Emancypantki/Tom IV/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom IV
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
ZNOWU ECHO PRZESZŁOŚCI.

Od kilku dni Ada Solska spostrzegła w bracie niepokój.
Czytał i załatwiał majątkowe interesa, ale — nie miał apetytu, przesiadywał w nocy, unikał Madzi, albo rozmawiał z nią krótko i oschle. Niekiedy wpadał do pokoju siostry i chodził, milcząc, jak człowiek, który chce zwierzyć się z czemś, ale nie ma odwagi.
Pewnego południa, kiedy Solski, o zwykłej porze, nie przyszedł do siostry, Ada, wziąwszy kłębek włóczki i szydełko, udała się do gabinetu brata. Pan Stefan chodził, bardziej rozgorączkowany niż zwykle. Ada siadła na skórzanej sofie i rozwinąwszy włóczkę, zaczęła robić szalik dla ciotki, w czem zresztą nie okazywała wielkiej biegłości. Cezar powitał ją skokami i machaniem ogona; widząc jednak, że pani nie zajmuje się nim, legł na tygrysiej skórze i zasnął.
Przez otwarte okna wpadały potoki słoneczne, dzieląc gabinet na ciemne i jaskrawe pasy. Ile razy Solski, chodząc, ukazał się w oświetleniu, Ada widziała, że ma mizerną twarz i podsiniałe oczy; gdy wszedł w cień, wydawał się szary.
— Dobrze, żeś przyszła — odezwał się pan Stefan.
— Uważam to — odparła Ada, nie odwracając oczu od roboty.
— Domyślasz się, o czem chcę z tobą mówić? — spytał.
— Nawet nie potrzebuję domyślać się. Widziałam to samo w roku zeszłym, we Włoszech...
— Zupełnie co innego...
— I o Helenie mówiłeś, że jest inna, aniżeli wszystkie kobiety.
Solski zatrzymał się przed siostrą.
— Czy to ma znaczyć, że stałaś się stronniczką panny Heleny?... — spytał.
Ada złożyła ręce na kolanach i podniosła oczy.
— Nie gniewaj się, mój kochany — rzekła — ale już nigdy wobec ciebie nie chciałabym odgrywać roli swatki... Idzie mi o co innego. Wiele osób z naszej rodziny są pewne, że ożenisz się z Heleną, choć po mieście krążą w tej chwili inne pogłoski...
— Daj mi spokój z Heleną! — wybuchnął pan Stefan. — Sama zerwała i wszyscy o tem wiedzą...
— Nie wszyscy, nie wyłączając jej samej i jej rodziny. W tych dniach Helena odrzuciła jakiegoś inżyniera, który oświadczył się... Pani Arnold, mimo że duchy powiedziały, iż Helena nie wyjdzie za ciebie, czasami wspomina mi o waszem małżeństwie. Zaś brat Heli...
Tu głos panny Solskiej załamał się.
— Zaś pan Kazimierz Norski — mówiła, siląc się na spokój — nie przyjął ofiarowanej mu posady na kolei, widocznie licząc na to, że... że zostanie twoim szwagrem... — zakończyła cicho Ada.
Solski, patrząc na siostrę, nie stracił ani jednej zmiany na jej twarzy, ani jednego odcienia głosu. Oczy zatliły mu się, lecz po chwili zgasły i tylko niecierpliwie wzruszył ramionami.
— Z panną Heleną — rzekł — moje rachunki skończyły się. Gdyby na świecie były tylko dwie kobiety do wyboru: ona i jakaś inna, wybrałbym tę inną...
— Godna podziwu stałość... — szepnęła Ada.
— Może ty potrafisz być stalsza!... — syknął brat i zaiskrzyły mu się oczy.
Twarz panny Solskiej pociemniała.
— Więc dlaczego umizgasz się do niej? — zapytała łagodniej.
— Dlatego, że ona mnie kokietuje — odparł, śmiejąc się. — Należysz do emancypantek, więc chyba uznajesz równe prawa...
