc pomiędzy hrabią z Borgu i opatem z Bro, majorowa pyszni się, zaś rezydenci zwieszają głowy, jak dzieci stojące w kącie za karę, a jednocześnie budzą się w nich myśli z ubiegłej nocy.
Wesołe żarciki i swawolne kłamstewka dobiegają lękliwie jeno do stołu pod piecem, gdzie panuje w umysłach gniew i wspomnienie paktu wigilijnego. Wprawdzie Juljusz dowodzi silnemu kapitanowi Chrystjanowi Bergh, że pieczonych jarząbków, obnoszonych właśnie u stołu głównego, nie starczy dla wszystkich, ale ta uwaga nie budzi wesołego śmiechu.
— Nie starczy, na pewno! — zapewnia. — Wiem, ile ich było. Ale niema obawy, kapitanie, dla nas, napieczono wron, przy bocznym stoliczku.
Usta pułkownika Beerencreutza składają się do mdłego uśmiechu pod sumiastem wąsem, zaś Gösta wygląda od rana, jakby chciał kogoś zamordować.
— Każde jadło dobre dla rezydentów! — powiada.
Przynoszą w tej chwili do stołu bocznego kopiatą misę wspaniałych jarząbków.
Ale kapitan wre gniewem. Przez całe życie nienawidził tego szkaradnego, wrzaskliwego plemienia i nieraz, wystawiając się na drwiny, przywdziewał kobiece suknie byle je tylko podejść na strzał, gdy żerowały w zbożu. Mordował je wiosną na pustych polach, gdy obchodziły weselne gody, latem szukał gniazd i wyrzucał wrzeszczące, bezpióre pisklęta, lub niszczył zalęgnięte jaja.
Przysunął sobie misę z jarząbkami i krzyknął służącemu:
— Sądzisz, że ich nie poznaję, że muszę słyszeć krakanie, by poznać wronę? Któż się, u djaska, waży podawać wrony Chrystjanowi Berghowi? Do króćset djabłów!
Brał jednego jarząbka po drugim i ciskał o ścianę, a tłuszcz i sos pryskały wokoło. Odbite o ściany ptaki padały daleko po podłodze, a cały stół rezydencki wrzał radością.
Nagle doleciał kawalerów gniewny głos majorowej wołający na służbę:
— Wyrzucić go za drzwi!
Ale służący nie mieli odwagi. Był to wszakże, potężny kapitan Bergh.
— Wyrzucić go za drzwi! — powtórzyła.
Posłyszał i zwrócił się straszny, złowrogi ku majorowej, jak niedźwiedź od powalonego przeciwnika do nowego nieprzyjaciela. Odszedł do stołu, ustawionego w podkowę, a posadzka drżała pod krokami olbrzyma. Stanął wreszcie, oddzielony od niej jeno wąskim stołem.
— Wyrzucić go za drzwi! — powtórzyła.
Kapitan wpadł w szał, straszne są jego pięści i zmarszczone czoło. Wysoki jest i silny jak olbrzym, goście i służba drżą, nikt go nie śmie tknąć, zwłaszcza w tej chwili, gdy gniew zaćmił rozum jego.
Stojąc przed majorową, grozi jej:
— Rzucałem wrony o ścianę! Czyż nie miałem prawa?
— Wynoś się, kapitanie!
— Ty babo jedna! Jak śmiesz podawać wrony Chrystjanowi Berghowi? Gdybym chciał postąpić z tobą wedle prawa ludzkiego i boskiego, to wziąłbym cię, razem z twymi siedmioma djabłami...
— Milcz do króćset djabłów! Nie waż się kląć! Tu mnie jednej kląć wolno!
— Sądzisz, że się boję, czarownico? Sądzisz, że nie wiem, jak przyszłaś do swoich siedmiu hut?
— Milcz!
— Altringer darował je, umierając, twemu mężowi, gdyż byłaś jego kochanką!
