Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Drogi życia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom II
Rozdział Drogi życia
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DROGI ŻYCIA.

Ciężkie są drogi, któremi ludzie na ziemi kroczyć muszą.
Pustynne to drogi, błotniste, strome.
Dlaczegoż tyle trosk zaznać trzeba, aby się w pustyni znaleźć, zapaść się w bagno lub spaść z góry? Gdzież owe małe kwiaciarki, gdzież owe księżniczki z bajki, w których ślady róże zakwitają; gdzież te ślady, które przykre drogi mają kwiatami przyrzucać?
Gösta Berling postanowił się ożenić. Szuka tedy oblubienicy, która byłaby dość biedną, dość marną, by odpowiadała jemu, szalonemu proboszczowi. Piękne, szlachetne kobiety kochały go, ale żadna nie zaproponuje mu poślubienia go. Kogoż ma wybrać? Czy znajdzie kogo?
Czasami przychodzi do Ekeby młoda dziewczyna z ustronnej, lesistej okolicy, położonej wysoko w górach, sprzedająca miotły. W tamtej stronie, gdzie przeważnie panuje ubóstwo, a często i nędza, rodzi się dużo idyotów; należała do nich owa roznosicielka mioteł.
Ale piękna jest. Bujne, czarne włosy splecione nosi w dwie kosy tak grube, że z trudem unieść je może na głowie; policzki ma delikatnie zaokrąglone, nos równy, niezbyt duży, oczy niebieskie. Jest ona jedną z owych melancholijnych, podobnych do madonn typów piękności, spotykanych do dziś dzień między pięknemi dziewczętami, nad jeziorem Löf żyjącemi.
A więc znalazł Gösta odpowiednią oblubienicę: napół szalona roznosicielka mioteł będzie stosowną żoną szalonego proboszcza. Chyba nie znajdzie się nic odpowiedniejszego. Musi tylko przyjechać do Karlstadu zamówić obrączki, a potem będą ludzie mieli uciechę. Raz jeszcze niech się uśmieją z Gösty Berlinga, gdy się zaręczy z dziewczyną, a później z nią się ożeni. Tak, niech się śmieją. Alboż udał mu się weselny figiel?
Ciężkie są drogi, któremi ludzkość kroczyć musi — pustynne to drogi, błotniste, strome.
Czyż odepchnięty wyrzutek ma inną drogę, niż drogę złości, drogę trosk i drogę nieszczęścia?
Cóż to zaszkodzi, chociażby spadł, zabił się? Czy znajdzie się ktoś, ktoby go powstrzymał? Czy znajdzie się ktoś, ktoby mu podał pomocną dłoń, chłodzący napój? Gdzież owe małe kwiaciarki, gdzie owe księżniczki z bajki, gdzież wszystkie te istoty, które rozrzucać miały róże po przykrych ścieżkach?
Nie, nie, młoda, łagodna hrabina z Borgu nie przeszkodzi Göście Berlingowi w wykonaniu planu. Będzie dbała o swoją dobrą sławę, ulęknie się gniewu męża i nienawiści swojej teściowej, nie uczyni nic, aby go powstrzymać.
Podczas długiego nabożeństwa w Svartsjö pochyli głowę, złoży dłonie i modlić się będzie za niego. Bezsenne noce będzie spędzała, opłakując go; ale nie ma kwiatów, aby je rzucić na drogę wyklętemu, nie ma kropli wody, aby ugasić jego pragnienie, nie ma lekkiego uścisku dłoni, któryby go odwiódł od rzucenia się w przepaść.
Göście Berlingowi nie zależy na tem, by wybraną swoją ustroić w jedwabie, ozdobić klejnotami. Pozwala jej jak dotąd chodzić z miotłami od zagrody do zagrody, ale urządzi na Ekeby wielkie przyjęcie, na które sprosi znakomitych panów i damy z całej okolicy i ogłosi na niem swoje zaręczyny. Wtedy wywoła ją z kuchni, taką, jaką będzie po swojej długiej wędrówce, w sukniach zakurzonych i zbrukanych, może podartych, nieuczesaną, z dzikiem spojrzeniem, mówiącą od rzeczy. I zapyta gości, czy nieodpowiednią sobie wybrał narzeczoną, czy szalony proboszcz nie powinien być dumny z tak pięknej oblubienicy, z jej słodkiej twarzy madonny, z niebieskich, marzycielskich oczu? Pragnął on, iżby przed czasem nikt o tem nie wiedział, ale nie udało mu się zachować sprawy w tajemnicy, a między innymi dowiedziała się też o niej hrabina Dohna.