Ada przyciągnęła brata i pocałowała w rękę; potem, objąwszy go za szyję, pocałowała w czoło.
— Rób, co chcesz, żeń się, z kim chcesz... ja cię kochać nie przestanę — szepnęła.
— Ani ja ciebie... — odparł. — I dlatego nie powiem ci: rób, co chcesz... Zrobisz zawsze tylko to, co powinna zrobić kobieta twego dostojeństwa.
— Zostanę starą panną, prawda? — spytała Ada z uśmiechem.
— Zostaniesz starą panną — Solską.
— Wiem, wiem... — powtórzyła. — Mówmy o tobie: postanowiłeś ożenić się z Madzią... Przynajmniej tak myślisz dzisiaj...
— Tak — i ty musisz mi pomóc — rzekł Solski.
— Nigdy!... — zawołała Ada. — Wreszcie — naco tobie moja pomoc? Oświadcz się sam.
— A jeżeli ona mnie nie kocha?
— Na to ja nie poradzę. Jak również i na to, ażebyś ty jej nie rzucił, gdy ci się sprzykrzy.
Solski usiadł obok siostry i wziął ją za rękę.
— Słuchaj — zaczął.
— Wiem, co powiesz — przerwała siostra. — Ona jest różna od innych kobiet... słyszałam to nieraz!...
— Nie — rzekł — ale ja ją kocham inaczej. Dawniej, kiedy podobała mi się kobieta, budziło się we mnie zwierzę: żarłbym ją... Prawie czułem rozkosz kąsania... Ale z tą jest inaczej...
— Prawda!... Ileż to razy, kiedy rozmawiałeś z Madzią, a choćbyś tylko patrzył na nią, wstydziłam się za ciebie... Ach, jacyż wy jesteście wstrętni z waszą miłością...
— Bądź cierpliwa — mówił pan Stefan błagalnym tonem. — Czy wiesz, gdybyś mi kazała opisać jej rysy, przysięgam, nie potrafiłbym. Tak dalece w moich uczuciach dla niej niema nic zmysłowego. Wiem, że ma prześliczne ręce... nóżkę... szyję jak utoczoną z kości słoniowej... biust bogiń... Otacza ją szczególna woń... Ale rysów jej prawie nie pamiętam. Moje nerwy nie grają tu żadnej roli... Ale jak ja znam jej duszę!... A tego nie mógłbym powiedzieć o żadnej z kobiet, które mi się podobały.
Ada wzruszyła ramionami.
— Nie wierzysz, że to nie jest miłość zmysłowa, ale jakieś nieziemskie przywiązanie?... Słuchaj... Wiem, że to jest dziecko naiwne, nie zna życia; ale przytem ma wielki rozsądek, a umysł jej rozwija się z dnia na dzień. Dziś jest dojrzalsza, niż wówczas, kiedy sprowadziła się do nas.
— Prawda.
— Widzisz. Jest także bardzo energiczna, jest uosobieniem działalności i siły...
— Prawda — wtrąciła Ada.
— Ale to nie jest siła stali czy granitu, który albo łamie wszystko, albo druzgocze się sam. To raczej giętka siła płomienia, który faluje, ogarnia ze wszystkich stron, znika i ukazuje się w innem miejscu... A zawsze pełen wdzięku!...
— Bardzo trafne porównanie.
— Z tego powodu — mówił półgłosem Solski — przedstawia mi się ona jak duch w formie kobiety; działa, ale nie można jej schwycić. Więcej nawet: skutkiem braku egoizmu, to dziecko wydaje się pozbawione cech ziemskich. Czy ona prosiła cię kiedy o co?... Dla innych tak, ale nigdy dla siebie. Jej nie potrzeba ani stanowiska, ani pieniędzy, niczego, za czem ubiegają się śmiertelni. A nawet, Ada, czyś ty uważała: w jaki sposób ona je?
— Bardzo ładnie...
