Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Mały zameczek.

Tego rana nabob opuścił pałac przed świtem.
W chwili gdy pojazd odjeżdżał, człowiek będący na czatach przed bramę, pobiegł wzdłuż muru ogrodu i stanął w uliczce z tyłu pałacu.
Jeszcze było ciemno.
— Czy jesteście? — zapytał.
Dwóch ludzi wyszło z wydrążonego muru.
Byli to kawaler las Matas i hrabia Manteira w ubiorach stosownych do wypraw nocnych.
— I cóż? — zapytali.
— Odjechał — odpowiedział baron Bibander — odjechał z marszałkiem i z dwoma murzynami.
Dwie świece które Nawn postawiła w oknie, paliły się tylko przez chwilę.
— A znak? — zapytał Bibandier.
— Wszystko dobrze idzie — odpowiedział Robert — ponieważ zaś mylord wziął z sobą dwóch murzynów, potrzeba nam tylko otwierać drzwi... no jakże czy jesteście gotowi?
— Jestem — odpowiedział Bibandier bez obawy.
— Co do mnie — odezwał się Błażéj — ta wyprawa bardzo mi trafia do smaku... lecz ułóżmy się... najprzód czy wyprawiemy się do Penhoelu?
— Zawsze! — odpowiedział Robert — Remigeusz pił wódkę przez cały dzień i kocha mnie jak źrenicę w oku... wykupiemy dobra jego... wypędziemy Pontalesa i będziemy pierwszemi obywatelami w okolicy.
— I tę razą p. Robert nie zażartuje nas? — odezwał się Błażéj.
— Ani nam się pomyśli o sporach; panowie miljonowi żyją w najzupełniejszéj jedności...
No, któż pierwszy przez mur skoczy?
— Ja! — odezwał się Błażéj — to mi przypomina dobre czasy, i czuję się zupełnie swobodnym...
Naprzód!... kto mnie kocha ten pójdzie za mną.
Błażéj przesadził pierwszy przez mur bardzo zręcznie, gdyż nie pozbył się swych dawnych zalet; Amerykanin zaś i Bibandier skoczyli oba na miękką ziemię kwater ogrodowych.
W tém miejscu był ogródek odkryty.
Robert zadął w piszczałkę, na co odpowiedziano z okna w którém się świeciło. Poczém z tegoż okna spuścił się sznur z hakiem, do którego Robert przyczepił jedwabny drabinkę. Sznur znowu ściągnięto do góry i po chwili wszyscy trzech leźli do okna, przez które dostali się we wnętrz pałacu naboba.
— Panienka zległa — odezwała się Nawna.
— Bah! — rzekł Robert — w takim razie nie będzie można ją uprowadzić.
— Jest bardzo osłabioną.
— Będę ojcem chrzestnym malca, Amerykaninie — odezwał się Bibandier — to utwierdzi związki szacunku i przywiązania, jakie nas jednoczą.
— Ah! — odezwał się Robert do Nawny — czyś spełniła dane ci zlecenie?
Nawn potrzęsła głową.
— Miałam w flaszeczce — odpowiedziała — mieszaninę z czterech najlepszych trucizn... i można było za jéj pomocą wyprawić na tamten świat tuzin zdrowych chłopców... biedne dziewczyny... wypiły połowę.
Bibandier chciał się rozśmiać, lecz niemógł.
— A potém? — zapytali Robert i Blażéj.
— To trwa pięć minut odpowiedziała Nawn — czasem kwadrans... poczém wszystko się kończy...
— I jesteś pewną?
— Teraz ręczę że już nie żyją... — przemówiła Nawn spuściwszy oczy.
Robert już nie raz słyszał te słowa: „już nie żyją” i zwiedziono go, przeto obecnie powątpiewał.
— Czy możesz ich nam pokazać? — zapytał.
— Chodźcie ze mną — odpowiedziała Nawn bez wachania.
Robert postąpił krok naprzód, Śpioch zaś Ribandier nie ruszyli się z miejsca.
— Zaprowadzę was do drzwi samych — rzekła Nawn — wejdziecie sami, bo ja za nie w świecie nie chciałabym widzieć ich twarze.
Zwolna się rozwidniało. Na kurytarzu gdzie był pokój dziewic, usłyszeli słaby głos wołający:
— Djano!... Cyprjano!...
Dreszcz przebiegł po członkach Roberta.