Cóż jednak mogła uczynić, aby mu w tem przeszkodzić? Nadszedł dzień zaręczyn — zmierzch zapadł. Hrabina stała w niebieskim pokoiku, spoglądając ku północy. Zdaje się jej nawet, że może dojrzeć Ekeby, chociaż zasłaniają jej mgła i łzy własne. Widzi tak wyraźnie duży, trzypiętrowy dom, w którym błyszczą trzy rzędy oświetlonych okien, wyobraża sobie, jak będą nalewali do kieliszków szampana, jak będą wznosili toasty, a Gösta Berling ogłosi swoje zaręczyny z roznosicielką mioteł.
Gdyby mogła znajdować się blizko niego i delikatnie położyć mu rękę na ramieniu, lub tylko spojrzeć na niego serdecznie, czyżby nie zawrócił z niebezpiecznej drogi? Skoro słowo z jej ust popchnęło go do tak rozpaczliwego czynu, nie powstrzymałożby go jej słowo również?
Wzdrygnęła się na myśl o niegodziwości, którą chce popełnić wobec tego biednego, nieszczęsnego dziecka, któremu pozwoli się kochać może jeden dzień tylko. A może — tu wstrząsnęła się jeszcze bardziej wobec zbrodni, którą popełniłby względem siebie samego... może zechce ją na wieki przykuć sobie jak kamień u szyi, aby duchowi swemu odebrać możność podniesienia się?
A gdy wszystko dobrze rozważyła, winną była ona. Ona potępieniem swojem wepchnęła go na tę drogę. Ona, która powinnaby błogosławić, uśmierzać, wplata jeszcze jeden cierń do cierniowej korony grzesznika — dlaczego?
Tak, teraz wie, co ma czynić. Każe zaprządz do sanek, przejedzie jezioro, wpadnie do sali w Ekeby, stanie naprzeciw Gösty Berlinga i powie mu, że nim nie pogardza, że nie wiedziała, co mówi, gdy go z domu wypędzała. Nie, czegoś takiego nie mogłaby uczynić — zmiesza się, nie będzie mogła słowa wydobyć z siebie. Jest przecież mężatką, musi być ostrożną. Podałaby powód do rozmaitych plotek. Ale jeśli tego nie uczyni — co się z nim stanie?
Musi tam pojechać!
Wtem przychodzi jej na myśl, że to niepodobieństwo. O tej porze roku żaden koń nie przebędzie jeziora. Lód blizki jest puszczania, przy brzegu nawet już stopniał. Niepewny jest, popękany, miękki. Woda wydobywa się z pomiędzy kry lodowej, w niektórych miejscach wygląda jak czarna kałuża, na innych jest jeszcze lód śnieżno-biały. Największa jednak część jeziora jest szara i brudna od stopniałego śniegu, a drogi na nim znaczą się długiemi, czarnemi pasami.
Jakżeż tu myśleć o przedostaniu się tam? Teściowa jej, hrabina Marta, nigdyby na coś podobnego nie zezwoliła. Przez cały wieczór musi przy niej siedzieć w wielkim pokoju wspólnym, słuchając dawnych, dworskich anegdot, któremi się sama zachwyca.
Nadchodzi noc, męża niema, jest wolna.
Jechać nie może, nie ma odwagi budzić służby; ale trwoga wygania ją z domu. Nie może inaczej postąpić.
Ciężkie są drogi, któremi ludzie na ziemi kroczyć muszą — pustynne to drogi, błotniste, strome.
Z czemże jednak porównać mam tę naturalną drogę po topniejącym lodzie? Czyż to nie ta sama droga, którą kroczyć muszą małe kwiaciarki? niepewna, ślizka droga tych, które chcą leczyć rany innych; droga tych, które chcą naprawiać, co złego zrobiły, droga lekkich stóp, bystrego oka, odważnego, pełnego miłości serca?