— Bo robi to w taki sposób, jakby nigdy nie czuła głodu, nawet nie wiedziała, że potrawy mają smak. Ona jada tylko dlatego, ażeby ukryć swoje niebiańskie pochodzenie; ona udaje, że jada, jak udaje, że ma kształt ludzki, bez którego nie moglibyśmy wiedzieć o jej istnieniu.
— Znowu poezja! — wtrąciła Ada.
— Nazwijmy to poezją. Ale... przypomnij sobie jej humor. Czy to nie jest obraz pogodnego nieba?... Czy, kiedy ona wejdzie do nas, nie robi się jaśniej i cieplej?... Czasami bywa smutna; ale i wtedy jest bożem słońcem, chwilowo zasnutem chmurami... A jej łzy... bo widziałem i łzy u niej... Czy one nie są podobne do majowego deszczu, który spada na ziemię, ażeby rośliny zasypać brylantami, w których przegląda się niebo...
Siostra patrzyła na niego zdziwiona.
— Mój drogi — rzekła — powtórz jej to, coś mnie mówił, i proś o rękę...
Solski zerwał się z sofy i zaczął chodzić po gabinecie.
— Cóżto znaczy?... — spytała Ada.
— Nie wiem... — odparł. — Zresztą... nie znam jej przeszłości, ani rodziny!... — dodał gwałtownie.
— Przeszłość Madzi?... — zawołała panna Solska, śledząc oczyma brata. — Mój Stefku — przeżegnaj się!... Madzia nie ma żadnej przeszłości, którą możnaby się niepokoić. A co do jej rodziny... Pochodzi ze Strusiów, o tem wiesz... Jej rodzice pracują, ale nie potrzebują niczyjej łaski; mają zaś tak skromne wymagania, że kilkadziesiąt tysięcy rubli zabezpieczy ich do końca życia. Matka, zdaje się, trochę despotyczna, zrzędzi w listach na Madzię; ale ojciec przypomina Dębickiego... Przynajmniej, pisząc do Madzi, uroni od czasu do czasu taki frazes, jakgdyby podsłuchał profesora. No, a Dębickiego chyba przyjąłbyś na teścia?... Ostrzegam cię, że z tym ojcem musisz się rachować: bo choć to prowincjonalny lekarz, ale człowiek nie tuzinkowy... On może postawić warunki co do szczęścia swego dziecka.
Solski milczał. Nagle zatrzymał się przed Adą i rzekł:
— A jeśli ona mnie nie kocha?...
— Staraj się pozyskać jej serce. To chyba potrafisz — odpowiedziała siostra z dumą.
— A jeżeli... a jeżeli ona — kocha innego... In-ne-go... — powtórzył pan Stefan.
— Kogo?... — szeptem zapytała Ada.
Solski pochylił się nad nią i również szepnął do ucha.
— Pana Ka-zi-mie-rza... słyszałaś?...
Panna Solska spuściła oczy. Ręce jej opadły, twarz pociemniała, a potem pożółkła.
Brat patrzył na nią... patrzył... nagle wyrzucił nad głową zaciśnięte pięści i zawołał chrapliwym głosem:
— Podlec!... Zdepczę...
Panna Solska podniosła się z kanapy i spokojnie patrząc na rozjuszonego, rzekła:
— Stefek... ty mu nic nie zrobisz.
I wyszła z pokoju, zostawiając brata, który pienił się, ale czuł, że nic nie zrobi Norskiemu, bo — tak chce jego siostra.
Madzia wróciła z lekcji około czwartej. Na jej oczach znać było ślady łez, a w twarzy taki smutek, że panna Solska zdziwiła się.
„Czy znowu mieli jaką rozmowę z Kazimierzem?...“ — pomyślała i gniew zakipiał w niej. Chciała udać, że ma ból głowy, byle nie rozmawiać z Madzią; lecz po chwili szlachetne serce wzięło górę nad podejrzeniami i Ada, tuląc do siebie przyjaciółkę, spytała:
— Co tobie jest?... Czy znów wysłuchałaś traktatu o duszy?...