— Słuchajcie... one nie odpowiedzą — odezwała się Nawn.
Nasi towarzysze nadstawili ucha, rzeczywiście nikt Blance nie odpowiedział.
— Nie odezwą się więcéj — powtórzyła Nawn — młoda panienka która ich woła, nie może ich widziéć w ciemności... lecz ja wiem że leżą na kobiercu... obok siebie... z zsiniałemi ustami i zbladło jak trupy...oh! one się bardzo kochały... były piękne jak aniołki... nie wiem czybym się odważyła powtórnie je otruć.
— Djano! Cyprjano! — odezwała się znowu Blanka.
— One nie odpowiedzą.... — poszepnęła Nawn.
Błażéj i Robert lubo byli łotrami bez serc, uczuli dreszcz w żyłach, a pot zimny spływał z czoła Bibandiera.
On bowiem widział dziewice leżące obok siebie w czółnie.
Wyrazy Nawny wywołały dla niego widma.
— Oh! tak! — mówił mimowolnie — one były bardzo piękne... i ci którzy ich zabili, nie będą mieli nigdy snu spokojnego.
— Djano! Cyprjano! — zawołała po raz trzeci Blanka.
Żadnjé odpowiedzi.
— I cóż? — odezwała się Nawna do Roberta — korytarz jest krótki, drzwi otwarte... czy nie chcesz ich widziéć?...
Robert odwrócił się pospiesznie.
— Będziesz wynagrodzoną... — teraz zaprowadź nas do pokoju Montalta.
Nawna uczyniła zadość jego żądaniu.
Pokój naboba jak wiadomo był na drugim końcu pałacu.
Łotrzy i ich przewodniczka przebyli ostrożnie długie korytarze. Drzwi pokoju sypialnego były na klucz zamknięte. Błażéj, który miał pod płaszczem obcęgi i wytrychy, zabrał się do otworzenia zamku. To czas zajęło z przyczyny dobroci zamku, czy też że Błażéj zapomniał swój dawnéj zręczności.
Gdy nakoniec dostali się do sypialni naboba, już było widno na kurytarzu; w pokoju jednakże było ciemno, bo okiennice były zamknięte.
Gdy Robert obejrzał się z niespokojnością, Nawn odezwała się:
— Nikt was tu nie zejdzie... służący naśladują przykład pana... czuwają w nocy, sypiają w dzień... najpilniejsi wstają zaledwie o 10-téj.
Wyciągnęła rękę:
— Dopełniłam wszystkiego co przyrzekłam — zapłaćcie mi, bo muszę wyjść z pałacu.
Robert dał jéj woreczek pełen złota. Nawna oddaliła się zwolna ze spuszczony głowy.
Zamknęli drzwi i zapalili lampę.
Robert przetrząsał najprzód szuflady biórka, szukając kluczyka od mebelka. w którym miało być pudełko z djamentami.
Zamiast klucza, znalazł tu i owdzie kilka biletów bankowych, które sobie przywłaszczył.
Na biórku leżał list zaczęty, który zwrócił jego uwagę.
— Do kata — rzekł przebiegając pierwsze wyrazy — mogę przeczytać śmiało, bo ten list jest do mnie... czy wiecie, że ten biedny lord dostał pomieszania zmysłów... trzy listy... dwa w nocy... toby uczyniło czterdzieści na tydzień... i wszystko to, ażeby mnie błagać na klęczkach o kawałek papieru zabazgranego przez kobietę.
— Czy nie znajdziesz dziś klucza? — zapytał Błażéj.
Amerykanin uderzył ręką po kieszeni surduta.
— To nie zginie, lecz co mnie cieszy, że mam w moim pugilaresie kredyt na 150,000 franków albo i więcéj... bo w każdym liście jest 2,000 luidorów więcéj.
W t naémgle okazał trwogę.
— To jest tak dziwném... że zląkłbym się prawie, gdyby my lord nie miał do czynienia dzisiaj z przemagającą siłą.
— Czyżbyś się zląkł przecie? — zapytał Błażéj.
— Lecz można stawić 10 przeciw jednemu, że nie będzie nas więcéj niepokoił... Do dzieła Śpiochu!... ponieważ nie ma klucza, weź się do wytrychów.