— Milcz, powtarzam!
— Taką to byłaś wierną małżonką, Małgorzato Samzelius, a major przyjął ową darowiznę i, jakby nie wiedział o niczem, oddał ci zarząd. To sprawa djabelska! Ale teraz przyszedł twój koniec!
Majorowa siada, pobladła i drży na całem ciele. Potem głosem dziwnie cichym potwierdza:
— Tak, Chrystjanie Bergu, już po mnie, a tyś tego dokonał!
Na te słowa zadrżał mocny kapitan, twarz mu się wykrzywiła, łzy strachu napłynęły do oczu.
— Jestem pijany! — zawołał. — Nie wiem, co mówię! Nie powiedziałem nic. Psem i niewolnikiem byłem dla niej przez lat czterdzieści, psem, niewolnikiem i niczem więcej. To Małgorzata Celsing, której służyłem przez całe życie. Nie złego nie mówię o niej, jakżebym miał wyrzec złe słowo o Małgorzacie Celsing? Jestem psem, co strzeże jej drzwi, niewolnikiem, co dźwiga ciężary. Może mnie bić i kopać, ale widzicie wszyscy, że milczę i cierpię! Kochałem ją przez lat czterdzieści! Jakżebym mógł o niej powiedzieć coś złego?
Dziwny był to obraz, gdy padł na kolana, błagając przebaczenia, że zaś siedziała po drugiej stronie stołu, obszedł, tarzając się po ziemi, wokoło, pochylił nisko głowę i ucałował rąbek jej sukni, rosząc łzami posadzkę.
Opodal majorowej siedział niski, korpulentny mężczyzna o krętych włosach, małych, skośnych oczkach i wystającej dolnej szczęce. Przypomniał niedźwiedzia. Małomówny ten człowiek, zajęty własnemi sprawami, nie zwracający uwagi na świat i życie, był to major Samzelius.
Posłyszawszy ostatnie słowa kapitana, wstał, majorowa wstała także, a po niej wszyscy goście. Kobiety jęły płakać ze strachu przed tem, co nastąpi, mężczyźni zdrętwieli, a u stóp majorowej leżał Chrystjan, całując jej suknię i roniąc dalej łzy.
Szeroka, kosmata dłoń majora zwinęła się zwolna w pięść. Podniósł ramię.
Ale uprzedziła go. Przemówiła głucho, jak nigdy dotąd.
— Skradłeś mnie! — zawołała. — Przyszedłeś jak zbój i skradłeś mnie. Zmuszono mnie biciem, głodem i klątwami, bym została żoną twoją. Postąpiłam, jak na to zasłużyłeś.
Major wyciągnął pięść, majorowa cofnęła się o krok, potem zaś podjęła na nowo:
— Żywy węgorz wije się pod nożem, kobieta zmuszona do małżeństwa bierze kochanka. Czy chcesz mnie bić za to, co zaszło przed dwudziestu laty? Czemuż nie biłeś mnie wówczas? Wszakże pamiętasz, że mieszkał w Ekeby, a my w Sjö. Nie zapomniałeś chyba, jak nam pomagał w biedzie? Jeździliśmy jego powozami, piliśmy jego wino. Czyż tailiśmy coś przed tobą? Czyż służba jego nie była naszą? Czyż jego złoto nie płynęło do twej kieszeni? Czyż nie przyjąłeś siedmiu posiadłości? Wówczas powinieneś był mnie bić, Berndzie Samzelius.. wówczas trzeba mnie było bić!
Mąż odwrócił się od niej i spojrzał po gościach. Wyczytał, że jej przyznają słuszność i sądzą, jakoby wziął pieniądze za milczenie.
— Nie wiedziałem! — zawołał i tupnął.
