Emancypantki/Tom IV/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom IV
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
CO ROBI MĘDRZEC, A CO PLOTKARZ?

W ciągu tygodnia Solski wrócił ze wsi. Służba zebrała się na powitanie w przedsionku, kamerdyner wprowadził pana do pokojów.
Przebierając się, Solski pytał:
— Panna Ada w domu?
— Jest, jaśnie panie, w laboratorjum.
— A ciotka?
— Panią hrabinę głowa boli.
— Migrena?...
— Tak, jaśnie panie.
Solski pomyślał, że jednak ciotka musi żałować cudownej lekarki, która dotknięciem rąk usuwała migrenę.
Ubrawszy się, posiedział z kwadrans w gabinecie, czekając na Adę. Ale ponieważ siostra nie pokazywała się, poszedł do niej.
Schylona nad mikroskopem, panna Solska przerysowywała jakiś egzemplarz porostu. Zobaczywszy brata, podniosła się i przywitała go, ale bez zwykłych uniesień.
— Jakże się miewasz? — spytała, robiąc w duchu uwagę, że brat opalił się i nabrał zdrowszej cery.
— Doskonale — odparł. — Dziesięć godzin na dobę spałem, a przez czternaście nie zsiadałem z konia. Zrobiło mi to bardzo dobrze.
— Dzięki Bogu.
— Ale ty wyglądasz mizernie — mówił pan Stefan. — Wróciłaś, widzę, do dawnych robót... Zdaje mi się jednak, że twoje laboratorjum jest jakby obdarte?... Aha, usunięto kwiaty... A gdzież kanarki?... — dodał z uśmiechem.
Siostra surowo spojrzała na niego i wróciła do mikroskopu.
— Słuchaj, Ada — rzekł Solski — nie rób takich min!... Wiem, o co ci idzie: o Cezara... Zrobiłem podłe głupstwo i dużobym dał, ażeby wskrzesić hardego psa, ale... już za późno...
Twarz Ady złagodniała.
— Widzisz — rzekła siostra — jak to niedobrze unosić się!... Przecież ty byłbyś zdolny w gniewie zabić człowieka...
— Oh... no!... Istotnie, przez chwilkę zdawało mi się, żem zwarjował... Ale trzeba mieć moje szczęście... Odtrącony... odtrącony przez takiego gołąbka jak panna Magdalena!... I jeszcze dla kogo?... Dla takiego hultaja jak pan Kazimierz. Kobiety stanowczo mają nienormalne mózgi...
Pannie Solskiej upadł na ziemię ołówek. Podniosła go i rzekła:
— Czy wiesz nowinę?... Hela Norska wychodzi za młodego Korkowicza.
— Przecież za starego wyjść nie może, bo jeszcze żonaty — spokojnie odparł Solski. — Młody Korkowicz?... Wcale trafny wybór. Blondyn, tęgi chłop i ma głupią minę; powinien być dobrym mężem.
— Cieszę się, że cię to nie wzruszyło.
— Ani odrobiny. Powiadam ci: koń i świeże powietrze wywołują cudowne skutki. Wyjeżdżając, byłem zdenerwowany jak histeryczka, a dziś tak jestem spokojny, że wszystko mnie bawi. Najgłośniej śmiałbym się, usłyszawszy, że — naprzykład — panna Magdalena wychodzi za Norskiego, który, po odbyciu świętej spowiedzi, nawrócił się i obiecał nie grywać w karty...
Ada tak pilnie zajęła się swoim rysunkiem, że nie odpowiadała bratu. Pan Stefan okrążył stół, spojrzał siostrze w oczy i chmurny wysunął się z pracowni.
Obszedł pokoje Ady, jakby szukając czegoś; na chwilę zatrzymał się przede drzwiami, za któremi tydzień temu mieszkała Madzia. Nawet dotknął klamki, ale cofnął się, a potem zbiegł nadół do bibljoteki.
Obok okna siedział w fotelu Dębicki, nad notatkami.
— Dzień dobry, profesorze!... Cóż nowego?...
Matematyk podniósł niebieskie oczy, potarł czoło i po namyśle odparł:
— Mamy nowy transport książek...
— Ach!... — przerwał Solski, niecierpliwie machając ręką. — Jeżeli profesor zawsze takie będziesz miał nowości, to niedługo na tym fotelu zasnują cię porosty, pielęgnowane przez moją siostrę!