Madzia spojrzała na nią i wzruszyła ramionami. Ten ruch rozproszył niepokoje Ady. Jeszcze serdeczniej ucałowała Madzię i rzekła z naleganiem:
— Tobie stało się coś przykrego?... Powiedz, co ci jest?
— Nie mnie!... — odparła Madzia, siadając na kanapie... — Znasz Manię Lewińską, w której jeszcze na pensji kochał się ten student, Kotowski?
— Porzucił ją?
— Przeciwnie, od roku są narzeczonymi... Ale nie!... Opowiem ci od początku. Nie masz pojęcia, jaka to smutna historja.
— Zaczekaj — przerwała Ada. Dotknęła dzwonka, a gdy ukazał się lokaj, rzekła:
— Poproś do nas pana.
— Ada, co robisz?... — zawołała Madzia, ukrywając twarz w rękach. — Chociaż... czy ja wiem... Może będzie lepiej, jeżeli dowie się o tem pan Stefan.
Solski przyszedł natychmiast. Wyglądał tak mizernie, że Madzia, spojrzawszy na niego, krzyknęła:
— Pan chory?...
Ale w tej chwili zmieszała się i spuściła oczy.
— Nic mi nie jest — odparł Solski, odzyskując dobry humor. — Z bezsenności bolała mnie głowa, ale to przechodzi.
A ponieważ Madzia milczała zakłopotana, więc dodał:
— Porozmawiam z paniami i będę zdrów.
— Właśnie Madzia chce nam coś powiedzieć — wtrąciła Ada.
— Ja tylko tobie chciałam opowiedzieć...
— Zobaczysz, że będzie lepiej, gdy usłyszy Stefek — rzekła Ada. — My oboje bardzo jesteśmy ciekawi wszystkiego, co cię wzrusza.
— Niedobra!... — szepnęła Madzia.
Solski usiadł, patrząc na siostrę, a Madzia zaczęła:
— Pamiętasz, Adziuś, kiedy to przed waszym wyjazdem zagranicę pogniewałyście się z Helą?...
— Ona ze mną — przerwała Ada — o to, że Romanowicz przestał nam wykładać algebrę...
— Otóż to — mówiła Madzia. — Wówczas, chcąc was pogodzić, poszłam od ciebie do Heli, a ona schwyciła mnie za rękę i pociągnęła aż do drzwi gabinetu pani Latter. I wyobraź sobie, co mimowoli zobaczyłam i usłyszałam... Wuj Mani Lewińskiej, człowiek otyły i siwy, wiesz co robił?... oświadczał się pani Latter!...
Właśnie opowiadał, że ma wieś bez długów, a nawet trochę gotówki. Naturalnie, pani Latter śmiała się z oświadczyn (żył przecie jej mąż!), ale, zdaje się, że nie była obojętną dla poczciwego staruszka. Myślę, że nawet z tego powodu nie wydaliła Mani Lewińskiej za zajście z Kotowskim.
— Kotowski, będąc studentem — objaśniła Ada Solskiego — kochał się w Mani, a dziś jest jej narzeczonym...
— I lekarzem — wtrąciła Madzia.
— Otóż, mówię ci — prawiła dalej — pani Latter, wyjechawszy nagle z Warszawy, udała się na wieś do Mielnickiego i... w rzece, pod jego dworem, utopiła się... A on, wyobraź sobie, tego samego dnia był u niej w Warszawie... Jakby przeczuciem tknięty, powiedział: „Ona pojechała do mnie!... minęliśmy się w drodze!...“ (słyszałam to na własne uszy) i natychmiast wrócił na wieś.
Co powiesz: gdy stanął u przewozu, wypytując, czy nie była tu taka a taka pani, jeden z przewoźników podniósł płachtę i pokazał na ziemi zwłoki pani Latter. Biedny Mielnicki krzyknął i padł tknięty apopleksją...