— Na szczęście teraz wiesz! — przerwała ostro. — Obawiałam się, że umrzesz w nieświadomości. Ale na szczęście wiesz, przeto mogę mówić otwarcie z tobą, który byłeś mym właścicielem i dozorcą mego więzienia. Otóż byłam kochanką tego, któremu mnie skradłeś. Niechże to wiedzą wszyscy, którzy plotkowali o mnie!
W głosie jej triumfuje dawna miłość i błyszczy w oczach. Widzi przed sobą męża z zaciśniętą pięścią. Czyta przerażenie i wzgardę w pięćdziesięciu twarzach, czuje; że wybiła ostatnia godzina jej potęgi, a mimo to raduje się, że może mówić otwarcie o najpiękniejszych wspomnieniach życia.
— Był to mężczyzna prawdziwy, mężczyzna wspaniały! A kimże jesteś ty, któryś nas rozdzielił? Nie znałam w życiu nikogo, jak on! Dał mi szczęście, dał mienie. Błogosławię pamięć jego!
Major opuszcza ramię, nie bije, wie już w jaki ją sposób ukarać.
— Precz! — krzyczy. — Precz z mego domu!
Nie drgnęła nawet.
Kawalerowie pobledli, stoją, spoglądając po sobie. Wszystko, co mówił djabeł, pełnić się zaczyna. Oto skutek nieodnowienia kontraktu majorowej. Jeśli to prawda, że od przeszło dwudziestu lat wysyłała rezydentów do piekła i że również ich ten sam los czeka. O, przeklęta czarownica!
— Wynoś się! — powtarza major. — Żebraj chleba po gościńcach. Jego złoto nie sprawi ci już radości i nie będziesz żyła w dobrach jego. Niema już majorowej na Ekeby! Jeśli stąpisz nogą na mój próg, zabiję cię!
— Wyganiasz mnie z mego domu?
— Nie masz domu! Ekeby jest moje!
Majorową ogarnia zwątpienie. Cofa się ku drzwiom, mąż zaś następuje na nią.
— Byłeś klątwą mego życia, — żali się — a teraz robisz mi tę krzywdę?
— Precz, powiadam!
Staje oparta o ramę drzwi, zasłania twarz splecionemi rękami i szepce, wspominając matkę: Niechże cię zaprą, jak ty się mnie wyparłaś, niechże domem będzie ci gościniec, rów przydrożny łożem, a mielerz ogniskiem. A więc spełniło się wszystko, do słowa!
Zacny opat z Brö i landrat z Munkerudu przystąpili do majora, by go ułagodzić. Mówili, że najlepiej zostawić w spokoju dawne sprawy, nie zmieniać niczego, przebaczyć i zapomnieć. Major strząsa ich dłonie z ramion i jest groźny, jak przedtem kapitan Bergh, tak że nikt się doń zbliżać nie waży.
— To wcale nie jest dawna sprawa! — woła. — Do dzisiejszego dnia nie wiedziałem o niczem! Nie mogłem do tej pory ukarać cudzołożnicy!
Na te słowa podnosi majorowa głowę, czując, że jej wraca odwaga:
— Ty opuścisz przede mną ten dom! — woła. — Nie myśl, że ustąpię! — to powiedziawszy, podeszła bliżej.
Major nie odpowiada, ale śledzi każdy jej ruch, gotów bić.
— Dopomóżcież mi, panowie, związać tego człowieka i wyprowadzić stąd, by odzyskał zmysły. Zważcież kim jest on, a kim ja. Rozważcie tę, zanim będę mu musiała ustąpić. Zarządzam całem Ekeby, on zaś siedzi po całych dniach przy niedźwiedzim dole i karmi niedźwiedzie. Dopomóżcież mi, przyjaciele i sąsiedzi! Gdy mnie zbraknie, zapanuje tu straszna nędza. Chłop żyje i buduje sobie dom za to, że ścina dla mnie drzewa w lesie i wozi rudę. Węglarz zarabia dostawą mego węgla, a flisak spławianiem mego drzewa. Ja jestem szafarką tej pracy, źródło dobrobytu. Czyż sądzicie, że on zdoła prowadzić dalej dzieło moje? Oświadczam, że wyganiając mnie otwieracie podwoje klęsce głodu.