Cóżto za szczególny kryminał, ten nasz dom!... — mówił pan Stefan, chodząc. — Jedno stęka na migrenę, drugie rozmyśla nad nowym transportem książek, a trzecia, najlepsza, bo dwudziestoletnia dziewczyna zdobywa zeza przy mikroskopie, w oranżerji, która w tej chwili przypomina piec ognisty...
Ach, te baby... te baby!... Czy i za czasów profesora grasowała między niemi jaka epidemja, podobna do emancypacji?...
— Nie przypominam sobie — odpowiedział Dębicki. — Za moich czasów łatwiej było o mężów i o chleb; kobiety nie potrzebowały uganiać się za pracą zewnątrz domu; mniejsza liczba ich prowadziła życie nienormalne, więc rzadziej dopuszczały się ekscentryczności.
— Zawsze były głupie i złe!... — mruknął Solski.
— Trafiały się, trafiały!... — potakiwał Dębicki.
— Ale nie trafiały się, tylko wiecznie i wszystkie były głupiemi i złemi! — wybuchnął Solski. — Cóżto za podła rola na świecie! — mówił z rosnącą goryczą. — Handlarz, który chwyta cię za poły, obiecuje złote góry, byleś wszedł do jego kramiku, a gdy chcesz wejść — słyszane rzeczy? — zaczyna się drożyć!... Robi takie miny, jakby wyświadczał ci łaskę, każe na kolanach błagać o swój towar, nakłada bajeczne ceny... A ledwie cię złapał na dobre, już zaczyna oglądać się za drugim nabywcą... To jest kobieta; nigdy nie zapełniona beczka Danaid, w której topią się szlachetne uczucia, wielkie rozumy, no — i grube pieniądze...
Dębicki machnął ręką.
— Wy także licha warci! — rzekł. — Jednego dnia jesteście najszczęśliwsi, gdy kobieta pozwoli wam całować nogi, a drugiego narzekacie, że pochłania wam rozum i pieniądze. Biegacie jak psy za mięsem, i każdy chce ją posiadać; a gdy nareszcie odda się jednemu, warczycie na nią wszyscy.
— Kochany profesorze — przerwał Solski — znasz się na formułach jak nikt inny, ale pozwól, że ja — lepiej znam się na kobietach. Widziałem dumne, które lekceważyły książąt, a sprzedały się piwowarczykom... Patrzyłem na dobre i bogate, które, zamiast oddać serce i majątek opłakiwanej przez siebie, cierpiącej ludzkości, marnują pieniądze na doświadczenia naukowe, któremi uczony nie połata słomianki do butów... Znałem anioły niewinności i genjusze rozsądku, które, zamiast podać rękę człowiekowi uczciwemu — wolały pójść za błaznem, który nie zdobędzie się nawet na tytuł kryminalisty... Natura stawia pełno zasadzek na człowieka, a jedną z nich jest kobieta; w chwili, kiedy zdaje ci się, żeś znalazł lepszą połowę własnej duszy, spada ci zasłona i widzisz — co?... Manekin, któremu błyszczą oczy i śmieją się wilgotne usta... To już nie pańskie formuły, profesorze, którym można ufać jak słowu Bożemu... To wiecznie żywy fałsz, spowity w blaski i kolory mydlanych baniek. Zamiast klękać przed cudownem widzeniem, pluń, a poznasz, jaka zrobi się z tego rzeczywistość.
— Nie rzucałbyś się tak — odparł Dębicki — gdybyś, zamiast na niefortunnych doświadczeniach, oparł się na faktach ogólnych. Warjatki i warjaci, kokietki i donżuanowie, handlarki wdzięków i handlarze honoru — wszystko to są przygodne zboczenia, nie zaś — prawo...
— Ciekawym?...
— Kobieta — mówił Dębicki — przedewszystkiem jest i musi być matką. Jeżeli chce być czemś innem: mędrcem, za którym szeleści jedwabny ogon, reformatorem z obnażonemi ramionami, aniołem, który uszczęśliwia całą ludzkość, klejnotem, domagającym się złotej oprawy, wówczas — wychodzi ze swej roli i kończy na potworności, albo na błazeństwie. Dopiero, gdy występuje w roli matki, a nawet wówczas, gdy dąży do tego celu, kobieta staje się siłą, równą nam, albo i wyższą od nas. Jeżeli cywilizacja jest godnym podziwu gmachem, kobieta jest wapnem, które spaja pojedyńcze cegły i robi z nich masę jednolitą. Jeżeli ludzkość jest siecią, która wyławia ducha z natury, kobiety są w tej sieci węzłami. Jeżeli życie jest cudem, kobieta jest ołtarzem, na którym spełnia się cud.