Było już po północy, gdy hrabina docierała do Ekeby. Padała na lodzie, przeskakiwała szerokie rysy, przebiegała lekko miejsca, w których wydobywająca się woda moczyła jej nogi, czołgała się, pełzała. Straszna to była, opłakana droga. Przemokła i zmęczyła się, a ciemność, pustka, osamotnienie jeszcze bardziej udręczały jej myśli. Pod samem Ekeby musiała po kostki brodzić w wodzie, aby się na ląd dostać. A gdy wyszła nareszcie na brzeg, niezdolną była do niczego, usiadła na kamieniu i ze znużenia i bezradności zaczęła płakać.
Ciężkie drogi mają przed sobą dzieci ziemi, a małe kwiaciarki często padają obok swoich koszów w chwili, gdy dotarły do tego, któremu drogę chcą usłać kwiatami.
Biedna, młoda bohaterka nasza, w swojej słonecznej ojczyźnie nie chodziła po takich drogach. To też nic dziwnego, że na brzegu tego strasznego jeziora siedzi mokra, zmęczona, nieszczęśliwa i myśli o pięknych, kwiatami wysadzanych drogach w jej rodzinnem mieście.
Ach, wszystko jej jedno, czy to północ lub południe — oddana jest miłości, płacze nie z tęsknoty za krajem. Płacze ta mała kwiaciarka, ta bohaterka ze znużenia, płacze, że nie może dotrzeć do tego, któremu drogę chce kwiatami przyrzucić, płacze, myśląc, że przybywa za późno.
Wtem kilku ludzi biegnie brzegiem. Mijają ją, nie zauważywszy, ale ona słyszy ich słowa: — Jeżeli tama pęknie, kuźnia stracona! — mówi jeden.
— I młyn i warsztaty i domki kowalów — dodaje ktoś inny.
Wraca jej odwaga, wstaje i dąży za nimi.


Młyn i kuźnia Ekeby leżały na wązkiej cieśninie, oblanej rzeką Björksee. Spadała ona z hukiem na cieśninę, pieniąc się po gwałtownym spadzie; aby więc ten skrawek ziemi obronić od wody, zbudowano wielki kamienny wał. Ale tama stara już była, a rządzili, jak wiemy, rezydenci. Gdy chodziło o tańce, umieli przełamać wszystkie przeszkody, aby jednak zbadać, o ile prąd wody, mróz i ząb czasu uszkodziły starą, kamienną tamę, na to nikt z nich czasu nie znalazł.
Nadeszła wiosna i tama zaczęła się rozluźniać.
Wodospad pod Ekeby był to potężny granitowy spad, którym staczała się rzeka. Szybki bieg spiętrzał jej fale, które kłębiły się i rozbijały o siebie wzajem. Gniewnie wzdymają się, obryzgują się pianą, potykają się o kamień lub kłodę drzewa, znów się podnoszą, by dalej potykać się, pienić, burzyć, wyć i huczeć.
Te to dzikie fale, odurzone wiosennem powietrzem, odzyskawszy znów wolność, przypuszczają szturm do kamiennej tamy. Z jękiem i stękaniem zbliżają się, rzucają się na nią i odskakują, jak białe głowy od muru, o który się obiły. Szturm to możliwie najgwałtowniejszy; wielkie kry lodowe służą im za tarcze, kłody drzewne za tarany, napadają, burzą, huczą, jak gdyby im ktoś przesyłał słowa komendy, tak sprawnie to robią. Nakoniec zawracają, ale z wielkim kamieniem, który oderwał się od tamy i z hukiem zapada w rzekę.
Zda się, jakoby je to przeraziło, gdyż cichną, ale potem ogarnia je radość, później naradzają się i dalejże znów naprzód! Powtarza się historya z krami i kłodami drzewa, bezlitosna, dzika, pełna żądzy niszczenia.
— Gdyby tama runęła — mówią fale — gdyby tylko ona runęła, przyszłaby kolej na kuźnię i młyn.
