Flirt z Melpomeną/Bezwiedne „oryentacye“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BEZWIEDNE „ORYENTACYE“.

Po ogłoszeniu moich uwag teatralnych, trącających pośrednio o wpływy francuskie i niemieckie odnośnie do naszego repertuaru, spotkałem się, z licznych stron, z zarzutami jednostronności w stosunku do literatury i kultury duchowej Niemiec a Francyi, etc. Dlatego, pozwolę sobie w kilku słowach wyjaśnić moje stanowisko. Być może, znów spotkam się z tym samym zarzutem; na to odpowiem chyba wykrzyknikiem, jakim wybuchał nieodżałowany grubas, ś. p. malarz Stanisławski, ilekroć mu ktoś przedkładał, że jest niesprawiedliwy w objawach swoich sympatyj lub antypatyj artystycznych: „Noo, dlaczego ja mam być sprawiedliwy? Pan Bóg jest od tego, aby był sprawiedliwy!“...
Kwestia wpływów niemieckich na psychikę polską nie zdaje mi się bynajmniej kwestyą akademicką, ale bardzo — i na długo jeszcze — życiową; nie chodzi tu przeto o czyste rozważanie, ale i o oddziaływanie, wedle skromnych środków każdego; wszelkie zaś działanie, o ile ma być skuteczne, musi być poniekąd jednostronne. A przytem, każda chwila ma swoją specyficzną prawdę, i swoją „ewangelię na dzień dzisiejszy“. Niewątpliwie, że, kiedyś tam, w epoce Goethów i Szyllerów, świeży powiew romantyzmu niemieckiego mógł być w Polsce dodatnim czynnikiem w stosunku do zaskorupiałych kopij francuskiego pseudoklasycyzmu; ale, od tego czasu, Francya stała się dla znacznej części naszego społeczeństwa — nawet względnie oświeconej — czemś równie obcem i egzotycznem niemal, jak np. Japonia; z drugiej strony, przeszliśmy setkę lat przeszło niemieckich wpływów, niemieckiej szkoły; niemieckość (w niczem zresztą niepodobna do niemieckości z epoki romantyków) wciskała się w życie nasze, myśl, wszystkiemi porami; stała się chwastem do którego uprzątnięcia żadna metoda nie może być zbyt energiczną.
Mały przykład. Znam polskie pismo satyryczne (dobre zresztą), które, jeszcze przed upadkiem Niemiec i za czasu obu okupacyj, prowadziło zaciętą i śmiałą kampanię antyniemiecką. Otóż, gdyby zasłonić polski tekst, nikt nie odróżniłby numeru tego pisma od niemieckiego Simplicissimusa, tak bardzo, co do formy artystycznej i ilustracyjnej, jest na nim wzorowane. Od dwóch lat, pismo to puszcza jadowite strzały w Niemców, naśladując ich równocześnie niewolniczo i przyczyniając się w ten sposób bezświadomie do utrwalenia niemieckości.
Vous êtes un sale boche! — krzyczał raz największy boszożerca, architekt Stryjeński, na pewnego poczciwego jenerała austryackiego, zresztą Polaka i... entencistę. — Ale skądże! sumitował się biedny jenerał. Vous l’êtes sans le savoir: c’est comme la vérole, ça ne se voit pas, mais c’est dans le sang!
To się nazywa trafić w samo sedno; a przytoczone przezemnie pismo polskie jest dowodem, że bezwiedne „oryentacye“ duchowe są czemś głębiej tkwiącem, bardziej złożonem i niepokrywającem się zgoła z „oryentacyami“ politycznemi, na szczęście pogrzebanemi już zresztą gruntownie. Nikt mnie nie posądzi, abym kiedykolwiek żywił sympatye „centralne“, mogę przeto mówić szczerze. Otóż znałem, w czasie wojny, wśród czynnie działających „aktywistów“, ludzi, którzy, przez całe życie, wszystkiemi fibrami duchowemi sympatyzowali z Francyą i nie potrafiliby zasnąć bez książki francuskiej przy łóżku; znałem, z drugiej strony znowuż, zajadłych „entencistów“, którzy przed wojną, wówczas gdy nic nie stało na przeszkodzie ich wolnemu wyborowi, wszystkie swoje wycieczki zagranicę kierowali w stronę Wiednia i Berlina, stamtąd czerpiąc swój pokarm duchowy i pojęcia o cywilizacyi.