Znowu podnosi się mnóstwo rąk, by pomóc majorowej i kładą się z perswazją na ramiona majora.
— Nie! — woła. — Precz ode mnie! Czyż chcecie bronić wiarołomnej kobiety? Oświadczam, że jeśli nie odejdzie dobrowolnie, wezmę ją za ręce, zaniosę do niedźwiedziej jamy i rzucę w głąb.
Na te słowa opadają z powrotem ramiona.
W ostatniej potrzebie zwraca się majorowa do rezydentów.
— Czyż i wy jesteście w stanie panowie patrzeć spokojnie, jak mnie wypędzają? Czyż dopuściłam, byście zimą marzli w śniegu? Czy odmawiałam mocnego piwa i słodkiej wódki? Czyż żądałam za ubranie i żywność pracy i zapłaty? Czyż wam nie było u mnie, jak u matki? Wszakże dzień za dniem upływał wam na weselu i uciechach! Nie dozwólcie, panowie, wygnać mnie z domu temu człowiekowi, który był nieszczęściem mego życia! Nie dopuśćcież, bym została żebraczką na gościńcu.
Gösta pochylił się ku pięknej, ciemnowłosej dziewczynie, siedzącej przy wielkim stole, i rzekł:
— Anno! Bywałaś przed pięciu laty często w Borgu, powiedz mi tedy, czy mówiła majorowa Ebbie, że mnie wygnano z plebanji?
— Dopomóż majorowej! — odparła.
— Zrozum, że muszę wpierw zyskać pewność, czy mnie nie uczyniła mordercą!
— Cóż za przypuszczenia, Gösto? Dopomóżże jej!
— Nie chcesz odpowiedzieć, rozumiem. Sintram powiedział tedy prawdę! — rzekł Gösta, wrócił do rezydentów i nie ruszył palcem w obronie majorowej.
Ach, czemuż majorowa posadziła kawalerów przy bocznym stole, pod piecem? Teraz zbudziły się w ich umysłach myśli z ubiegłej nocy, oczy łyskają gniewem nie mniejszym, niż gniew majora, a wszystko, co widzą potwierdza nocne widziadła.
— Oczywiście, rzecz jasna, kontrakt nie został odnowiony! — mruczą do siebie.
Ach, nie może majorowa spodziewać się pomocy od tej pomrukującej groźnie czeredy kawalerów.
Podchodzi więc znów do drzwi i zakrywa twarz rękami.
— Niechże się ciebie zaprą, jak ty się mnie wyparłeś! — woła z goryczą i bólem. — Niech ci domem będzie gościniec, a rów przydrożny łożem.
Kładzie rękę na klamce, drugą podnosi i mówi:
— Zapamiętajcie to sobie wszyscy, którzy mnie w tej chwili opuszczacie! Zapamiętajcie sobie, że rychło nadejdzie godzina wasza. Rozproszycie się, a miejsce wasze pozostanie puste. Cóż się z wami stanie, gdy wam zbraknie mej pomocy? Bacz dobrze, Melchiorze Sinclair, który uciskasz swych bliskich! Nadchodzi sąd i kara, proboszczu z Broby! Pani Ugglo, wiedz, że zbliża się nędza do domu twego! Piękne, młode panie, Elźbieto Dohna, Marjanno Sinclair i Anno Stjärnhök, wiedzcie, że nie ja to jedna zostanę wygnana z domu! Baczcież i wy, kawalerowie, albowiem nadciąga burza. Zwieje was z powierzchni ziemi, bo czas wasz dokonał się! Nie żal mi siebie, ale was wszystkich, bowiem burza uderzy po was, a któż się ostoi, gdym ja padła? Serce me krwawi z powodu tylu biednych ludzi! Któż im da pracę, gdy mnie zbraknie?