— Dzień wolności zaświtał! precz z ludźmi i ludzkiemi tworami! Poczernili nas sadzą i węglem, zakurzyli nas mąką, nałożyli nam jarzmo pracy, jak wołom, kręcą nas wokoło, zamknęli nas, bieg nam spętali, zmusili nas obracać koła ciężkie, dźwigać wielkie drewniane kloce. Ale teraz się wyzwolimy. Dzień wolności zaświtał! Słyszycie, fale Björksee, słyszycie bracia i siostry w stawkach i moczarach, w górskich strumykach i leśnych potokach? Przybywajcie! przybywajcie! Spadajcie, łączcie się z nami, dodajcie nam świeżych sił, huczcie, syczcie, wyjcie, gotowe zerwać stuletnie pęta. Przypływajcie! Dzieło tyranii niechaj padnie! Zguba i śmierć Ekeby!
I płyną. Fala za falą spadają, głową uderzają o wał, przyczyniając się do wielkiego dzieła zniszczenia. Upojone odzyskaną swobodą wiosenną, silne, zjednoczone napierają i od blizkiej upadku tamy raz w raz odrywają to kamień, to warstwę ziemi.
Dlaczego jednak ludzie pozwalają falom burzyć tamę, nie stawiając im żadnego oporu? Czyżby Ekeby wymarło?
Nie, ludzie w niem są, garstka ludzi bezradnych, pomieszanych, nie wiedzących co robić. Noc jest ciemna, nie widzą się wzajemnie, nie mogą widzieć, gdzie idą. Wodospad szumi głośno, straszni łomot sprawiają rozbijające się kry i zderzające się kłody drzewne; nie mogą własnych słów słyszeć. Odurzenie, które opanowało szumiące fale, ogarnęło też i mózgi ludzkie, w głowach ich niema myśli, nie pamiętają, o niczem.
Nagle dają się słyszeć dzwony fabryczne. Kto ma uszy, niechaj słucha! My tu, pod kuźnią Ekeby mieszkający, jesteśmy blizcy śmierci! Potok nas zaleje. Tama grozi zapadnięciem, kuźnia znajduje się w niebezpieczeństwie, młyn znajduje się w niebezpieczeństwie i nasze mizerne domostwa, które kochamy, chociaż są tak nędzne.
Fale gotowe przypuszczać, że dzwony wzywają ich sojuszniczki, gdyż z ludzi nikt się nie zjawia. A het w lasach i na moczarach zaczyna się ruch żywy. Na pomoc! Na pomoc! — jęczą dzwony.
— Po stuletniej niewoli wreszcie wyzwoliłyśmy się! Przybywajcie! Przybywajcie!
Zarówno szumiące fale, jak dźwięczące dzwony z warsztatów śpiewają pieśń pogrzebową nad blaskiem i świetnością Ekeby.
A tymczasem do rezydentów przybywa jeden posłaniec za drugim.
Ale im ani w głowie myśleć o kuźni i młynie! Setki gości zgromadziły się w wielkich salach zamku. Roznosicielka mioteł czeka w kuchni. Nadeszła chwila oczekiwanej w naprężeniu niespodzianki. Szampan perli się w kieliszkach, Juliusz podnosi się, aby wypowiedzieć uroczystą przemowę. Wszyscy starzy awanturnicy z Ekeby cieszą się na myśl o niebem zdumieniu, które ogarnie zgromadzenie.
Na dworze zaś, po lodzie jeziora kroczy młoda hrabina Dohna, narażając życie, aby Göście Berlingowi szepnąć do ucha ostrzeżenie. Niżej, pod wodospadem przypuszczają fale szturm do potęgi i wielkości Ekeby, ale w salach panuje tylko radość i naprężenie oczekiwania; świece woskowe palą się, wino płynie, tu nikt nie myśli o tem, co się dzieje na dworze w ciemną, burzliwą noc wiosenną.
Właśnie nadeszła chwila oczekiwana. Gösta wstaje i wychodzi po swoją narzeczoną. Ale musi przechodzić przez sień — drzwi stoją szeroko otwarte, przystanął, patrzy w ciemną noc — i słyszy i słyszy.