— Za naszą pomocą — wtrącił Solski.
— Niema się czem chwalić!... Gdzie, jak gdzie, ale w tej sprawie jesteście aroganckiemi dodatkami, które nawet nie rozumieją swojej roli. Kiedy trzeba wkopywać się o tysiąc metrów pod ziemię, żeglować o tysiące mil od lądu, kuć żelazne belki, pod deszczem kul wydzierać z gardła zwycięstwo, błąkać się jak sęp ponad zawrotnemi przepaściami natury i ducha — mężczyzna jest w swoim żywiole. Ale tam, gdzie chodzi o rodzenie, karmienie i wychowanie: górników, żeglarzy, wojowników i myślicieli, tam jednej delikatnej kobiety nie zastąpi legjon pracowników, bohaterów i mędrców. Jej łono mędrsze od was wszystkich.
Tu zaczyna się nieporozumienie, które byłoby komicznem, gdyby z jego powodu nie popełniono tylu krzywd. Od kilkuset lat niema sztubaka, któryby wierzył, że — ziemia jest środkiem świata; ale jeszcze dziś najukształceńsi mężczyźni wyobrażają sobie, że — ich rozmaite apetyty są środkiem społeczeństwa.
Mężczyzna — prawił Dębicki jednostajnym głosem — który zaprzągł ogień do swoich wozów, ujarzmił wołu, a z dzika zrobił domową świnię, idąc za rozpędem triumfów, wierzy w to, że i kobieta — powinna być jego własnością. Że jej myśl, to nie — czyjaś myśl, ale — moja myśl; że serce kobiety, to nie jakieś inne serce, ale — moje serce, które wolno mi ranić i deptać, ponieważ mam drugie na zapas — we własnej piersi.
Dziecinne złudzenie!... Kobieta nigdy nie należała, nie należy i należeć nie będzie do mężczyzny; nigdy nie będzie oddaną mu całkowicie, czego od niej wymagamy; nigdy nie będzie jego własnością. Kobieta i mężczyzna to dwa światy, jak Wenus i Mars, które widzą się nawzajem, ciążą ku sobie, ale nigdy się nie przenikną. Wenus dla Marsa nie opuści swej drogi, ani kobieta dla mężczyzny nie wyrzeknie się swoich przeznaczeń. I jeżeli kobiety są czyjąś własnością, to bynajmniej nie naszą: one należą do swoich rzeczywistych, czy możliwych potomków.
Gdyby świat męski zrozumiał, że kobieta nie jest dopełnieniem mężczyzny, ale — odrębną i samodzielną potęgą, która niekiedy łączy się z nim, dla spełnienia odległych przeznaczeń, nie słyszelibyśmy wybuchów męskiej pretensji. Kobieta, mówiłeś, jest to kupiec, który ciągnie nas za poły do swego kramiku, a potem drogo każe sobie płacić... Mylisz się. Kobieta jest to siła, która posługuje się tobą do wyższych celów, no... i ma prawo żądać, ażebyś na spółkę z nią ponosił koszta skutków...
Obłęd wasz — mówił po namyśle Dębicki — jest tak wielki, że nietylko uważacie kobietę za rodzaj domowego zwierzęcia, przeznaczonego do specjalnych waszych uciech; obłęd ten sięga dalej. Jest w kobietach siła, która pozbawia was rozumu, woli, godności osobistej... Siłą tą jest wdzięk, wytryskający z natury kobiecej jak kwiat z drzewa, albo światło z ognia. Wdzięk kobiecy jest jednem z najbardziej skomplikowanych zjawisk natury i obok mnóstwa warunków zewnętrznych, wymaga przedewszystkiem — swobodnego rozwoju natury kobiecej.
