Flirt z Melpomeną/Zapolska, Kobieta bez skazy - Arnold i Bach, Hiszpańska mucha

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Teatr „Bagatela“: Kobieta bez skazy, komedya w 3 aktach Gabryeli Zapolskiej; Hiszpańska mucha, farsa w 3 aktach Arnolda i Bacha.

Na dwóch pierwszych przedstawieniach „Bagateli“, uderzają w zespole artystów dwie rzeczy: wyborne przygotowanie, oraz szczera wesołość jaka panuje na scenie. Czuć tę młodą atmosferę, w której pracuje się z radością, i w której każdy daje z siebie co może najlepszego. Oby ta atmosfera trwała jak najdłużej; stworzenie jej i utrzymanie jest najważniejszą rolą kierownika teatru. Dowiadujemy się z programu, iż, obok głównego reżysera, p. Czarnowskiego, funkcye reżyserskie piastuje dobry znajomy ze sceny krakowskiej, p. Noskowski, oraz doświadczony artysta teatru lwowskiego, p. Wysocki, który poświęci się wyłącznie tym zadaniom. Widać z tego, iż kierownictwo teatru zdaje sobie dobrze sprawę ze znaczenia reżyseryi dla repertuaru któremu służyć ma „Bagatela“. Jakoż, wytężona w tym kierunku praca wydała rezultaty, a owacya, której przedmiotem stał się w niedzielę p. Czarnowski, była zupełnie zasłużona.
Na premierę wybrano sztukę Zapolskiej, głośną, w swoim czasie, zakazem cenzury, w gruncie dość niezrozumiałym. Chyba że ówczesny cenzor lwowski, mając jakie zobowiązania wobec „kobiet bez skazy“, czuł się dotknięty w ich imieniu? Istotnie, Zapolska nie jest zbyt łaskawa dla tego gatunku. Wedle niej, źródłem braku „skazy“ jest, u kobiety, niedorzeczna ambicya, oschłość serca, głupota i... zepsucie. Zbytecznem byłoby podkreślać wobec czytelników Czasu, iż tego poglądu nie należy uogólniać.
Bohaterka Zapolskiej, Rena, po krótkiej i nieudanej próbie małżeństwa z jakimś — jak go nazywa — „strzępem mężczyzny“, pozostaje odporną na wszelkie pokusy miłości. Nie znaczy to wszelako, aby ich unikała; — och, nie! — przeciwnie, stwarza w swoim saloniku atmosferę, w której żyje się wyłącznie tem, i gdzie grono „mężatek bez przesądów“ — jak głosi afisz — a nawet „uświadomionych panien“ zabawia się, w towarzystwie dobranych partnerów, plastycznem odtwarzaniem kompozycyj Ropsa. Sama pani Rena czyni sobie prawdziwy „sport“ z tego, aby wszystkich otaczających ją mężczyzn, nie wyłączając przystojnego lokaja (to już może przesada?) doprowadzać do temperatury wrzenia. Lwem tego salonu jest „profesor uniwersytetu“ Halski, zawodowy uwodziciel z zamiłowania i — z zasad. Między tą parą toczy się zacięty pojedynek miłosny: ona, strojąc się w swą „nieskazitelność“, pragnie go nawrócić na religię wyłącznego poświęcenia życia jednej kobiecie, i przywieść, po tej ślizkiej kładce — do ołtarza; on, z ogniem apostoła, głosi hasła miłości jako kaprysu zmysłów, bez jutra i zobowiązań.
W czasie tej szermierki, „zaistniał“ — mówiąc galicyjskim stylem urzędowym — w każdem z dwojga stan fizyologiczny podatny do przyjęcia haseł przeciwnej strony: „kobietę bez skazy“ bowiem trawi nieustanna tęsknota miłosna, podczas gdy uwodziciel odczuwa, w swoim uciążliwym zawodzie, pierwsze objawy przesytu i znużenia. Ale, dążąc tak wzajem ku sobie — mijają się... Przez ironię losu, tej samej nocy w której w Halskim dojrzał zamiar poproszenia o rękę Reny jako tej „czystej, nieskalanej“, — ona, przejęta jego teoryami i pchnięta poniekąd przezeń na tę drogę, zostaje przelotną kochanką młodego żółtodzióba, Kaswina. Halski cofa się, uprowadzając w dodatku chłopczyka; a Renie, opuszczonej przez obu adoratorów, nie pozostaje — wedle ironicznego określenia kuzynki — nic, jak tylko „przenieść się do innego miasta, aby tam dalej udawać — kobietę bez skazy“.
Ten epizod z Kaswinem jest najlepszy w całej sztuce. W którymż salonie światowej „lali“ — jak Kaswin nazywa pieszczotliwie Renę — niema tego dwudziestoletniego chłopca, kochającego z ową czujnością fizyczną z jaką się kocha w tym wieku, i zbierającego owoc reakcyj nerwowych kobiety, która kocha innego i która, przez ambicye, walczy zwycięzko ze swą miłością? W czem siła takiego cherubinka? w tem właśnie, że jest „bez konsekwencyi“, a głównie w tem, że jest zawsze pod ręką; być zawsze pod ręką, to podobno w tych rzeczach olbrzymi atut.
I jest tutaj, między Reną a Kaswinem, znakomita scena, wybiegająca poza ramy tej dość błahej komedyi i ocierająca się o dramat. Po „upadku“, Rena patrzy na Kaswina z nienawiścią i wstrętem — zwłaszcza odkąd wie, iż ten epizod grozi jej utratą Halskiego —; tymczasem chłopiec, upojony posiadaniem, szaleje z miłości. Odtrącony brutalnie przez nią, podnosi rewolwer do, ust, i czujemy że to na seryo: wówczas, Rena, gestem pokazując mu drzwi, krzyczy owym twardym, prawdziwym głosem kobiety, którego, kto go raz słyszał w życiu, nie zapomni nigdy: „Na schody z tem!“ To jeden z tych świetnych skrótów, które, w jednem słowie, otwierają dalekie perspektywy i które stawiają Zapolską w rzędzie skończonych majstrów sceny.