Słyszy dzwony dźwięczące i huczący wodospad. Słyszy trzask pękającego lodu, stuk zderzających się kłód drewnianych, słyszy huczący, szyderski, zwycięzki hymn wolności, śpiewany przez zbuntowane fale.
Zapomina o wszystkiem i wybiega. Nie troszczy się o gości, którzy pozostali w salach i z podniesionemi kielichami czekać będą — niech czekają! nic sobie z nich nie robi. Narzeczona też może poczekać. Mowa patrona Juliusza niech mu zamrze na ustach, dzisiejszej nocy nic nie będzie z wymiany pierścionków, nieme zdziwienie nie owładnie świetnem zebraniem.
Biada wam teraz, buntownicze fale, teraz naprawdę walczyć się będzie o wolność, teraz dotarł Gösta Berling do wodospadu, teraz ludzie usłyszeli głos przewodnika, teraz stoi na murach obrońca, zacznie się straszliwa walka. Słyszycie, jak nawołuje tłum, jak rozkazuje, jak wszystkich zmusza do działania?
— Światła, przedewszystkiem światła nam trzeba! Tu nie wystarczy latarka młynarza. Weźcie wiązkę chróstu, wynieście na pagórek i podpalcie. To robota dla kobiet i dzieci... tylko szybko! Zróbcie wielki stos z suchych gałęzi. On nam będzie przyświecał, płomień będzie widny zdaleka i sprowadzi nam pomoc.
A pilnujcie, aby ogień nie wygasł.
— Tu zaś dla was robota, mężczyźni. Oto deski, belki, zbijcie z nich tamę, którą spuścimy poprzed kamienną. Prędko, prędko, do roboty! a zrobić mocno i pewnie.
— Miejcie kamienie i wory z piaskiem w pogotowiu, aby spuścić rusztowanie. Szybko! Wywijajcie siekierami, stukajcie młotami, świdrujcie drzewo głęboko, piłujcie suche deski, niech aż trzeszczy!
— A gdzież chłopcy? Chodźcie-no tu, wy urwisze. Trzymajcie sztaby żelazne, przynieście haki i chodźcie tu, w sam środek walki. Na wał wyjdźcie, w sam środek fal, które pienią się i szumią i obryzgają nas białą pianą. Odgarniajcie je, osłabiajcie, odpierajcie ich napór odrywający kamienie. Odrzucajcie na bok pnie drzewne i kry lodowe, połóżcie się, jeżeli inaczej nie możecie dać rady i trzymajcie kamienie rękami, wgryźcie się w nie, opaszcie je żelaznemi szponami. Walczcie chłopcy, próżniaki, nicponie! Wyjdźcie mi na ten wał! Musimy walczyć o każdy cal ziemi!
Gösta sam staje na najdalszym końcu tamy i stoi obryzgany pianą, a grunt się pod nim chwieje. Fala ryczy i burzy się, ale jego szalone serce właśnie jest w swoim żywiole wśród niebezpieczeństwa, niepokoju, walki. Śmieje się, coraz nowe pomysły w nim powstają i wykrzykuje je ku chłopcom — nigdy nie przeżył weselszej nocy.
Dzieło ratunkowe postępuje żywo: płomienie buchają wysoko w górę, siekiery cieśli stukają, tama wciąż stoi.
Reszta rezydentów, oraz goście przyszli pod wodospad. Zdaleka i zblizka nadbiegają ludzie, wszyscy pracują: zgarniają ogień, zbijają tymczasową tamę, napełniają wory, bronią falom dostępu na chwiejący się kamienny most.
Skończono tymczasową tamę i właśnie ma się ją spuszczać poprzed kamienną! Trzymajcie więc kamienie i wory piasku w pogotowiu, haki i liny, aby wam jej nie porwało; niechaj ludzie zwyciężą fale, które pokonane niechaj wracają pod jarzmo!
W tej rozstrzygającej chwili padło spojrzenie Gösty na postać kobiecą, siedzącą na kamieniu nad rzeką: Strzelające w górę płomienie właśnie oświetliły ją, siedzącą z oczyma wlepionemi w fale. Nie może jej widzieć dokładnie, przeszkadzają mu mgła i piana, ale wzrok jego mimowoli do niej wraca ustawicznie. Wciąż się w nią wpatruje. Zdaje mu się, jakby ta kobieta miała do niego jakieś zlecenie.