Wam się ten cud podoba; więc pomimo, że żaden z was nie potrafi stworzyć tęczy, ani kwiatu, macie jednak bezczelność wymagać, ażeby kobieta — była dla was pełną wdzięku w każdej chwili. Czy jest biedną aż do zimna i głodu, czy jest smutną aż do łez, czy jest chora, skrępowana, wylękniona — was to nie obchodzi, bo ona dla was zawsze powinna być pełną wdzięku!...
A ponieważ łatwiej oszukać męską głupotę, aniżeli zmusić naturę, więc stworzyliście sobie całe kategorje, całe dziedziny sztucznych wdzięków i mistyfikacyj. Gdy zaś kiedy, przez niezręczność kobiet, na chwilę odzyskujecie rozsądek, zaczynacie wrzeszczyć wniebogłosy: to manekin!... to mydlana bańka, na którą trzeba plunąć!...
A ja, Stefku — kończył Dębicki, grożąc palcem — radzę ci: nie pluj!... Bo widzisz, między mydlanemi bańkami może naprawdę zdarzyć się promień tęczy, którego ślina nie dosięgnie...
Solski chodził po bibljotece rozgorączkowany. Nagle zatrzymał się przed Dębickim i zapytał:
— Profesor widziałeś się z panną Brzeską?...
— Widziałem.
— I cóż?
— Nic. Mieszka tymczasem na trzeciem piętrze, gdzie ledwom się wdrapał i dostałem bicia serca. Ale wygląda przytomniej, aniżeli u was, na pierwszem...
— Dlaczego ona wyprowadziła się od nas? — spytał Solski.
— Mój kochany, ja dziwię się, że ona tu tak długo siedziała — odparł profesor. — Przecież ta kobieta opuściła rodziców, ażeby darmo nie mieszkać i nie jadać u nich... Z jakiejże więc racji od was miałaby przyjmować dobrodziejstwa? Zresztą — nie znam powodu, tylko się domyślam... Mogę się mylić...
— Przypuszczasz pan — mówił, coraz więcej podniecony Solski — że dlatego bywała zirytowana w ostatnich czasach?...
— I tego nie wiem, ale jest to prawdopodobne. Zdaje się też, że pewien wpływ na jej usposobienie wywarł ten... Norski swoim wykładem ateizmu...
— Podlec!...
— Niema się o co gniewać... Tacy apostołowie bywają niekiedy użyteczni jak proszek na wymioty.
Solski kręcił się, strzelał z palców, pogwizdywał...
Wtem, znowu stanął przed Dębickim i rzekł:
— A profesor wiesz, że oświadczyłem się pannie Brzeskiej?
— Coś słyszałem od twojej siostry.
— Odrzuciła mnie, wiesz pan o tem?
— W podobnych wypadkach pannie służy prawo: albo przyjąć oświadczyny, albo odwlec z odpowiedzią, albo odrzucić. Czwartej kombinacji nie widzę — odparł Dębicki.
— Owszem, jest czwarta!... — wybuchnął Solski. — Mogła jeszcze kazać memu lokajowi, ażeby wyrzucił mnie za drzwi...
— To byłaby forma nieprzyjęcia.
— Paradny jest profesor ze swemi kategorjami!... Ja mówię, że mnie sponiewierano dla szulera i błazna, a on — wylicza, która to może być kombinacja!...
— Coto za błazen? — spytał profesor.
— Naturalnie, że Norski... Panna kocha się w nim do szaleństwa...
Dębicki wzruszył ramionami.
— Czy i o tem wątpi profesor?
— Nie wątpię, ja wcale się tem nie zajmuję. Tylko — znam pannę Brzeską dwa lata i dotychczas nie spostrzegłem w niej warunków do zakochania się. Przypuszczam, że inni kochają się w niej. Ale ona!...
Solski tarł czoło w zamyśleniu.
— Ona nie kocha się w nikim?... — rzekł. — Istotnie byłoby to ciekawe! Ale, na czem profesor opiera swoje przypuszczenie?
— Na prostych faktach. Będąc pensjonarką, notabene wzorową uczenicą, panna Brzeska musiała pracować osiem do dziesięciu godzin na dobę. Ledwie skończyła pensję, została damą klasową, co odpowiada dziesięciu godzinom pracy umysłowej na dobę, nie licząc zajęć obowiązkowych. Obecnie, mieszkając w waszym domu, pracowała na pensji, albo dla pensji znowu z dziesięć godzin; prócz tego, mocno interesowały ją sprawy towarzystwa kobiet, mnóstwo cudzych interesów, wreszcie... kwestja nieśmiertelności duszy. Młoda panna, która tak dużo pracuje, nie może rozwijać się pod względem erotycznym. A tem bardziej musi być zacofaną, jeżeli zajmuje się, a nawet martwi kwestjami religijno-filozoficznemi.
