Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Dwa grobowce.

Dźwięczny i donośny dzwonek zegara ściennego w salonie, dał się słyszéć w pokoju Blanki; wybiła dziewiąta.
Było to wieczorem tego dnia, w którym odprawiało się żałobne nabożeństwo za dusze Cyprjany i Djany.
Przedwczoraj w téjże saméj chwili, zegar mógł bić przez pół godziny, i nikłby nie zwrócił na to uwagi pośród szumnych i radośnych gwarów uczty. Goście zebrali się do pałacu przynęceni zabawą, lecz skoro żałoba wcisnęła się do tego domu, wszyscy go opuścili.
Obecnie zamiast wesołych odgłosów balowych, panowało posępne milczenie; zamiast tłumu w ciągłym ruchu i wśród śmiechu ożywiającego zielone krzaki ogrodu, owładnęła je samotność; zamiast oświetlenia, głęboka i ponura panowała tam ciemność. Zgoła zdawałoby się że pałac stał pustkami gdyby nie oświetlenie dwóch okien, z których jedno pochodziło z pokoju Remigeusza, drugie zaś z pokoju Blanki.
Pani siedziała przy wezgłowiu łóżka swéj córki, któréj oczy nabrzmiałe od płaczu, zamknęły się dopiero przed chwilą, zmorzone snem niespokojnym i często przerywanym. Cierpienia bowiem których w ciągu parę dni doznała, musiały się jéj i we śnie powtarzać, gdyż biedne dziecię uskarżało się i wzdychało ciągle. Nim usnęła, płakała długo; Cyprjana i Djana już do niéj nie powrócą; drogie siostry! które ją tak kochały...
Wprzed-dzień jeszcze, zazdrościła ich wesołości, a dzisiaj... złożono je w ziemi... Biedna! przez cały dzień doznawała udręczenia, połączonego z zadziwieniem i przestrachem, przejmującego dzieci na pierwszy widok śmierci.
W jéj wieku i gdy jeszcze nie opłakiwała straty osoby ukochanéj, nie można wierzyć wiecznemu rozłączeniu. Umysł odpycha długo myśl śmierci, i wątłe nadzieje zagnieżdżają się w sercu.
Blanka w ciągu tego dnia mówiła sobie kilka razy, że to było snem tylko. Skoro zmrużyła znużone od łez powieki, zdawało się jéj, że widzi miłe twarzyczki swych sióstr uśmiechające się przy jéj łożu.
Czyż można umierać będąc młodą i piękną? Czyż grób może się otworzyć w progu sali balowéj?...
Oczy Blanki były czerwone i zwilżone. Sen ją ogarnął bez wątpienia w czasie modlitwy, gdyż jéj ręce złożone jeszcze były pod kołdrą. Wyglądała gorzéj jak w dniu ś. Ludwika. Choroba nie mogła odjąć jéj urody, lecz w jéj twarzy widać było ślady cierpień fizycznych i osłabienie. Poprzednio, gdy nie była jeszcze tak słabą, oko jéj matki trwożliwe i czujne, nie odwróciło się na chwilę od oblicza drogiéj istoty. Przeciwnie dziś, Marta miała wzrok wryty w ziemię i zdawała się zapominać o obecności córki. Nie słyszała jéj westchnień, nie widziała jak biedne dziecię doznawało wstrząśnień, i bladło nagle gdy ją boleści chwytały.
Oblicze Marty wydawało się z kamienia. Od zmierzchu siedziała nieruchoma na tém samém miejscu, jéj wzrok spuszczony nie objawiał myśli, a rumieniec znikł zupełnie z jéj lica. Kilka razy Blanka usypiając, przemówiła do matki, lecz ta jéj nie odpowiedziała. Było to zadziwiającym gdyż pani zwykle z przyjemnością rozmawiała z córką.
Gdy dolegliwe katusze udręczają duszę, stajemy się nieczułemi i głuchemi. Lecz jakież to były katusze?... Gdy córki stryja Jana były dla niéj obojętne za życia, czyliż ich śmierć zmieniła jéj oziębłość do tego stopnia, że ją dręczy rozpacz namiętna i rozdzierająca?... Albo téż jéj cierpienie pochodziło z innéj przyczyny?...
Marta była samą, nikt nie słyszał jéj zwierzeń. Jéj myśli wiadome były tylko jéj saméj i Bogu.
Gdy dźwięk bijącego zegaru doszedł jéj uszu, przenikając grube ściany, jéj głowa przechylona na zaplecznik fotelu, naprzód się wysunęła, jakby się chciała przysłuchiwać lepiéj. Naliczyła dziewięć uderzeń; poczém jéj zimne i białe ręce złożyły się na sukni żałobnéj.
