Dziwna przygoda w życiu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Klęsk
Tytuł Dziwna przygoda w życiu
Podtytuł Opowiadanie chorego
Pochodzenie Zwierzenia histeryczki
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia J. Czerneckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIWNA PRZYGODA W ŻYCIU
(OPOWIADANIE CHOREGO)


Operowałem swego czasu pewnego bardzo inteligentnego człowieka i przez dłuższe stykanie się zawiązaliśmy między sobą bliższą znajomość a rozmowy nasze schodziły często na różne ciekawe tematy. Razu pewnego przemówił do mnie: wiem, że pana, panie doktorze interesują zdarzenia z życia żywcem wzięte, opowiem też panu jednę moją dziwną przygodę.
Lat temu około dwadzieścia byłem młodym i podobno zajmującym (jak twierdziły kobiety) młodzieńcem. Bawiąc raz w Zakopanem, poznałem się z pewną młodą osobą i odrazu zakochałem się w niej na zabój, bo był to mój typ. Nim pójdę dalej wypowiem panu moje zapatrywanie na tak zwany „typ“. To, co w naszem doświadczeniu nazywamy przymiotem danej osoby lub rzeczy jest właściwie niczem innem, jak pewnym stanem naszej świadomości i stosunkiem tej osoby lub rzeczy do nas, bo wrażenia zmysłowe nie pouczają nas, jakiemi są rzeczy w istocie, tylko jak się nam wydają.
Do każdego spostrzegania i poznania obserwowanego przedmiotu, dołączają się prócz bezpośrednich wrażeń, także różne uzupełnienia, zachowane w pamięci z poprzednich doświadczeń, a pewność sądu polega właśnie na mniej lub więcej wyraźnej zgodności obecnych wrażeń ze śladami dawniejszego poznania.
O każdej też osobie znanej, mamy w umyśle niejako gotowy szkic, do którego potem przy każdem pojedynczem spostrzeżeniu dopasowujemy spostrzeżenia szczegółowe. Jeżeli ktoś n. p. poznał w życiu kobietę i odpowiadała ona wszystkim jego wymaganiom i marzeniom, to stanie się ona dla niego tym szkicem, więcej jeszcze wyidealizowanym, czyli będzie jego typem. Gdy pozna potem drugą przypominającą ów typ, poczuje do niej bezwiednie sympatję i choć osoba ta jest inną, to jednak przypomina mu ona jego typ choćby jakimś szczegółem. W miłości przechodzi się zwykle trzy stadja. Najpierw zwracamy uwagę tylko na dobre strony danej osoby, potem poznajemy i złe, ale staramy się je usprawiedliwić i wyidealizować, a w trzecim i złe strony tej osoby zaczynamy kochać. Gdy znowu miłość wygasa, proceder bywa odwrotny: zaczynamy najpierw „odczuwać“ owe złe strony, ale je usprawiedliwiamy, lecz z czasem zaczynają one nas coraz to więcej razić i budzą się wątpliwości czy rzeczywiście nasze usprawiedliwienia miały rację, czy też te złe strony są złemi rzeczywiście, w trzecim dochodzi do tego, że zaczynamy się dopatrywać tylko złych stron w danej osobie a o licznych nieraz dobrych, zapominamy. Poprzedziłem to tym wstępem, by dalej łatwiej być rozumianym.
Otóż jak wspomniałem, zobaczyłem ową osobę po raz pierwszy i odrazu się w niej zakochałem, zaraz powiedziałem sobie, to mój typ i byłem poprostu olśniony. Doznawałem wrażenia, że znam ją od dawna, że jest mi dziwnie blizką, wobec niej wszystko było mi miłe i wesołe, a bez niej szare i nudne. Niestety wakacje moje kończyły się i musiałem wyjechać. Wzajemności jej wcale nie byłem pewny, conajwyżej zaś przypuszczałem, że jestem dla niej sympatyczny — odjechałem też nie dowiedziawszy się nawet jej adresu, bo sama nie wiedziała jeszcze, gdzie po Zakopanem pojedzie.
W Krakowie począłem tęsknić i choć pracą zagłuszałem się jak mogłem, to jednak miłość zawładnęła mną na stałe, o czem niedługo się przekonałem.
Bo tutaj właśnie zaczyna się owa dziwna moja przygoda.
Było to w piękny jesienny dzień. Szedłem przez cudne krakowskie planty zamyślony, wtem wzrok mój jakby pociągnięty magnesem, skierował się na jedną z ławek i ujrzałem ją — moją wyśnioną z Zakopanego! Kłaniam się i przybliżam do ławki, lecz cóż to takiego? Moje bóstwo wprawdzie na mnie patrzy, ale tak dziwnie, tak obco — czyż mnie już zapomniała? Pełen rozpaczy staję też przed nią i pytam głosem pełnym żalu i wyrzutu: czy Pani mnie już nie poznaje? A na to ona: Pan daruje, ale nie mam przyjemności znać pana, zapewne jakaś pomyłka.
A jednak słyszę głos ten sam i widzę to samo rozkoszne przymrużenie powiek, lecz dla pewności pytam: wszak mam przyjemność mówić z panią Stefą Merlińską?
Nie panie nie jestem p. Stefa...