— Cóżto przeszkadza?...
— Bardzo przeszkadza. Siły ludzkie, fizyczne i duchowe, podobne są do kapitału, który możemy stale wydawać na rozmaite potrzeby. Jeżeli ktoś posiada trzydzieści rubli miesięcznie i wydaje takowe na żywność, mieszkanie, odzież, książki i wspieranie innych, to już nie ma na muzykę i teatr. Jeżeli więc młoda kobieta cały zasób rozporządzanej energji zużywa na wyczerpującą pracę umysłową, na troszczenie się o bliźnich, a nawet o systemy filozoficzne, więc skąd może mieć siły na kochanie się do szaleństwa?... Choćby ten ktoś był nie panem Norskim, ale aniołem.
— Nie przyszło mi to na myśl!... — rzekł jakby do siebie Solski, tonem żalu.
— Muszę dodać — wtrącił Dębicki — że mój sąd odpowiada tym faktom z życia panny Brzeskiej, które znam. Kto inny, znający ją mniej dokładnie, albo dokładniej aniżeli ja, mógłby wyrobić sobie inną opinję. W zjawiskach bardzo złożonych, jakiemi są: biologiczne, psychiczne i społeczne, dziesięć punktów czyli faktów wyznacza zupełnie innego typu krzywą, aniżeli pięć faktów. Z tego powodu, w wymienionych naukach trzeba ciągle odwoływać się do obserwacji, gdyż czysta dedukcja prowadzi do fałszywych rezultatów...
— Ach, cóżto za pedanterja!... — oburzył się Solski. — Kiedy we mnie serce zamiera z trwogi, że potępiłem niewinną, on wykłada logikę!... Bywaj zdrów, profesorze... Twoja mądrość robi wrażenie piły, która piłuje żywego człowieka.
Uścisnął Dębickiemu obie ręce i wrócił do siebie rozdrażniony w wysokim stopniu. Profesor zaś, poprawiwszy się na fotelu, znowu zaczął przeglądać notatki.
Od tej pory Solski nie zajmował się cukrownią: nie zwoływał sesyj, nie odbierał i nie wysyłał listów i depesz, nie rozmawiał z technikami. W przedpokoju pana Stefana drzemali lokaje, napróżno oczekując rozkazów; a tymczasem ich władca chodził tam i napowrót po wszystkich pokojach domu i — tęsknił.
Dawniej, kilka razy widział Madzię, powracającą z pensji; więc teraz, między pierwszą i trzecią w południe, nie mógł oprzeć się manji spoglądania przez okna na podwórze. Codzień o tej porze ogarniał go niepokój, i zdawało mu się, że lada chwilę zobaczy Madzię, która, może choć przez pomyłkę, wbiegnie do dawnego mieszkania.
Niekiedy zakradał się do pokojów, które niegdyś zajmowała; siadał na fotelu przed jej biurkiem, patrzył na drzwi wchodowe i słuchał: czy nie odezwie się dzwonek? Ale dzwonek milczał, i Madzia nie ukazywała się na pałacowym dziedzińcu.
„Dlaczego ona nie przychodzi do nas?’“ — myślał i natychmiast dawał sobie odpowiedź. Nie przychodzi — ponieważ w tym domu obrażono ją. Jego krewna, najpoważniejsza osoba w rodzinie, zamiast przygarnąć Madzię, o co ją prosił, zapowiedziała pannie, że dla związku z Solskim musi wyrzec się własnej rodziny!...
A on sam, czy lepiej postąpił? Żyd z chłopem o konia targują się godzinę, a tymczasem on chciał wytargować żonę, duszę ludzką — w ciągu paru minut. Bo dłużej nie trwała rozmowa z Madzią; a jakim on tonem przemawiał?...
— Co ja zrobiłem?... Co ja zrobiłem!... — powtarzał Solski, chwytając się za głowę.
