Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Pugilares.

Przez kilka chwil Marta była jakby w otrętwieniu. Cios był dla niéj tym dolegliwszy że nie był przewidzianym i dla tego też, do ostatniéj chwili niechciała wierzyć oczywistości nieszczęścia.
Czegóż się miała obawiać... porwania? lecz komuż mogła przyjść myśl porwania tego biednego dziecka, słabego i cierpiącego! może chyba w zamiarze odebrania jéj życia?...
Gdy Marta odzyskała władze umysłowe, jéj sumienie odpowiadało na to zapytanie:
„I tamte zostały zamordowane”....
Lecz światło zwolna przenikało do jéj umysłu, i im dłużéj się zastanawiała, tém bardziéj powątpiewanie i nadzieja nią kołysały.
To było niepodobieństwem! któż mógł porwać Blankę?... Marta mogła posądzać jednego człowieka, a ten nie potrzebował chwytać się tak gwałtownych środków. Robert de Blois był panem w pałacu, gdzie od dawna wszyscy bez wyjątku musieli go słuchać. Nie było potrzeby porywać słabéj dziewicy z łoża cierpień, gdy ją można pilnować jak niewolnicę, mając pod swoją władzą.
Z miejsca gdzie klęczała, mogła widzieć ostatnie szczeble drabiny opartéj na oknie, a stanowiącéj niestety! zbyt jasny dowód spełnionego występku. Marta pochyliła głowę, jéj usta powtarzały jeszcze mimowolnie:
— Blanko... Blanko!... błagam cię, moja córko... wyjdź z ukrycia!
Już dość dawno jak Marta klęczała ze zwieszoną głową na piersi nie mogąc się podnieść. Chciała się modlić, lecz głos modlitwy zamarł na jéj ustach. Wymawiała tylko ten jeden wyraz:
— Blanko... Blanko!...
Gdy usiłowała może po raz dwudziesty podnieść się na nogi, drzwi uchyliły się zwolna... nieograniczona nadzieja owładnęła, sercem biédnéj matki; jéj dusza malowała się w oczach, które chciwie zwróciły się na drzwi przez pół otwarte, a w których nie ujrzała nikogo.
— Blanko!... — szepnęła — oh! ty mnie zabijasz... to ty... nieprawdaż że to ty?...
Drzwi otworzyły się całkowicie i zamiast powabnéj twarzyczki Blanki, ukazało się w progu posępne oblicze Penhoela.
Remigeusz miał rozczochrane włosy, zmarszczki jego czoła głębiéj się wyryły, lica blade wyjąwszy plam krwistych które co wieczór występowały na jego wychudłe policzki w skutku opilstwa, a z pod zaognionéj powieki rzucał wzrok błędny i gniew oznaczający.
Opierał się oburącz o futryny drzwi, bo był pijany.
— Nakoniec zastałem ciebie — odezwał się bełkocząc — dawno już szukam ciebie... Wstań i chodź ze mną...
Biedna Marta z wielkiém wysileniem powstała mówiąc:
— Moja córka... przez litość Remigeuszu! powiédz mi gdzie jest moja córka?...
Penhoel bardziéj jeszcze zmarszczył brwi, a postać jego była przerażającą.
Marta nic mogła się ruszyć z miejsca, Remigeusz więc wszedł do pokoju chwiejącym krokiem, a zbliżywszy się do żony, pochylił się chcąc ją za ramię pochwycić, w skutku czego utracił równowagę i zaledwie nie upadł.
Marta wykrzyknęła, ponieważ. Remigeusz ściskał ją silnie, i przemocą zaciągnął struchlałą do sieni.
Od kilku lut lubo Penhoel zaniedbywał żonę, lecz nigdy się z nią źle nie obchodził, a nawet w godzinach codziennego opilstwa, zachowywał dla niéj pozorny szacunek; to zaś niespodziane grubijaństwo, którego powodu nie mogła zgłębić, ocuciło Martę z drętwieniu, bo przestraszona odezwała się do męża:
— Czegóż chcesz odemnie?... pozostaw mnie... pozostaw!...
Remigeusz nic nie odpowiedział, lecz ją naglił ażeby szła za nim.
Nikogo nie spotkali na kurytarzach i zdawało się, że tego wieczora mieszkańcy pałacu naumyślnie się pokryli.
Przeszedłszy z żoną cały kurytarz, Remigeusz stanął przed drzwiami salonu i otworzył je:
— Wejdź... — rzekł do Marty.