Dziewiąta — szepnęła wzruszonym głosem — ostatnią rażą gdy śpiewały, ta sama godzina biła w czasie drugiéj zwrotki... przypominam to sobie...
Zatrzymała się, jakby słuchała we śnie oddaloną melodję... poczém dwie krople łez zabłysły w jéj oczach pałających, i zanuciła zwolna ostatnie wiersze śpiewu Dziewic nocy.
Przeciągłe westchnienie uniosło jéj piersi.
— Obie!... — zawołała... — cóż mu powiem jak powróci?...
W téj chwili Blanka wydała jęk wyraźniejszy. Pani spojrzała na nią, lecz jéj wzrok nie wyrażał wyłącznéj i zazdrosnéj miłości macierzyńskiéj, jaka ją ożywiała przedtém gdy się przypatrywała córce, lecz przeciwnie objawiał gniew tłumiony.
— Panno de Penhoel! — przemówiła z gorzkim uśmiechem — dziedziczko... wszystkie przyjemności życia były twoim udziałem.... tobie wszyscy składali hołdy... wszyscy cię kochali...
— Dla nich nic... czyż one były mniéj piękne lub dobre?... Mój Boże! wszystkie moje pieszczoty były dla jednéj... a one cierpiały wzgardzone... one, które się poświęcały i narażały na śmierć dla mnie!...
Jéj brwi były zmarszczone, wzrok zimny i surowy był cięgle zwrócony na Blankę.
— „Panno de Penhoel... — powtórzyła z powiększającą się goryczą — córko pańska!... one siadały na końcu stołu... i jadły z litości chléb pałacowy!...
Powstała z szybkiém poruszeniem i tak daléj mówiła do Blanki, jakby ją ta słyszćé mogła:
— Odjęłaś im wszystko... ich stanowi
sko w świecie... ich majątek... a nawet uśmiech jéj matki!...
Łza zrosiła zmrużone rzęsy Blanki; pani pochyliła się ku jéj piersiom:
— Do ostatniéj chwili — mówiła — musiałam pozostać przy twym łóżku, gdy obcy ciskali poświęconą ziemię na ich trumny....
opuszczone... opuszczone od kolebki do zgonu!...
Zakryła sobie twarz rękami, zachowując milczenie przez kilka chwil; poczém powstawszy, rzekła z namiętném uniesieniem:
— Zdaje się, że można je kochać przynajmniej po śmierci.. Śpij szczęśliwa Blanko!... po raz pierwszy opuszczę ciebie moja córko!... gdyż pójdę się modlić za ich dusze....
Marta zapomniała pocałować córkę. Przeszła zwolna przez pokój i zamknąwszy drzwi na klucz, puściła się przez korytarze.
Nie napotkała nikogo. Dom wydawał się pustym.
Wyszedłszy na dziedziniec, przyspieszyła kroku dążąc do parafii Glenaku, o ćwierć mili odległej od pałacu.
Powietrze było ciężkie i duszące jak dni poprzednich: ciepły wietrzyk zrywał się chwilowo, rozdzierając chmury; księżyc ukazywał się czasem oświetlając bagniska i wzgórza. To trwało tylko minutę i wszystko znikło w ciemnościach nocy.
W ciągu tej drogi, Marta zachwiała się kilkakrotnie, gdyż była bardzo osłabioną. — Zatrzymywała się też czasem przejęta trwogą, ponieważ promyk księżyca przemykający się przez gałęzie drzew, ukazywał jej na trawie dwoje dzieci w białych sukniach leżące. Inną razą, gdy jej wzrok zwrócił się na bagniska rozciągajęce się z lewéj strony, zdawało się jej, że smętny głos nucił melancholijne wyrazy piosnki bretońskiej.
Była to godzina, w któréj zmarłe dziewice przychodzą płakać pod wierzby. Marta była dzieckiem Bretanii. Oczy jej zalewały się łzami, a jej ręce wyciągały się ku wierzbom.
Szła daléj. Jéj myśli błędne, pomieszane, były mgłą pokryte. Uśmiechała się roniąc łzy i nie mogła dokończyć zaczętéj modlitwy.
Cmentarz w Glenaku otacza mały kościółek, którego mury niepobielane i zrysowane, wznoszą się na połowie pagórka, panującego nad wąwozem opisanym poprzednio. Jedyna ulica spadzista miasteczka dochodzi kręto do bagnisk; domy położone na jéj końcu zalewane bywają w czasie powodzi. Prąd Tremeulé należy do parafii Glenackiéj, i biała niewiasta, nie jednokrotnie przyczyniła się do poruszenia dzwonów wieży wysmukłéj, głoszących zgon zatopionych. Za kościołem są dwa wielkie wiązy taką gęstwiną pokryte, że nie widać nieba stojąc pod ich konarami, które są wyższe od kamiennego krzyża stojącego na dachu kościoła i oznaczającego miejsce wielkiego ołtarza. Starzy powiadają, że ojcowie ich pradziadów widzieli już te drzewa znacznie wysokie i gęstym liściem pokryte, mające obecnie po kilka wieków.