Raz, około drugiej po południu, zerwał się i pobiegł w stronę domu, w którym mieściła się pensja panny Malinowskiej. Chodził z kwadrans po ulicy, minął gromadę pensjonarek, powracających z lekcyj, ale Madzi nie zobaczył.
„Oszalałem? — myślał. — Żaden paź nie krążył tak nieśmiało około córki królewskiej, jak ja około guwernantki!...“
Zakipiała w nim duma, i przez jeden dzień znowu zajmował się cukrownią. Zwołał sesję, wysłał kilka listów, ale wieczorem — wymknął się pod dom, gdzie mieszkała Madzia.
Pokój jej na trzeciem piętrze był oświetlony, okno otwarte. W chwili, gdy Solski patrzył tam z drugiej strony ulicy, muślinowa firanka wydęła się jak żagiel, w który wiatr uderzył.
— Ktoś do niej wszedł — rzekł do siebie. — Ale kto?...
I zazdrość szarpnęła go za serce.
Nazajutrz cały ranek rozmyślał: dlaczego Ada nie była u Madzi? Posprzeczały się? Chyba nie. Więc co?... Były przecie najserdeczniejszemi przyjaciółkami...
Nagle stanął na środku pokoju, zaciskając pięści.
„Może Ada naprawdę kocha się w tym Norskim?...
„Kilka miesięcy mieszkali razem w Zurychu... Norski odwiedzał Adę prawie codzień... Razem odbywali wycieczki... Potem coś zaszło między nimi...“
— Aaa!... — jęknął Solski.
Na myśl, że jego siostra kocha się w panu Kazimierzu i może być rywalką Madzi, Solski uczuł, że chce bić głową o ścianę, wybiec na ulicę, krzyczeć... Wściekłość uderzała mu na mózg.
Ten Norski... blagier... i karciarz zabierał mu i siostrę, i Madzię!...
Po gwałtownym wybuchu równie nagle ogarnął pana Stefana spokój.
— Zdaje się, że temu kawalerowi strzelę kiedyś w łeb — rzekł do siebie.
Nad wieczorem zebrała się sesja techników i plenipotentów poto tylko, ażeby zaznaczyć, że budowa cukrowni idzie dobrze. Na murach lada dzień trzeba stawiać dachy; kotły i machiny już odpłynęły z Gdańska do Warszawy; koła wodne są gotowe i nie było nieprzewidzianych wydatków.
Solski słuchał roztargniony, a gdy członkowie sesji zaczęli rozchodzić się, dał znak Zgierskiemu, ażeby został.
Pulchny człowieczek uśmiechnął się, zgadując, że będzie miał poufną konferencję. A jako dyplomata, począł zastanawiać się, o co może być zapytany. O pannę Helenę Norską?... O Madzię?... Może o sprzedaż cukrowni?... Może o to, co w mieście mówią o Solskim?... Może o to, co mówią o przyczynach wyprowadzenia się Madzi z ich domu?... A może też o to, co publiczność sądzi o pannie Adzie Solskiej, która niedawno była emancypantką, potem została spirytystką, a dzisiaj jest mizantropką i nie pokazuje się nikomu?...
Solski usiadł na fotelu i podsunął gościowi pudełko z cygarami. Pan Zgierski wziął jedno, ugniótł w palcach, obciął, a z pod oka wciąż patrzył na drzwi. Drżało w nim serce na myśl, że mogą przynieść cudowne wino Solskich, które pan Zgierski nadzwyczajnie lubił i — bał się go. Lubił, gdyż było dobre, a bał się, gdyż bardzo rozwiązywało mu język, nawet za bardzo.
Gdy tak wahał się między nadzieją i trwogą, Solski zapytał:
— Cóż nowego?...
Zgierskiemu czarne oczki zmniejszyły się do rozmiaru iskierek. Z miodowym uśmieszkiem pochylił głowę do ziemi i rzekł:
— Panna Norska wychodzi za Bronisława Korkowicza... Ślub ma odbyć się w Częstochowie za parę tygodni... Skutkiem tego pan Kazimierz zerwał z siostrą...
— Ciekawym, czy panna Helena zaprosi mnie na wesele? Jest to jedyny wypadek, z powodu którego mógłbym ubawić się parę godzin w salonach pani Korkowiczowej.
— Czy mogę jej o tem powiedzieć? — spytał z rozkoszną minką Zgierski. — Chociaż nie! — dodał. — Zanadto zmartwiłaby się panna Helena, usłyszawszy, że jej mściwy cios tak mały zrobił efekt...