Zabawnym zbiegiem okoliczności, pośród moich znajomych, ci właśnie którzy najenergiczniej „oryentowali się“ po stronie ententy, najgłębiej, bezwiednie nieraz, w nauce, filozofii, sztuce, zakażeni byli duchem niemieckim. Nie odważyłbym się może sformułować tak poprostu tego spostrzeżenia, gdybym nie posiadał bardzo czułej i pewnej w tej mierze kontroli. Żyłem mianowicie w czasie wojny blisko z pewnym młodym Francuzem, człowiekiem wysoce wykształconym i inteligentnym, który internowany w Krakowie w powrocie z Rosyi, spędził tu półpięta roku, serdecznie zrósł się z polskiem społeczeństwem i doskonale się w niem rozeznawał. Z natury rzeczy, obracał się w polskich kołach politycznie „ententowych“; otóż, ilekroć rozmawiałem z nim o wspólnych znajomych z tych kół — a rozmawialiśmy z sobą bardzo otwarcie, poza wielką polityką i wyłącznie z punktu rozważania psychologii kraju — bardzo często powtarzało się w ustach jego określenie o kimś: Oh, qu’il est boche! — wypowiadane zresztą bez żółci, wyłącznie dla stwierdzenia pewnego piętna umysłowości.
Rozmowom z tymże samym Francuzem zawdzięczam uświadomienie w jeszcze jednej kwestyi. Intrygowało mnie mianowicie, dlaczego, w naszych uniwersytetach, gruntowne studyum języka i literatury francuskiej wstydliwie zastępuje jakaś romanistyka, siląca się o to, aby z najżywszej mowy i literatury w świecie uczynić język martwy na równi ze starogreckim lub sanskrytem; aby skupić pracę uczniów na odcyfrowywaniu tekstów z głębokiego średniowiecza, kończyć zaś najczęściej znajomość literatury francuskiej tam, gdzie się ta literatura właściwie zaczyna. Francuz objaśnił mnie, że romanistyka na uniwersytetach jest, w tem ujęciu, wynalazkiem niemieckim, jako iż Niemcom nietyle idzie o samą literaturę francuską ile o docieranie do tych mrocznych punktów, gdzie obie literatury, niemiecka i francuska, schodzą się u wspólnego pnia, przyczem oczywiście odgrywają rolę i szowinistyczne zakusy rewindykowania tego i owego zabytku na rzecz Niemiec. Z uniwersytetów niemieckich przejęły, z dobrodziejstwem inwentarza, tę romanistykę polskie, i pielęgnują ją zawzięcie; o ile jednak ma ona racyę bytu w tej postaci dla Niemców, o tyle w naszych stosunkach jest potrosze dziwolągiem. Z kursów tych wychodzą uczeni romaniści, którzy, być może, władają poprawnie językiem truwerów, ale których dzisiejsza francuszczyzna pozostawia wiele do życzenia (jedna ze słuchaczek uniwersytetu, romanistka, mówiła mi, iż, na jej kursie, posiadały język francuski jedynie dwie osoby i to posiadały go z domu); tym-to romanistom powierza się w gimnazyach — o ile jest w nich zaprowadzony język francuski — naukę tego języka. Rezultaty są też odpowiednie. Znajomy mój dziennikarz, rozmawiając z jednym ze specyalistów od przyszłej organizacyi naszych szkół (w której to organizacyi ma być przyznane szerokie miejsce kulturze francuskiej), wyraził przypuszczenie, iż, zapewne, dla nauki tego języka w gimnazyach, powoła się odpowiednią ilość rodowitych Francuzów; na co otrzymał odpowiedź: „Och, nie, mamy przecież dosyć wybornych „romanistów“. Z tegoby wynikało, że podstawą krzewienia u nas języka i kultury francuskiej, będzie nadal znajomość Francyi... z epoki wędrówek narodów i Karola Łysego.
Gdzież tedy nie natkniemy się u nas na przyczajonego niemieckiego ducha, jeżeli zdołał się on wcisnąć w same nawet podstawy przyszłej nauki francuszczyzny w wolnej Polsce!