Salon był oświetlony jedną lampą stojącą na stole obok próżnej butelki i kieliszka. Marta postąpiwszy kilka kroków, padło znużona na krzesło. Remigeusz zadzwonił:
— Wódki! — wołał na służącego którego stąpania słyszeć się dały zewnątrz, a następnie tenże wszedł do salonu z flaszką żądanego nektaru.
— Odejdź! — rzekł do niego Remigeusz — za godzinę ma być wieczerza!
Służący oddalił się. Penhoel pozostawszy sam z żoną, nalał sobie w kieliszek wódki i usiadł.
— Jesteś bladą — zaczął — zdaje mi się że się czegoś obawiasz... czy wiesz o czém chcę mówić z tobą?
— Na miłość Boską panie! — poszepnęła Marta — co się stało z naszą córką?...
Penhoel okropnym wzrokiem zmierzył żonę.
Myśl stała zawziętéj zemsty przezwyciężyła jego opilstwo.
— Z twoją córką!.. — powtórzył — cóż mnie obchodzi to dziecko!...
— Alboż nie jest twojem!... — szepnęła Marta.
— Milcz!... jestem tu jeszcze panem przez godzinę... mam czas do osądzenia i ukarania ciebie...
Marta spojrzał na niego z zadziwieniem. Penhoel usiłował przybrać ton żartobliwy:
— Twoja córka.... dowiesz się co się z nią stało...
I dodał z goryczą:
— Dziecię, które nazywano aniołem.... jest hańbą dla całego naszego rodu...
— Panie... panie! — zaczęła Marta.
— Milcz powtarzam!... niema teraz czasu rozwodzić się nad twoim aniołem... wiem o innych miłostkach... ponieważ zaś jesteśmy sami, możemy pomówić otwarcie...
Sięgnąwszy za kaftan myśliwski który miał na sobie, wydobył zielony pugilaresik, na widok którego Marta lubo nie mogła już bardziej zblednąć, lecz się wzdrygnęła i podniosła. Pierwsze wrażenie przestrachu było tak przejmujące, że przez chwilę zapomniała o córce.
Penhoel uśmiechnął się szyderczo:
— Jakże się przyglądasz temu pugilaresowi — rzekł — znasz go dawno, bardzo dawno... założyłbym się, żebyś wiele ofiar poniosła ażeby go odzyskać.
Tą razą nieomylił się. Był to ten sam pugilares który pokazywał Robert de Blois w dniu ś. Ludwika. Musiał on stanowić okropną broń przeciw Marcie, ponieważ dość było Robertowi pokazać go, dla przezwyciężenia oporu biednéj kobiety.
Najobojętniejszy człowiek ulitowałby się nad Martą w téj chwili. Nie pojmowała dotąd dokładnie ogromu nieszczęść, które nad nią ciążyły, lecz czuła że jéj serce pękało, włosy oblewały się zimnym potem, a twarz wyrażała tak okropne cierpienia, że nie mogłaby się bardziéj zmienić w godzinie konania.
Penhoel jednakże był nieubłaganym.
— Rozumiem teraz — mówił — dla czego onegdaj namawiałaś mnie do sprzedaży pałacu... zastraszono ciebie tém... nieprawdaż, że byłabyś poświęciła wszystko dla odzyskania twoich tajemnic...
— Dla mojéj córki... — wymknęła Marta — lecz w obliczu Boga który mnie słyszy jestem niewinną... przysięgam ci!...
Penhoel wzruszył ramionami:
— Ty umiesz kłamać przed Bogiem równie jak i przedemną — rzekł kładąc pugilares na stole i biorąc kieliszek do ręki — od lat dwudziestu kłamiesz codzień... co godzina... lecz nie o to idzie... ja także zapłaciłem drogo za ten pugilares... dawniéj, byłbym za niego dał folwark, las, młyn... lecz cóż się stało z dobrami rodziny Pehoelów.... cóż się stało z polami... jeziorami, lasami... nie miałem już czém zapłacić za niego... a jednakże potrzeba mi było dowodu mej hańby!....
Marta złożyła ręce.
— Późniéj — mówił Penhoel, zalecając jéj milczenie grubijańskim gestem — dowiesz się, za jaką cenę kupiłem ten pugilares... teraz zaś, gdy go nabyłem, chcę z niego korzystać... pozostaje nam tylko godzina czasu do odczytania tych drogich listów... zabawimy się wybornie... — Penhoel wymawiał ostatnie wyrazy przytłumionym głosem. Nie podobna było przewidzieć rozwiązania téj sceny, bo jak wszyscy nałogowi pijacy, Penhoel przybierał maskę rozsądku i powagi, pod którą ukrywało się obłąkanie: Mógł przemawiać i myśléć z pewném pomiarkowaniem, lecz nic go nie powściągało od ziméj fantazji szydzenia, która przy ciągłém piciu, za chwilę spowodować mogła wybuch wściekłego gniewu....