Pomiędzy temi wiązami, drewniane sztachety oddzielały od reszty cmentarza małą przestrzeń kwadratową: było to miejsce wyznaczone na grobowce rodziny Penhoelów, odkąd zaprzestano chować w podziemiach kościołów.
Marta weszła do tego ogrodzonego miejsca, gdzie światło księżyca ukazało jéj dwa świeże nagrobki, nie pokryte dotąd kamieniami, a uklęknąwszy pomiędzy niemi, przez długi czas pozostała w nieruchoméj postawie.
Powietrze zwiastowało burzę: wiatr zaczął się zrywać i liście wiązów szeleściały chwilowo; chorągiewka na kościele skrzypiała, poruszana powiewem poprzedzającym burzę.
Marta nic nie słyszała; jedynie tylko gdy wiatr się odwracał i szum głuchy prądu Tremeulé dochodził jéj uszu, jéj ciało doznawało nagłego wstrzęśnienia.
Wiedziała że zwłoki dziewic znalezione były pod białą niewiastą.
Chwile upływały. Marta była milczący i jakby władzy pozbawiony. Po upływie kwadransu, odrzuciła w tył swe długie włosy twarz zakrywające, gdyż wyszła z obnażoną głową. Gdyby nie cień rzucony od wiązów, możnaby dostrzedz w jéj rysach uśmiech łagodny i spokojem tchnący. Jej boleść uśpiła się w marzeniu.
— Djano!... — przemówiła z cicha.
I gdy milczenie odpowiedziało echem temu wezwaniu, Marta odwróciła się do drugiego nagrobka.
— Cyprjano!....
Cięgła cisza.
Marta oparła obie ręce na sercu; iskra przenikła w jéj uśpionym umyśle.
— A więc to jest prawdą!... — szepnęła — nie będę już ich widziéć... one są tam... w ziemi... czyliż mnie słyszą?... czy wiedzą że je zwodziłam... i o ile je kochałam!....
Złożyła ręce na kolanach; nie mogła łez ronić, lecz w jéj głosie płacz się objawiał. — Biedne dzieci! — mówiła — drogie dzieci!... piękne dusze oddychające przywiązaniem i poświęceniem!... mniemały że są wzgardzone oziębłość zewsząd ich otaczała... jednak nigdy się nie uskarżały... przed dwoma dniami klęczały przedemnę jak anioły pocieszyciele... mówiły że pragnę dla mnie poświęcić życie swoje... a ja odpowiedziałam im szyderstwem... — oh! litości!... przebaczenia!... ja was kochałam.... kochałam namiętnie...
Łzy palące spływały teraz po jej licach, łkania wydobywały się z dyszących piersi.
— Kochałam was... Bogu tylko wiadomo ile byłyście mi drogie... Bóg był świadkiem mych męczarni...oh! nie wy jedne cierpiałyście... biedne dzieci... a teraz kiedy jesteście w niebie, módlcie się za mnie, gdyż pozostałam jedynie dla tego na ziemi, ażeby ciągle cierpieć.
Zamilkła. Cisza ciągle panowała na cmentarzu, a gdy znów mówić zaczęła, jéj głos był łagodny i pieszczony:
— Bóg jest dobry... wiem dobrze że niezadługo połączy mnie z wami.... jakże będę was całować... tam nie będę się ukrywać... ukażę wam moją duszę.... kochać... kochać się wzajemnie.... będzie to naszą radością w raju...
Wzdrygnąwszy się, podniosła nagle głowę:
— Blanka!... — rzekła — jakby jéj ktoś to imię szepnął do ucha — to prawda... zapomniałam o niéj...
Poczém dodała z goryczą:
— Zawsze ona pomiędzy mną i wami... zawsze... wy biedne męczennice... kochałyście to szczęśliwe dziécię, które wam wydarło moje przywiązanie.... Blanka.... tak!.... ja jestem jéj matką... muszę nad nią czuwać... i nie mogę przy was pozostać...
Zanim powstała, dotknęła ustami wilgotnéj ziemi pokrywającéj groby.
— Do widzenia... — szepnęła — powrócę jutro...
Wyszła z cmentarza. Powracając poprzednią drogą, wiatr który się wzmagał coraz bardziéj, ochładzał jéj twarz pałającą. Po kilku chwilach, przedarła się powłoka osłaniająca jéj umysł.