— A za cóż ona się mści? — rzekł Solski, ziewając.
— Nieszczęsna pomyłka! — westchnął Zgierski. — Mówiono, a panna Helena wierzyła, do chwili wyprowadzenia się stąd panny Brzeskiej, że...
— Że co?
— Że pan odwrócił swoje względy od niej, to jest od panny Heleny, a zaszczycił... pannę Magdalenę...
— Aaa!... — mruknął Solski, obojętnie wytrzymując migotliwe spojrzenia Zgierskiego. Po chwili zaś dodał:
— Ambitne dziecko z panny Brzeskiej. Nie sypiała po nocach i chudła, wyobrażając sobie, że moja siostra wyświadcza jej łaskę.
Umilkł i znowu odezwał się:
— Ambitne, ale dobre dziecko... Rozweselało nasz dom, nawiasowo mówiąc, nudny... Leczyło migrenę mojej ciotki... Miła dziewczyna... Szczerze byłbym zadowolony, gdyby moja siostra potrafiła, w sposób możliwy do przyjęcia, zabezpieczyć jej przyszłość... Bo i cóżto za los biednych nauczycielek!...
Zgierski stropił się.
— Panna Magdalena — rzekł szybko — nie potrzebuje lękać się o przyszłość. Jej brat, dyrygujący kilkoma dużemi farbiarniami pod Moskwą, ma znaczne dochody i robi majątek. Ona zaś otrzymała zapis w Iksinowie, wynoszący kilka tysięcy rubli...
— Od kogo?...
— Od jakiegoś majora...
— Od majora?... — powtórzył Solski. — Za co?...
Pan Zgierski podniósł brwi, spuścił oczy i wzruszył ramionami.
Solski doznał uczucia, jakby mu ktoś odwrócił głowę i wskazał nowy widnokrąg. Prawie — zabolało go w szyi.
— Skąd pan o tem wie? — zapytał Solski.
— Bawiła tu jakaś pani sędzina z Iksinowa z córką i przyszłym zięciem.
— Ach!... — szepnął Solski.
— Poznałem te damy u państwa Korkowiczów i dowiedziałem się kilku szczegółów...
— Ciekawe! — rzekł Solski. — Cóż jej mogły zarzucić?...
— Dzieciństwa!... Obie panie, no i pani Korkowiczowa, nie mogą darować pannie Brzeskiej niewinnej kokieterji...
— Kokieterji?...
— Och, któraż kobieta jej nie posiada!... — uśmiechnął się Zgierski. — W każdym razie, z tego powodu panna Brzeska musiała opuścić dom państwa Korkowiczów...
— Myśmy ją stamtąd siłą zabrali — wtrącił Solski.
— Tak... tak... ale... Z tego też jakoby powodu panna Brzeska wyjechała z Iksinowa...
— Aż takie szerzyła spustoszenia!... — roześmiał się Solski.
— Naturalnie dzieciństwa... parafjańszczyzna... — mówił Zgierski. — Bądź jak bądź, trafiło się, że jakiś urzędnik pocztowy w Iksinowie zastrzelił się... Nazywał się oryginalnie: Cynadrowski...
— Cynadrowski?... Cynadrowski?... — powtórzył Solski, już nie ukrywając wzruszenia. Oparł łokcie na poręczach fotelu, zasłonił rękoma oczy i szepnął: — Cynadrowski?... Aha!... aha!...
Przypomniał sobie pomieszanie Madzi wówczas, kiedy zameldowano Miętlewicza. Przypomniał sobie ich rozmowę, w ciągu której gość z Iksinowa wspomniał i o majorze, i o śmierci jakiegoś Cynadrowskiego, co bardzo zmieszało Madzię...
— Aha!... aha!... — powtórzył Solski, odgrzebując w pamięci wizytę Miętlewicza, która już wówczas robiła na nim podejrzane wrażenie.
Zgierski spostrzegł, że jego wiadomości może zbyt silnie podziałały na Solskiego. Ukłonił się nisko i na króciutkich nóżkach potoczył się za drzwi.