Marta była bez obrony w tym domu prawie opuszczonym. Gdy jej wzrok szukał instynktownie ratunku, wiązała tylko drzwi zamknięte i wysokie ściany, na których były zawieszone w starożytnych ramach portrety Penhoelów.
Światło lampy było zbyt słabe, ażeby można było rozróżnić ich rysy surowe, jednakże dostrzegła pod ramami rękojeście złote oręży starożytnych, gdyż wszyscy Penhoelowie służyli królowi i wszyscy mieli pod swemi wizerunkami broń, którą za życia nosili.
Marta nie obawiając się śmierci, pomyślała w tej chwili: że jeden z tych oręży w ręku szalonego Remigeusza, ukarze jej mniemaną zbrodnię.
Pomiędzy wizerunkami, gubiącemi się niejako w ciemności, był jeden, na którego światło lampy bezpośrednio padało; wyobrażał on młodzieńca wyniosłego i miłego oblicza, którego spojrzenie zdawało się zwracać z miłością w téj chwili na Martę; a umieszczony obok surowego oblicza kommandora Penhoela, był ostatnim z kolei, i przedstawiał dokładne wyobrażenie starszego brata Ludwiką, o którym tyle razy wspomnieliśmy.
Gdy wzrok Marty padł na tę twarz piękną i szlachetną, nie mogła go już w inną stronę skierować tak, że zdawało się, jakby oczekiwała jakiéj nadprzyrodzonéj od niego pomocy.
Remigeusz otworzył pugilares. Ręka jego niezgrabna i drżąca szukała w nim jakiegoś papieru, który znalazłszy, zabierał się do czytania.
Marta oczekiwała z trwogą pierwszych wyrażeń pisma, podobnie jak winowajca obawia się pierwszego słowa zapadłe go przeciw niemu wyroku; gdyż w tym pugilaresie był list pisany przez nią, a skradziony przez Roberta de Blois, który mógł usprawiedliwić jéj potępienie w przekonaniu niekorzystnie o niéj uprzedzonego.
— To ci musiało uprzyjemniać chwile samotności — odezwał się Penhoel — ja także chcę mieć udział w twojéj radości i odczytamy razem...

Zbliżywszy pismo do lampy, z trudnością zaczął czytać:
St. Denis (na wyspie Burbon) 5 Grudnia 1803 r.
Kochany Bracie

Marta nie okazała najlżejszego poruszenia lecz barwa różana wystąpiła na jéj lica przed chwilą trupiéj bladości. Jéj oczy które się podniosły z podejrzliwą żywością, objawiały głębokie podziwienie, co widoczném było, że spodziewała się innego pisma.
Penhoel nie zwracając na nią uwagi, czytał daléj:
„Gdy ten list dojdzie ciebie, nasza Marta będzie już twoją żoną. Będziesz szczęśliwym... lecz mam nadzieje że nie zapomnisz o tym, który cierpi zdała od ciebie. Kocham ciebie Remigeuszu nad wszystko w święcie i nie wiem czybym dla naszego czcigodnego ojca dopełnił téj ofiary, jaką dla ciebie poświeciłem... nasz ojciec często się od nas oddalał, gdy témczasem ty, byłeś zawsze ze mną... będąc dziećmi, nasze łóżeczka stykały sieęz sobą: gdyśmy doszli do lat młodzieńczych, podzielaliśmy z sobą roskosze i troski.
„Odpisz mi zaraz mój brcie, gdyż zniechęcenie mnie ogarnia na wspomnienie rozdziału z ukochanemi istotami; zdaje mi się że o mnie zapominają i że jestem sam na ziemi.
„Donieś mi o zdrowiu ojca i matki i czy Marta jest szczęśliwą”...
Czytanie tego listu, trudziło wzrok zamglony Penhoela, bo pismo kreślone drżącą ręką Ludwika, było cienkie i niewyraźne.
Marta słuchała nieporuszona zatrzymując oddech. Jéj fizjonomja zupełnie się zmieniła tak, że zdawało się iż ją sen ogarnął, a trwoga która przed chwilą szpeciła jéj rysy, ustąpiła łagodnemu zasmuceniu.