Osłupiałem, lecz przyszedłszy do siebie przedstawiłem się jej i usłyszałem nazwisko Wanda Rodecka. Wobec tego zacząłem się tłumaczyć i opowiadać, jak łudząco jest podobną do kobiety, którą kocham szalenie. Rozmawialiśmy dalej wesoło, lecz zaraz zauważyłem na sobie, że ta kobieta działa na mnie szalenie; powiedziała mi dużo o sobie i wreszcie pożegnawszy się ze mną grzecznie, odeszła. A ja poczułem wtedy coś strasznego — bo kochałem się już i w tej kobiecie! I zaczęły się dla mnie obecnie chwile męki trudnej do opisania — bo wyobraź sobie pan, panie doktorze kochałem się obecnie naraz równocześnie w dwóch kobietach! Złośliwy chochlik śmiał się ciągle we mnie i mówił:
A którą wolisz? A co zrobisz z drugą, gdy się z jedną ożenisz? Czy nadal tę drugą kochać będziesz? A co się stanie, gdy w życiu spotkasz jeszcze kilka takich samych kobiet?
Doprowadzało mię to do rozpaczy, a w końcu do stanu, który pańscy koledzy uznali za pewne zboczenie i stałą ideę.
Leczyłem się dłuższy czas w sanatorjum i pod wpływem spokoju i sumiennej opieki lekarskiej zacząłem zwolna przychodzić do siebie. Nareszcie wyzdrowiałem, lecz bałem się ciągle chwili spotkania z którąś z tych dwóch kobiet. Lecz to spotkanie właśnie mię wyleczyło! Po kuracji pojechałem na odpoczynek do Krynicy i tu zaraz na drugi dzień spotkałem na deptaku opartą na ramieniu jakiegoś pana jednę z nich — lecz którą nie wiedziałem. Ukłoniłem się, a ona, po chwilowym namyśle, odkłoniła się grzecznie a nawet oglądnęła się za mną. Dowiedziałem się od kogoś, jak się obecnie za mężem nazywa i gdzie mieszka i nie namyślając się długo poszedłem do niej z wizytą. Była to pani Stefa, która kilka miesięcy temu wyszła za mąż. Lecz któż opisze moje zdziwienie: im więcej rozmawiałem z nią, tem więcej wydała mi się mniej sympatyczna; jakieś, jakby łuski opadały mi z oczu. Odkryłem n. p., że brzydko się śmieje, że ma złe błyski w oczach, ruchy trochę za ciężkie i mimowoli stanął mi przed oczami obraz panny Wandy jakiś promienny i otoczony aureolą idealną. Stałe porównanie wypadało zawsze też na jej korzyść i zacząłem unikać spotykania się z panią Stefą, tak jak unikamy osób dla nas nie sympatycznych.
Wróciłem do Krakowa dziwnie jakoś spokojny. Nie długo spotkałem pannę Wandę i wierz mi pan, panie doktorze, dopiero wtedy poznałem, że ją tylko rzeczywiście kocham i że tylko ona jest tą jedyną, dla której warto poświęcić życie.
Zadzwonił, a w drzwiach ukazała się jego żona.
O to ma pan przed sobą, panie doktorze, ową pannę Wandę, a zarazem moją najukochańszą żoneczkę!
Rozmawialiśmy chwilę wesoło, gdy wtem mój pacjent zaczął znowu mówić:
Gdybym był nie poznał Wandy, bardzo możebne, że starałbym się o względy pani Stefanji, może pojąłbym ją za żonę i czuję, że całe życie byłbym nieszczęśliwy, bo ta kobieta była nie dla mnie.
Bo jeszcze kobieta w naszym typie niekoniecznie musi być „naszą“ w całem tego słowa znaczeniu. Niestety nie wszyscy są w życiu w tem szczęśliwem położeniu, w jakiem ja się znalazłem. Najczęściej na świecie poznaje się ów sympatyczny dla nas typ i ten pociąga nas dziwnie ku sobie. Nie mając porównania zaślepiamy się w nim, dodajemy do niego wszystkie nasze wyidealizowane w owym typie przymioty a dopiero życie i pożycie wykazuje nam naszą pomyłkę i wadliwą intuicję. Bo typ zewnętrzny a obraz duszy, to czasem wręcz odrębne wartości.
To ciekawe jednak, zapytałem, że pan, poznawszy p. Wandę, odrazu nie poznał, o ile ona przewyższa tamtą i Panu więcej odpowiada?
Tak zadawałem i ja to pytanie sobie i w końcu doszedłem do rozwiązania. Oto ocenić możemy różnice dwóch podobnych przedmiotów czy osób dokładnie tylko wtedy, gdy je widzimy równocześnie lub naprzemian, ale koniecznie w ten sposób, byśmy kolejne obserwacje mogli za trzecim przynajmniej razem skontrolować. Poznałem najpierw p. Stefanję a potem moją Wandę. Potem myślałem często o obu, przyczem obraz Wandy był wyraźniejszy. Spotkawszy potem znowu panią Stefanję, zacząłem ją już studjować krytycznie, przyrównując do Wandy a raczej, starając się wyszukać różnice. Natomiast, biorąc Wandę za pannę Helenę, starałem się wcielić w nią wszelkie pozostałe w mojej duszy idealne wrażenia o pani Stefanji.
Niestety jednak często ludzie nie mają sposobności na takie eksperymenty, porównują tylko dany typ ze swoim ideałem w duszy, a zaślepieni chwilowym szałem ubierają go sami w szaty purpury królewskiej, wzięte z własnej wyobraźni. Później dopiero przekonywują się, jak owa kobieta nie pasuje jednak do owych ram — ale wtedy już za późno!
Powstałem, by się pożegnać — uścisnęliśmy sobie dłonie, a pacjent rzekł mi jeszcze na pożegnanie:
Tak panie doktorze — czasem trzeba dostać bzika, by zacząć potem myśleć rozumnie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Klęsk.