— Ależ on żyje — wtrącił Solski.
— Żyje sparaliżowany — ciągnęła Madzia. — W roku zeszłym wypuścił majątek w dzierżawę i przeniósł się do Warszawy z Manią Lewińską, która go pielęgnuje jak córka. Ale jest tam bieda, bo dzierżawca nie płaci, a pieniędzy, jakie miał pan Mielnicki na hipotekach, nie można odebrać...
Dziś Mania Lewińska pisała do mnie, ażeby ją odwiedzić. Poszłam i zobaczyłam smutny widok. Mają trzy pokoiki i kuchnię... W jednym Mania odrabia lekcje z przychodniemi, które płacą jej po sześć i pięć rubli miesięcznie, a w drugim, na fotelu, siedzi pan Mielnicki...
Boże, jak on wygląda!... Chudy, na twarzy zwiesza się skóra ziemistego koloru... Nie może się ruszyć i źle mówi... Musi być nawet nieprzytomny, bo kiedym weszła, nieznajoma mu, on zaczął skarżyć się, że go okradli, że służąca szczypie go i bije... Przytem — strach, jak narzekał na Manię: że nie dba o niego, że po całych dniach zostawia go bez opieki!... A tymczasem ona, biedactwo, uczy panienki w domu, albo biega za lekcjami, bo inaczej nie mieliby co jeść...
Mówiąc tak, Madzia z trudnością powstrzymywała łzy. Zmieniony głos jej drżał i łamał się.
— Biedny pan Kotowski pomaga im, jak może. Ale choć to skończony lekarz i był rok zagranicą, nie ma praktyki... Ach, Ada, gdybyś ty słyszała płacz Mani i krzyki jej wuja... serce pękłoby ci z żalu...
Panie Stefanie... — zawołała nagle Madzia, składając ręce. — Panie Stefanie... pan jeden może ich uratować... Gdyby Kotowski został lekarzem przy cukrowni... Ach, nie, pan gniewa się na mnie... niech pan mnie wypędzi, ale im...
Płacz zdusił resztę wyrazów.
— Święta!... — szepnął Solski. Schwycił Madzię za rękę i zaczął namiętnie całować. — Błogosławiony nasz dom, do którego Bóg cię zesłał...
— Stefan, zastanów się!... — reflektowała siostra, wydzierając mu rękę Madzi.
Solski podniósł się z krzesła jak pijany. Ale wnet ochłonął, spostrzegłszy, że Madzia patrzy na niego ze zdziwieniem.
— Jak się ten młody lekarz nazywa i gdzie mieszka? — zapytał pan Stefan.
Madzia powiedziała nazwisko i adres.
Solski ukłonił się i rzekł, wychodząc:
— Za parę godzin uwiadomię panią o rezultacie.
Ledwie zamknął drzwi, Madzia zaniepokojona zwróciła się do Ady.
— Boże, czy pan Stefan nie obraził się?...
Panna Solska spojrzała na nią zdumiona.
— Moja Madziu — rzekła — czy ty udajesz, czy... naprawdę nie widzisz?...
— Czego?... — spytała Madzia.
— No... tego... tego, że Stefan zawsze chętnie wypełnia twoje zalecenia, ponieważ... są szlachetne — odpowiedziała Ada.
W godzinę później, przy obiedzie, na którym nie pokazał się Solski, ciotka Gabrjela była bardzo sztywna: zgóry patrzyła na Madzię, nie pytała jej o nic, a zaczepiona przez nią, odpowiadała niechętnie.
„Pani Gabrjela — myślała przestraszona Madzia — zapewne ma już kogoś na posadę lekarza cukrowni i obraziła się na mnie... Ale niech tam, byle im biedakom co z tego przyszło!... W każdym razie za długo tu mieszkam... Wkrótce cały świat zechce, ażebym prosiła Solskiego o posady, i wkońcu obrzydnę mu tak, jak już dziś jego ciotce... Trzeba stąd uciekać czem prędzej...“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.