Majorowa otwarła drzwi, a kapitan rzekł, podnosząc głowę:
— Jakże długo mam leżeć u stóp twoich, Małgorzato Celsing? Przebacz mi, bym wstał i rozpoczął walkę za ciebie!
Majorowa toczy walkę straszną z samą sobą, ale wie, że jeśli przebaczy, to człowiek, kochający ją od lat czterdziestu, zacznie walczyć z jej mężem i zostanie mordercą.
— Mamże więc jeszcze przebaczyć? — powiada. — Jesteś sprawcą mego nieszczęścia, Chrystjanie Bergh. Wróć do grona kawalerów i raduj się dziełem swojem!
To rzekłszy, wyszła. Wyszła spokojnie, zostawiając za sobą przerażenie. Padła, ale nawet wśród poniżenia nie utraciła pewnego dostojeństwa. Nie folgując bólowi czysto ludzkiemu, w starości swej radowała się młodocianą miłością. Nie pozwoliła sobie na skargę, ni łzy słabości, zrozumiała wszystko i nie przeraziło ją, że będzie z kijem i torbą żebraczą chodziła po świecie. Żal jej było jeno biednych chłopów i wesołych, beztroskich mieszkańców pobrzeża, oraz biednych rezydentów, których wspierała i chroniła. Opuszczona przez wszystkich, znalazła jeszcze siłę odepchnięcia ostatniego przyjaciela, by go nie uczynić mordercą.
Przedziwna to byłą kobieta, o wielkiej sile żądzy czynu. Trudno, zaprawdę, napotkać podobną do niej.
Następnego dnia wyjechał major z Ekeby do Sjö, położonego w pobliżu wielkiej huty. Testament, mocą którego otrzymał siedem hut żelaza, opiewał wyraźnie, że nie wolno niczego sprzedawać, ani darowywać, ale wszystko ma po śmierci majora przejść na jego żonę, lub potomstwo. Nie mogąc tedy roztrwonić przeklętego dziedzictwa, ustanowił jego panami rezydentów, pewny, że w ten sposób zaszkodzi najbardziej Ekeby i sześciu innym posiadłościom.
Wszyscy, w całej okolicy wierzyli święcie, że Sintram spełnił polecenie szatana, ponieważ zaś to, co obiecał, spełnione zostało tak świetnie, kawalerowie pewni byli, że kontrakt zostanie dotrzymany ściśle, i postanowili sobie silnie przez cały rok nie uczynić nie mądrego, ani użytecznego, ani nikczemnego. Także uwierzyli niezachwianie, że majorowa jest czarownicą, czyhającą na ich zgubę.
Drwił z tego jeno filozof, wuj Eberhardt, ale któżby sobie coś robił z człowieka tak zatwardziałego w poglądach, że gdyby nawet sam leżał na piekielnych mękach, w kole wyśmiewających go szatanów, twierdziłby niewątpliwie, iż nie istnieją wcale, bo istnieć nie mogą. Wuj Eberhardt był to, zaprawdę, wielki filozof!
Gösta Berling nie zwierzał się nikomu ze swych myśli. To tylko pewne, że nie poczuwał się wobec majorowej do żadnej wdzięczności za przyjęcie go do Ekeby na rezydenta. Wolałby był nie żyć, niż mieć świadomość, że winien jest śmierci Ebby Dohna. Nie podniósł ręki do zemsty nad majorową, ale również nie uczynił nie dla jej obrony. Nie był w stanie.
Kawalerowie osiągnęli wielką potęgę i świetność. Był czas Świąteczny, pełen uczt i rozrywek, serca rezydentów, przepajała radość, a jeśli nawet smutek uciskał duszę Gösty Berlinga, to nie barwił twarzy jego ni ust.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.