Pomiędzy temi setkami ludzi, którzy na brzegu rzeki pracują i ruszają się, ona jedna siedzi spokojnie, a wzrok jego wciąż jej szuka, nie widząc nic innego. Siedzi tak blizko wody, że fale uderzają o jej stopy i obryzgują ją. Zapewne przemokła całkowicie. Jest ciemno ubrana, na głowie ma duży szal, siedzi skurczona, z brodą wspartą na dłoni i bezustannie wpatruje się w niego, stojącego na tamie. Czuje, że te osłupiałe oczy pociągają go i wabią ku sobie, chociaż nie może nawet twarzy jej rozróżnić.
— To syrena jeziora — myśli — przybyła aż tu, aby mnie przywieść do zguby. Siedzi i wabi mnie, muszę ją odpędzić.
Zdaje mu się, że wszystkie te fale z jasnemi grzywami to wojsko czarnej kobiety, ona je zbuntowała, ona je wiedzie do ataku na niego.
— Przecież ją muszę odpędzić! — mówi do siebie.
Chwyta hak, skacze na ląd i biegnie ku owej postaci. Opuszcza swoje miejsce na najdalszym końcu tamy, aby odpędzić syrenę. W tej chwili naprężenia zdaje mu się, że walczą z nim nieczyste siły otchłani. Nie wie, co myśleć, w co wierzyć — musi tę kobietę z tego kamienia spędzić.
Ach Gösto, czemuż w rozstrzygającej chwili miejsce twoje próżne? Właśnie idą z gotową tamą, szereg ludzi staje na kamiennym wale; mają liny, kamienie i wory z piaskiem w pogotowiu, aby ją obciążyć i spuścić; stoją, czekają, nasłuchują. Gdzież ten, który wydawał rozkazy? Czyż nie zabrzmi jego głos, zarządzający, jak to zrobić?
On tymczasem poluje na syrenę. Ujrzała go, biegnącego ku niej z hakiem w ręku. Przeraziła się. Zdawało się, jak gdyby chciała się w wodę rzucić, lecz namyśla się i wraca na ląd.
— Syrena! — woła Gösta i wywija hakiem nad jej głową. Ona biegnie pomiędzy krzakami olszyny, rosnącemi na brzegu, ale zawisła między niemi i musiała przystanąć.
Wtedy odrzuca Gösta hak i kładzie jej rękę na ramieniu.
— Późno pani hrabina bawi na dworze, hrabino Elżbieto! — mówi.
— Proszę mnie puścić, panie Berlingu! Puść mnie pan do domu!
Posłuszny jej jest i odwraca się.
Ale ona jest nietylko wielką, damą, lecz także i serdecznie dobrem stworzeniem, które nie może znieść myśli, że człowieka popchnęła do rozpaczy — żałuje tego, co powiedziała, idzie za nim i chwyta jego dłoń.
— Przyszłam... przyszłam, aby... jąka... ach, panie Berlingu, przecież pan tego nie uczynił — proszę powiedzieć, że pan nie uczynił! Tak się przeraziłam, widząc pana przybiegającego... a przecież właściwie pana tylko szukałam. Chciałam pana prosić, aby pan zapomniał, co powiedziałam ostatnim razem i przychodził do nas jak dawniej!
— Jakże się pani hrabina tu dostała?
Roześmiała się nerwowo.
— Wiedziałam, że przybędę zapóźno, ale nie chciałam nikomu opowiadać, że tu idę, a zresztą, jak pan wie, nie można jechać przez jezioro.
— Pani hrabina je przeszła?
— Naturalnie. Ale, panie Berlingu, proszę mi powiedzieć, czy pan jest zaręczony? Pojmie pan, jak miłoby mi było dowiedzieć się, że nie! To przecież niedobrzeby było, a czuję, że ja byłabym temu winna: Nie powinien pan był przywiązywać tak wiele wagi do moich słów. Jestem cudzoziemką, nie znam tutejszych obyczajów. Tak pusto się zrobiło na Borgu. gdy pan przestał bywać.