Pamiętam, jak, w czasie ostatniej groźnej ofenzywy Niemiec i marszu na Paryż, w jednym z najbardziej ponurych momentów wojny, zebrało się grono kilkunastu osób w gościnnym domu pp. Puszetów; celem zebrania, w którym uczestniczyły głośne nazwiska naszej nauki, było zainicyowanie Towarzystwa przyjaciół kultury francuskiej. Ale samego celu nie zdołano nawet poruszyć, albowiem, wśród ożywionej kilkugodzinnej dyskusyi, tok jej zeszedł wyłącznie na jedną sprawę: na potrzebę odniemczenia naszej umysłowości. Jeden z najwybitniejszych profesorów Wszechnicy krakowskiej przytaczał, na podstawie doświadczeń swoich z Rady szkolnej krajowej, przykłady, do jakiego stopnia pedagogia nasza zahypnotyzowana jest bezwiednie duchem niemieckim i poza niego, mówiąc trywialnie, nie wychyla nosa. Zaczem, każdy z obecnych dorzucił garść analogicznych przykładów ze swej dziedziny i wszyscy jednogłośnie uznali za jeden z najpilniejszych postulatów szeroko i planowo zakreśloną akcyę odniemczenia, za jeden zaś z najskuteczniejszych środków potemu — ułatwienie dostępu do kultury francuskiej. Zresztą, jak zwykle bywa, zebranie to nie pociągnęło za sobą następstw.
Na szczęście, niema już dziś mowy o różnicy „oryentacyj“ politycznych, niema tak samo różnic w oryentacyi serc i sympatyj polskich, sporo jednak czasu upłynie, zanim się wytworzy jednolita oryentacya polskiej umysłowości. To, co dziesiątki lat zachwaściły, tego nie wyplewi chwila choćby największego entuzyazmu. Wyznaję, iż był to dla mnie jeden z najbardziej wzruszających momentów, kiedy, w czasie przejazdu pierwszych Hallerczyków, tuż po dźwiękach naszego hymnu narodowego ozwały się dźwięki Marsylianki; miałem uczucie, iż, po długich dziesiątkach lat, runął wreszcie żelazny mur, tak długo dzielący nas od kraju który był niegdyś drugą ojczyzną duchową oświeconego Polaka, i że znowu połączą nas z tym krajem najbliższe węzły; ale, kiedy rozglądam się koło siebie, mam wrażenie że droga do tego bardzo daleka. Znikomo mały odsetek mógłbym policzyć ludzi, którzy, nietylko politycznie ale duchowo, samym typem i wyszkoleniem umysłowości, „oryentują się“ ku Francyi.
I niech mi ktoś nie cytuje Cudzoziemszczyzny, nie mówi że Polak powinien być tylko Polakiem, bo to byłby frazes i oszukiwanie samych siebie. Nie chodzi o „doradzanie“ Polsce jakichś obcych wpływów, ale faktem jest, iż wpływy istniały u nas zawsze i zapewne istnieć będą długo; chodzi o to jakie. Długo jeszcze Polska będzie się musiała myślą opierać o Zachód, czyto dla swej „młodszości cywilizacyjnej“ o której pisał Szujski, czy dla zaniedbania mnóstwa pól przez lata niewoli, czy dla innych braków do których moja ambicya narodowa niechętnie pozwala mi się przyznać. Z konieczności czeka nas wybór. Znajdujemy się poniekąd na rozstajnych drogach; wszystkie działy naszego życia święcą swoje narodziny; od nas zależy, czy wróżką chrzestną przy kolebce tego życia będzie pełna rozumu i wdzięku Paryżanka, czy też straszący jeszcze tłusty upiór ciężkiej Germanii.
I dlatego, obstaję niezachwianie przy swojem: nie o to dziś chodzi, aby rozważać sub specie aeternitatis proporcye Goethego i Pascala, Schillera i Racine’a, Kanta i Kartezyusza, ale o to, aby, jaknajspieszniej i jaknajenergiczniej rozpocząć kuracyę z choroby, na której palec dyagnosty nieomylnie położył zacny boszofag, architekt Stryjeński.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.