Bibandier nie wtrącał się do rozmowy; lecz jeżeli jego język próżnował, to ręce nie były bezczynnemi. Szlachetny baron przetrząsał meble i ładował kieszenie, w które gdyby krzesła mogły się zmieścić, nie byłby ich pominął.
Mały mebelek o którym Lola nadmieniła, był na pół ukryty pod pawilonem łóżka.
Był to rodzaj szkatułki na czterech nóżkach zakrzywionych, pokryty ozdobami snycerskiemi; w środku miał wypukłość, w któ réj widziéć się dawał maleńki zameczek, pozornie bardzo łatwy do otworzenia.
Przytém gdyby się nie udało otworzyć go zręcznością, można było użyć przemocy, bo podobne mebelki bywają bardzo misternéj roboty i za silném uderzeniem rozstąpię się deszczułki.
Łotry śmieli się z głupstwa naboba, który swój skarb ukrywał w téj pięknéj szafeczce, zamiast w skrzyni żelaznéj.
Śpioch ukląkł na kobiercu i za jął się robotą ślusarską.
Poprzednio w epoce, w któréj zasłużył na swój przydomek, trudno było zliczyć ilość zamków zręcznie przez niego odbitych; nie będąc obdarzonym jak jego współ-towarzysz zdolnościami umysłowemi sztuki złodziejskiéj, miał jednakże zręczną rękę i można było przytoczyć odznaczające w tym względzie czyny jego.
Czyż sława jego miałaby się rozbić przeciw cacku dziecinnemu?
Biedny Błażéj pracował jak murzyn, pocił się i psuł sobie nadaremnie narzędzia.
Rzecby można, że zameczek był zaczarowanym.
Czas upływał. Robert i Bibandier niecierpliwili się.
— Dałbyś temu pokój — odezwał się amerykanin odpychając Błażeja, który ocierał czoło nic nie mówiąc — jesteś widzę do niczego...
Wziął do ręki stalowy wytrych i zagłębił go w dziurce zamku.
Nie udało się. Stal się nagięła, lecz zamek nie otworzył się.
Robert wstał. Bibandier chciał spróbować swych zdolności, lecz także nadaremnie.
— Djabeł w nim być musi — pomruknął.
Nasi towarzysze stali z zwieszonemi głowami, spoglądając miłosiernie na mebelek.
Nie zniechęcili się jednakże, pomimo że czas upływał.
— To piekielna przeszkoda — rzekł amerykanin — rozbić się u portu... założyłbym się o głowę, że djamenty są w tém kufereczku.
— To rzecz jasna — dodał ze smutkiem Bibandier.
— Taki dobry zamek, musi także służyć do zabezpieczenia jakiejś drogiéj rzeczy.
Błażéj odwrócił głowę przypadkowo i spojrzał na okno.
— Spojrzycie! — odezwał się z trwogą.
Bibandier i Robert patrzeli w kierunku jego wyciągniętéj ręki.
Pomimo światła lampy, widać było przez szczeliny okiennic zamkniętych, jasność zwiastującą blask słońca:
— Potrzeba kończyć! — odezwał się Robert.
Cofnąwszy się do końca pokoju i rozpędziwszy z całéj siły, rzucił się na mebelek. Uderzenie napiętkiem wydało odgłos słaby... Kufereczek jednak nie doznał szwanku.
— Musi być żelazo pod drzewem — szepnął.
Spojrzeli po sobie trwożliwie, a po kilku chwilach milczenia, Robert się odezwał:
— Potrzeba ryzykować wszystko dla wszystkiego... domownicy mogą się przebudzić, jeżeli już nie powstawali... mamy zaledwie kilka minut... nie traćmy ich na próżnych rozprawach... przypomniałem sobie, żem widział siekierę w pokoju do którego nas Nawna najprzód zaprowadziła... za pomocą téj siekiery rozbijamy mebelek.
— Pójdę po nią — odezwał się Bibandier.
— Pójdźmy oba — przemówił Błażéj.
Oba pomyśleli, że łatwiéj im będzie uciekać gdy wyjdę z tego pokoju.
Wyszli razem.
Nawna mówiła prawdę. Pomimo spóźnionéj godziny, nie było słychać żadnego szmeru w pałacu. Robert pozostawszy sam, wziął do ręki lampę i przybliżył ją do mebelka dla przyjrzenia się zameczkowi, koło którego były ozdoby pozłacane, wyobrażające lekkie arabeski. Pomiędzy niemi Robert dostrzegł maleńki srebrny guziczek.