Göście, stojącemu wśród mokrych krzaków olszyny, na rozmiękłym gruncie zdaje się, jakby go kto od stóp do głów zasypał różami. Brodzi po kolana wśród róż, błyszczą one w ciemności przed jego oczyma, z rozkoszą woń ich wdycha.
— Stało się więc? — powtarza ona.
Musi się zdecydować odpowiedzieć jej i uciszyć jej trwogę — chociaż tak mu jest miło. Jak ciepło mu się robi, jak jasno, gdy pomyśli, jaką drogę odbyła, jak przemokła, przeziębła, jaka musi być wylękniona, jak płaczliwie brzmi jej głos!
— Nie — odrzekł — nie jestem zaręczony.
Wtedy jeszcze raz ujmuje rękę jego i gładzi ją.
— Taka jestem szczęśliwa, taka szczęśliwa! — powiada, a pierś jej ściśnięta strachem obecnie drga łkaniem.
Teraz droga poety jest całkowicie usłana kwiatami. Wszystka złość, nienawiść, buta roztapia się w jego sercu.
— Ach, jaka pani dobra, jaka dobra! — mówi.
Tuż obok niego fale przypuszczają szturm do wspaniałości i piękności Ekeby. Teraz ludzie nie mają przewodnika, nikogo, ktoby im dodał odwagi i nadziei, runęła tama, fale przelewają się przez nią i zwycięzkie wpadają na ląd, na którym stoi młyn i kuźnia. Nikt nie usiłuje stawić czoła falom, każdy myśli tylko o ratowaniu życia swego i mienia.
Gösta musiał naturalnie hrabinę odprowadzić do domu; nie mógł jej przecież puścić bez opieki w ciemną noc, nie mógł pozwolić, aby sama szła przez lód puszczający. Nie przyszło im obojgu na myśl, że obecność jego w kuźni była pożądaną, czują się tak szczęśliwymi z odnowionej przyjaźni.
Zdaje się, jakby ci młodzi żywili względem siebie serdeczne uczucia, ale któż to może wiedzieć? W oderwanych, luźnych urywkach doszła moich uszu piękna opowieść ich życia. Nie wiem jednak nic, tyle co nic, co w głębi ich dusz tkwiło. Jakżeż mogłabym więc coś powiedzieć o pobudkach ich czynów. Wiem tylko, że młoda kobieta owej nocy naraziła życie, zdrowie, cześć, dobre imię, aby biednego, nieszczęśliwego człowieka sprowadzić znów na dobrą drogę. Wiem tylko, że Gösta Berling owej nocy pozwolił upaść kochanemu dworowi, by mógł odprowadzić tę, która dla niego przezwyciężyła strach przed śmiercią, strach przed niesławą, strach przed karą.
Częstokroć myślą towarzyszyłam im owej straszliwej nocy w wędrówce po lodzie. Nie sądzę, aby w duszach ich coś ukrytego, zakazanego, coby należało stłumić, zdusić, gdy idą po lodzie, rozmawiając wesoło o wszystkiem, co się wydarzyło w czasie ich rozłąki.
Jest znowu jej niewolnikiem, paziem u nóg jej leżącym. Czują jedynie radość, wesele. Żadne z nich nie wymienia wyrazu miłość. Śmiejąc się, brodzą przez wodę przy brzegu; śmieją się, gdy natrafią na drogę, śmieją się gdy błądzą, gdy się poślizną, gdy upadną, gdy się znów podnoszą — wciąż się śmieją.
Znów stało się wesołą zabawą to piękne życie, a oni są znów dziećmi, które były niegrzeczne i pokłóciły się. Ach, jak to ładnie znów się pojednać i znów się bawić.
Plotki rodziły się i ginęły. Z czasem doszła wieść o wędrówce hrabiny do Anny Stjaernhök.
— Nakażę spokój swojemu sercu i pozostanę, gdzie jestem potrzebną. Bóg i bez mojej pomocy zrobi z Gösty Berlinga prawdziwego męża — powiedziała sobie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.