Penhoel był zbyt zajętym ażeby zaważył; czytał daléj:
„Nie wiem czy mój odjazd ciebie zadziwił, lecz pewny jestem, że musiałeś doznać przykrego wrażenia; czyliż mnie nie kochałeś tak jak ja ciebie... Jeżeliś nie odgadł mojéj tajemnicy, muszę ci ją odkryć... gdyż zawszem ci się zwierzał z tém, co się ukrywało w głębi mego serca. To ciebie zasmuci Remigeuszu, lecz pomnij na to, że jestem cierpiącym i samotnym, i dozwól mi powierzyć ci moje troski. A przytém nasz czcigodny ojciec zniecierpliwić się może moją nieobecnością; obwiniać może będzie o niewdzięczność syna, na którego pomoc liczył w podeszłym wieku. Ty Remigeuszu powinieneś mnie usprawiedliwić. Powiesz mu: że zawsze byłem i jestem dla niego z najgłębszym przywiązaniem i szacunkiem, powiesz mu wszystko, cokolwiek ci serce wskaże, gdyż moja tajemnica, pozostanie między mną a tobą mój bracie...
„A nasza matka! Oh! tracę męztwo, gdy sobie wspomnę ile utraciłem.
„Czasami, myśl moja przebywa ocean; powracam do Penhoel, widzę was wszystkich: siwe włosy ojca mego, matkę nadbiegają na mój głos, ciebie skaczącego z radości i Martę, któréj duże niebieskie oczy wahają się pomiędzy łzami i uśmiechem...
Obfite łzy spływały po licach pani, Penhoel zaś z trudnością oddychał. Nie można było powiedziéć czy to pochodziło z gniewu, czy téż wzruszenie gniotło pierś jego.
„Szczęście... szczęście — czytał — niestety! skoro się ocknę z tego słodkiego snu i widzę się samotnym i obarczony przekleństwem...
„Mam blisko lat 22 i może będę żył długo... Cóż będę robił na świecie?... Nie mam już rodziny, moja przyszłość jest bez celu, a moja przeszłość zatruta gorzkiemi wspomnieniami...
„Mój Boże! czyliż zmierzyłem moje siły, gdy dopełniłem poświęcenia?... Nie żałuję wszakże tego; widziałem jakeś się zmieniał i niknął widocznie, ty, który byłeś tak obiecującym w młodości; usiłowałem odgadnąć tego przyczynę i pewnego dnia gdy leżałeś w łóżku w gorączce, powiedziałeś mi: umrę, gdyż ją kocham...
„Bóg, wzkazał mi moją przyszłość...
„Teraz mnie pojmujesz nie prawdaż... Widzę ciebie Remigeuszu; ty masz łzy w oczach i mówisz: Biedny brat! on ją także kochał!”...
Remigeusz przestał czytać i napił się wódki. Usiłował się zobojętnić i uśmiech szyderczy ukazał się na jego spiekłych ustach.
W bojaźliwym spojrzeniu Marty malowało się oburzenie.
„Biedny brat on ją także kochał“ — powtórzył Remigeusz jak sylabizujące dziecko.
„Gdyż — czytał daléj — mówiąc ci przy pożegnaniu że jéj nie kochałem, skłamałem przed tobą mój bracie.... bo kochałem ją... kocham... i zawsze kochać będę.... i z tego, też względu nigdy nic powrócę do Francy i... Rodzice nasi nie udzielą mi błogosławieństwa... módl się więc za mnie Remigcuszu, gdyż poświęciłem ci całe moje szczęście!...
Łkanie wydobyło się z piersi pani.
— Milczenie! — odezwał się Penhoel nie odwróciwszy głowy. — Pomimo tych pięknych słówek, zdradził brata... kłamie w tym liście jak kłamał przez cale swoje życie...
— On nigdy nie skłamał — szepnęła Marta.
— Milcz! — powtórzył Remigeusz — dość dla ciebie że ci pozwalam napawać się słodyczą miłosnych słówek jego... jesteśmy z sobą zaledwie przez dziesięć minut, a ja potrzebuję być cierpliwym przez godzinę.... płacz sobie, ale płacz cicho na wspomnienie téj szlachetnéj duszy, która stała się przyczyną znikczemnienia brata jego!...
„Nie powrócę więcej — czytał — bo nie dowierzam samemu sobie... Być może iż nie mógłbym znieść widoku pomyślności twojéj, gdyż wiem że jesteś szczęśliwym... i ona także...
„Oh! gdybym kiedykolwiek się dowiedział, że moje poświęcenie na złe wyszło... gdybym się dowiedział... lecz to niepodobna! nie chcę nawet o tém pomyśléć... ty jesteś szlachetnym i dobrym... a co do niej ona była dzieckiem; jéj dusza była uległą, i łatwo mogłeś pozyskać jéj przywiązanie.