W ciągu upłynionéj godziny, działała i przemawiała jakby we śnie. Teraz nagle przedstawiła się jéj rzeczywistość; myśl córce wyłącznie ją zajmowała.
Nie straciła wszystkiego, ponieważ pozostawała jéj Blanka.
Gdyby jéj kto przypomniał wyrażenie pełne goryczy, wyrzeczone przez nią gdy klęczała pomiędzy nagrobkami, nie dałaby temu wiary.
Wyrzucać ukochanemu dziecku przywiązanie okazywane, nie jestże to bluźnierstwem?
Marta przyspieszyła kroku. Myślała że Blanka może się przebudziła i nadaremnie jéj wzywała, i wyobrażała sobie z jaką radością poskoczy do jéj łóżka aby ucałować jéj czoło.
Oh! jeszcze szczęście uśmiechało się do niéj.
Biedne serca strapione, chwytają się ostateczności. Nie mogą się same kierować, ponieważ ich siła jest zniweczoną, a przechodząc z rospaczy do wesołości wszelkie uczucie wydaje się podnieconym przez gorączkę.
Dusza Marty opływała w radości. Blanka była dla niej wszystkiém w téj chwili, i wszystkie uczucia do niéj się jedynie odnosiły.
Tenże sam posępny krajobraz ją otaczał: pagórek, raz pogrążony w ciemności, to znów oświetlony blademi promieniami księżyca; bagniska ciągnące się nieograniczenie, pośród których wznosiła się fantastyczna postać białej niewiasty, któraby mogła powiedzieć jéj cóś o zmarłych dziewicach.
Lecz teraz nie zapatrywała się już tymże samym wzrokiem co poprzednio. Zdawało się jéj że wszystko do niéj się uśmiechało była silną, chód jéj nie był chwiejącym. Spieszyła pocieszona, gdy dostrzegła w oddaleniu światełko w pokoju córki...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około téjże saméj godziny, jeździec spieszył drogą Gacilly, zajęty tą samą myślą co i pani, i jego uradowane serce żywo biło na wspomnienie Blanki którą miał ujrzéć.
Był to Wincenty Penhoel, który otrzymawszy kilka sztuk złota od Bery-Montalta naboba Muskatu, powracał z Brestu.
Wincenty zwrócił kapitanowi angielskiemu swoją płacę majtka, i puścił się bez pasportu do departamentu Jlle i Wilen, gdyż pragnął jak najprędzéj stanąć w Penhoelu.
Spieszył konno, nie troszcząc się równie jak pani widokiem grożącéj burzy; wicher uginał już gibkie gałązki zarośli.
Jadąc tą samą drogą około któréj widzieliśmy bandytów ułana Bibandiera, który zatrzymał Roberta i Błażeja, usłyszał przed sobą tętent konia, i po chwili ujrzał jeźdźca który ominął go galopem.
Zdawało się Wincentemu że na koniu było dwoje ludzi, mężczyzna trzymał w objęciach kobietę.
To go bynajmniéj nie obchodziło, a jednakże pomimowolnie serce mu się ścisnęło.
Nie mogąc się powściągnąć, zawołał na jeźdźca ażeby się zatrzymał, lecz ten nic nie odpowiedziawszy na to wezwanie, zniknął w zakręcie drogi.
Powodowany niepowściągniętém przeczuciem, chciał zwrócić konia swego, a nawet już kilka kroków postąpił nazad, lecz zastanowiwszy się że nieznajomy miał dzielniejszego wierzchowca, zaniechał pogoni.
Jechał więc daléj do Penhoelu z opuszczony głowy, dręczony smutném przeczuciem którego nie pojmował....
Pani powróciła do pałacu. Na kurytarzach było pusto. Drzwi pokoju Blanki były na klucz zamknięte.
Otworzywszy je szybko, poskoczyła do łóżka z wyciągniętemi rękami, i uśmiechem na ustach.
Łóżko było próżne...
Pani uśmiechała się ciągle.
— Złośliwa dziewczyna — szepnęła — chciała mnie ukarać żem ją na chwilę samą pozostawiła.
Szukała córki za firankami i pod pawilonem, łóżka.
— Biank! — zawołała nie podnosząc głosu — gdzież jesteś?....
Blanka nie odpowiedziała.
Pani otworzyła drzwi małego gabineciku i szukała w każdym zakątku.
— Blanko! — powtórzyła głosem wzruszonym — nie chciéj mnie dłużéj utrzymywać w niespokojności... gdybyś wiedziała, mam ważne powody lękać się.... Blanko.... Blanko! proszę ciebie...
Drżała; lecz jeszcze z uśmiechem na ustach.
W tém wydała przeraźliwy okrzyk i padła na kolana.
Spostrzegła otwarte okno i szczyt drabiny, któréj ostatnie szczeble górowały nad balkonem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.