Kobieta bez skazy rozgrywa się, jak zwykle u Zapolskiej, w środowisku bardzo nieinteresującem. Cały ten światek, roszczący sobie pretensye do wysokiej „kultury erotycznej“, jest mocno trywialny. O ile też autorka patrzy nań pod kątem satyry, wszystko idzie dobrze; natomiast w scenach, gdy — szczerze, jak się zdaje — pragnie uderzyć w liryczny ton poważniejszego uczucia, nie budzi w nas zaufania. Najbardziej odbija się to na roli Halskiego; ten uwodziciel ex cathedra nosi z sobą sporą dawkę mimowolnej śmieszności. Przyczynia się tu może i ciężar owego uniwersyteckiego dostojeństwa. — Ostatecznie (powie ktoś), i profesor uniwersytetu jest człowiekiem. — Zapewne, ale nie tak ciągle...
Jako kompozycya sceniczna i zrozumienie (na swój sposób) mechanizmu życia, należy Kobieta bez skazy do najlepszych sztuk Zapolskiej; ma jednak pewną wadę: zadużo się tu mówi. Te ciągłe rozmowy o... powiedzmy, o „cnocie“ są nieco nużące; chwilami, słuchacz doświadcza uczucia pewnego zakłopotania, zawstydzenia, bardziej niż gdyby się na scenie działy najgorsze rzeczy. Zapolska powinnaby lepiej wiedzieć o czem się nie mówi...
Rolę tytułową odtworzyła p. Kozłowska, pozyskana z Warszawy. Trafnie podkreśliła owo tło nerwowego przedrażnienia dobrowolnej męczennicy, która otacza się duszną atmosferą męzkich pragnień, poto aby, sześćdziesiąt razy na godzinę, mówić nie, wówczas gdy cały jej ustrój kobiecy krzyczy tak! We wspomnianej scenie z rewolwerem, nader szczęśliwie znalazła artystka akcent brutalnej prawdy; w improwizowanym wreszcie obrazie Podwiązki Ropsa ujawniła zupełnie ładne — warunki sceniczne.
Kontrast Reny „bez skazy“ stanowi pani Fila: osóbka, w przeciwieństwie do swej kuzynki, wyzwolona z wszelkich więzów cnoty, a której, przez osobliwy kaprys autorki, przypada w sztuce rola — rezonera-moralisty! Ale pani Fila jest, w interpretacyi p. Łąckiej, tak inteligentna, tak szelmosko-kobieca i ma tyle rozbrajającej prostoty, że niepodobna patrzeć na nią zbyt surowo. Powrót na scenę tej doskonałej i sympatycznej artystki witamy z prawdziwą przyjemnością.
Z innych wykonawców należy podnieść przedewszystkiem p. Fritschego, w którym nowy teatrzyk zdobył pierwszorzędną siłę komiczną, oraz p. Brzeskiego, bardzo sympatycznego „kochanka“ o ciepłym głosie i ujmujących warunkach.
Jedną chciałbym uczynić uwagę, zaznaczając, iż zdaję sobie sprawę z trudnego w dzisiejszej dobie położenia i dyrekcyi i artystów. Mianowicie, niektóre stroje męskie pozostawiały nieco do życzenia. „Światowy“ człowiek, spędzający pół życia w towarzystwie kobiet, nie powinien zdradzać różnych braków. Nie można np. nosić do fraka jasnego, pstrokatego paltota. Wiem o ten dobrze, bo sam tak chodziłem, w niewinności ducha; aż pewna wykwintna pani, której towarzyszyłem do teatru Scala w Medyolane, powiedziała mi wprost że ją kompromituję: musiałem sobie sprawić śliczny, czarny paltocik na jedwabnej podszewce, który ma dotąd i wkładam na wielkie uroczystości. Nie wolno też podobno mężczyźnie nosić bronzowych pończoch do czarnych trzewików, ale tego nie jestem już tak pewny. Możeby dyrekcya, która tyle poświęciła wkładów dla estetycznej strony nowego teatru, dopełniła dzieła, ułatwiając artystom dociągnięcie tych drobiazgów do poziomu całości.

W niedzielę popołudniu, odegrano Hiszpańską muchę. Sztuka ta należy do typu fars opartych nie na karykaturze psychologicznej, ale poprostu na szczerem błazeństwie i zawikłaniu płynącem z najfantastyczniejszych qui pro quo. Trzeba przyznać, że, w tym rodzaju, zrobiona jest znakomicie: wszystkie sprężynki mistyfikacyji działają bardzo składnie, wywołując wrażenie nieodpartej wesołości. W farsie tej, w której zgranie i tempo stanowią nieodzowny warunek powodzenia, jeszcze &dobitniej może ujawniła się sprawność zespołu. Dyrygent tej orkiestry, p. Czarnowski przedstawił się sam jako dobry aktor komiczno-charakterystyczny; obok niego p. Fritsche, p. Dante-Baranowski, p. Dębowicz oraz p. Dąbrowska, podtrzymywali nieustanną radość widowni.

Słowem, pierwszy egzamin wypadł bardzo dobrze; życzyć tylko należy młodej trupie, aby nie ustawała w pracy nad sobą, oraz aby sobie wzięła za dewizę to, iż swobodę treści uniewinnia jedynie wykwint formy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.