„Nie mając zamiaru powrócić do Francyi i nie potrzebując spadku po rodzicach, zrzekam się go na ciebie z warunkiem, ażebyś część na mnie przypadającą pozostawił dzieciom, któremi Bóg was obdarzy, nie zastawiając ani obdłużając nieruchomości mego udziału.
„Na przypadek śmierci mojéj, ta część listu stanowić będzie moją ostatnią wolę.
„A teraz żegnam ciebie mój bracie! Powiedz Marcie że ją kocham jak siostrę, ażeby przynajmniej cóś omnie usłyszała.... mów o mnie ojcu i matce... a nadewszystko odpisz mi jak najspieszniéj, gdyż jedyną moją pociechą jest kochać ciebie i zajmować się myślą, że mi jesteś wzajemnym.“

Twój brat
Ludwik de Penhoel.

Marta ze spuszczoną głową roniła łzy, a te spływały na jéj założone ręce; Remigeusz zaś spoglądał na nią z uśmiechem okrucieństwa.
— Otóż to list długi... — rzekł — a mamy tu jeszcze dłuższy dodał uderzając po pugilaresie odczytałem go całkowicie, gdyż tak sędzia podpisuje... lecz pewny jestem, że treść jego znaną ci jest lepiéj jak mnie.
Pośród smutku jakiego Marta doznawała, przebijała się ukryta radość; wyrażenia miłości zawarte w liście, przenikały jéj serce.
Gdy mąż wyrzekł ostatnie stówa, podniósłszy głowę rzekła:
— Nie rozumiem ciebie...
Remigeusz wskazał palcem na papier rozwinięty.
— Ten list zroszony jest łzami... — odrzekł — nie wiem czy mojego szlachetnego brata, czy twoje mi...
— Nigdyś mi nie mówił że Ludwik pisał do ciebie.
— Ale zapewnie się domyślałaś tego?
— Po raz pierwszy słyszę o tym liście.
Głos Marty odznaczał się taką prostotą i prawdą, że Penhoel, powziął na chwilę wątpliwość. Krew uderzyła mu gwałtownie do głowy na wspomnienie, że on sam przedstawił przed oczy Marty to pismo, które obudzało tyle pamiątek, lecz to trwało tylko chwilę. On był uprzedzonym.
— Jestem zawsze głupi!... — wykrzyknął z drwiącym śmiechem — gotówem ci zawsze uwierzyć... Zapominam zawsze że jesteś niewinną i prostą... jak on wspaniałomyślnym i szlachetnym...
— Ręczę ci słowem....
— Słowem!... powtórzył Penhoel z opryskliwością i grubijanstwem — powtarzam ci iż wiem o wszystkiem moja pani... nie wysilaj sie na udawanie. Ten list był w moim biórku; zniknął z niego przed 18 miesiącami... tyś mi go wykradła...
— Na Boga. wierz mi....
— Po co kłamać?... człowiek który mi tego wieczora doręczył pugilares, znalazł go w twoim pokoju, do którego miał bezwątpienia wojny przystęp... zawołała Marta z oburzeniem nie przewidując téj nowéj zniewagi.
Ponhoel się uśmiechnął, ponieważ obelga ugodziła w serce. Nic okrutniejszego nad słabego człowieka, który znajdzie ofiarę, nad którą się pastwić może.
— Czyliż sądzisz że jestem ślepym? — odezwał się. — Od dawna zauważyłem zabiegi Roberta przy tobie... tego łotra zuchwałego, który zniszczył ojca, shańbił matkę i uwiódł córkę!... lecz takich właśnie uwielbiają kobiety.
— Moja córka!... — zawołała Marta jakby ze Snu przebudzona — powiedziałeś mi że się dowiem gdzie jest moja córka!...
— Na wszystko będzie dość czasu... wierz mi... lecz cierpliwości... jeszcześmy nie skończyli odczytywać wszystkich pism.
Wyjął z pugilaresu drugie pismo albo raczéj zeszyt.
— Nie zdziwiłbym się bynajmniéj — rzekł otwierając go — ażebyś zaprzeczyła, że nie znasz twój własnej ręki... to jest tego...
Spostrzegłszy ten zeszyt, Marta zakryła twarz rękami.
— Oh! — poszepnęła — poznaję go... to jest jedynym moim występkiem... niechaj Bóg mnie ukarze jeśli jestem winną!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.