„Więc panna Magdalena już ma przeszłość?... — myślał Solski. — Bah!... i nawet dramatyczną... Więc już było i strzelanie sobie w łeb?... To tak w rzeczywistości wygląda niewinne dziewczątko, które, według Dębickiego, nie miało czasu myśleć o sprawach erotycznych!... A to kochany profesor zna się na kobietach... Chociaż... dlaczego on zakończył swój wyczerpujący odczyt frazesem, że ktoby znał dokładnie pannę Brzeską, mógłby wyrobić sobie o niej inną opinję?... Aha!... Sprytny staruszek...“
Solski zerwał się z fotelu i zaczął chodzić po gabinecie, prawie wesoły. Niekiedy, na mgnienie oka, błysnęła mu myśl, że to, co Zgierski opowiadał o Madzi, wygląda niewyraźnie i może być plotką. Była nawet krótka chwila, że chciał to sprawdzić... Wnet jednak nasunął mu się cały szereg uczuć i powodów, zagłuszających te zachcenia.
Przedewszystkiem, jakim on sposobem sprawdzi i poco? Może ma zaprosić na pogawędkę pana Fajkowskiego, prowizora z Iksinowa i klepiąc go po ramieniu, przy kieliszku wina, ostrożnie wypytywać: jakto tam było z zapisem majora dla panny Brzeskiej?... Nie, pan Stefan Solski tego nie zrobi. On tego ani potrafi, ani chce rozszerzać koła demokratycznych znajomości, które już stanęły mu kością w gardle.
Dzisiaj wszystko jest jasne. Urocza Madzia, jak wszystkie kobietki, oszukiwała ród męski, bądź dla wyzyskania go, bądź — ot, tak sobie. Dzięki temu, zakłóciła spokój browarów pana Korkowicza, a w Iksinowie pchnęła kogoś do samobójstwa (zapewne bez zamiaru), no — i zdobyła kilka tysięcy rubli, może już z zamiarem...
Zamieszkawszy u Solskich, wyprotegowała do cukrowni pana Fajkowskiego, który mógł zaszkodzić jej wzmiankami o iksinowskich historjach. Widząc zaś, że jej filantropja robi dobre wrażenie, zaczęła kokietować jego, Solskiego, litością i współczuciem. Praca na pensji, przywiązanie do Ady, leczenie migren ciotki, zajmowanie się służbą pałacową — wszystko to było kokieterją!...
Nagle wpadł do Warszawy jakiś pan Miętlewicz, jego narzeczona z matką i — panna Brzeska, poznawszy, że może być zdemaskowana — dramatycznie usuwa się z ich domu!... Czyn roztropny, gdyż w tydzień później, może danoby jej do zrozumienia, że — powinna się usunąć.
Solski, chodząc, przygryzał wargi i uśmiechał się. Świeża teorja o charakterze Madzi wprawdzie szwankowała na pewnych punktach, ale zato była jasna i odpowiadała jego poglądowi, że — kobiety są podłe.
Więc uwierzył w nową teorję; zamykał oczy na wątpliwe szczegóły i wierzył. Za swoją miłość idealną, za zranioną dumę, za wszystkie dzieciństwa, jakich dopuścił się dla panny Brzeskiej, za tęsknotę, która żarła mu serce, musiał przecie mieć satysfakcję. Więc uwierzył, że Madzia — jest przewrotną kokietką.
Nazajutrz poszedł do mieszkania siostry, zmizerowany, ale i zdecydowany.
— Ada — rzekł — pojedziesz ze mną zagranicę?
— Poco? — spytała siostra.
— Rozerwać się... odetchnąć świeżem powietrzem... Już denerwują mnie warszawskie upały, no — i ludzie...
— Gdzie chcesz jechać?
— Wstąpię na kilka tygodni do Winternitzu, potem w góry... potem do morza... Jedź ze mną, Ada, bo i tobie dobrze zrobi hydropatja...
— Ja wyjadę na wieś — chłodno odpowiedziała siostra.
W parę dni później, a we dwa tygodnie po wyprowadzeniu się Madzi, pałac Solskich opustoszał. Ada z ciotką Gabrjelą, tudzież z kolekcją mchów i porostów, przeniosła się na wieś, a pan Stefan wyjechał zagranicę.
Służba odetchnęła. W ostatnich dniach życie w pałacu było nieznośne. Państwo prawie nie widywali się ze sobą, a pan tak był rozdrażniony, że nawet stary kamerdyner drżał na jego widok.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.