Serce biło mu tak radośnie, jakby już posiadał djamenty. I natychmiast powziął wyborną myśl przywłaszczyć sobie samemu skarb znaleziony.
Znów włożył najlepszy wytryszek w otwór zameczka i jednocześnie gdy nim kręcił, popychał palcem guziczek.
Drzwiczki mebelka otworzyły się same.
Robert wydał okrzyk szalonéj radości na widok djamentów jaśniejących od światła lampy.
Pochwyciwszy pudełko, sunął do drzwi.
Lecz przed progiem zatrzymał się, jakby został rażony piorunem, pudełko wypadło mu z rąk drżących.
Przed nim stały dwa widma: Djana i Cyprjana; obie miały w w ręku pistolety naboba, mierząc niemi do piersi Roberta.
Amerykanin otarł zimny pot z czoła.
— Jeszcze! jeszcze! — pomrukiwał.
Dziewice nie mogły go zrozumieć, gdyż nie domyślały się nawet o niebezpieczeństwie grożącém im od Nawny.
Gdy ta bowiem wlawszy truciznę do imbryczka, oddaliła się pospiesznie do pobocznego pokoju chcąc wyrzucić flaszeczkę przez okno, Seid wszedł po cichu do pokoju Blanki, wylał w popiół płyn zatruty i napełnił imbryk czystą wodą.
Tak więc Nawna zamiast trucizny, podała dziewicom doskonałą herbatę.
Czuwały one w swoim pokoju, oczekując powrotu naboba; wychodziły czasem na kurytarz przysłuchując się najlżejszemu szelestowi. Pragnęły bowiem zatrzymać Montalta i błagać, ażebéy nie odbierał sobie życia.
Usłyszały szelest pochodzący z uderzenia nogą Roberta o mebelek, i w mgnieniu oka stanęły w progu drzwi pokoju Montalta, w chwili, gdy Błażj i Bibandier oddalali się po siekierę drugiemi drzwiami.
Robert był do nich plecami odwrócony.
Gdy go spostrzegły, zajęty był otwieraniem drzwiczek mebelka. Zdziwiły się w początku widząc obcego. Nie ulegało wątpliwości, że to musiał być złodziéj.
Dzięki szelestowi który Robert robił pracując przy zameczku, mogły bez zwrócenia jego uwagi, zdjąć parę pistoletów wiszących przy biórku, i wrócić do drzwi wchodowych.
Gdy się Robert do nich zbliżał, Djana odezwała się:
— Jesteś naszym jeńcem panie de Blois.... nadaremniebyś chciał uciec... bo strzelimy...
Amerykanin spojrzał na pistolety.
— Nie spodziewałeś się nas tu zastać — mówiła Djana — dziewice nocy podróżują po powietrzu... wczoraj dręczyłyśmy panię margrabinę d’Urgel... téj nocy spałyśmy na cmentarzu w Glenak, a tego poranku sunęłyśmy po promyku księżyca, ażeby ci przyłożyć pistolety do głowy...
— Moja siostro — odezwała się Cyprjana szyderczo — jestem pewną, że gdybyśmy wypuściły pana de Blois, dałby nam słowo że się poprawi i będzie pokutował.... lecz umarli są zawzięci... i będziemy ciebie pilnować, dopóki mylord nie powróci.
Amerykanin przestraszył się prawdziwie.
— Słuchajcie mnie panie... wiem że możecie mnie zgubić... lecz wiem także że macie litościwe serca...
— Litościwe serca!.. woda jest głęboką przy białéj niewiaście...
— Kamienie były ciężkie...
Oko Roberta wyjaśniło się nagle gdy to mówiły.
— A więc — dodał błagającym głosem — nie zmiłujecie się nademną?...
Spojrzenie jego było tak osobliwe że Djana i Cyprjana odwróciły się, chcąc przekonać się o przyczynie téj zmiany.
Robert parsknął śmiechem.
Djana była w ręku Bibandiera, Cyprjanę zaś pochwycił Błażéj.
— Jesteście teraz w łapce, moje panienki — odezwał się Amerykanin — dziś postąpiemy tylko tak z wami, jakeście sobie postąpiły z Lolę, bo jeszcze nie jesteśmy za bramą lego przeklętego pałacu...
Jeszcze amerykanin nie skończył, gdy twarz jego zmieniła się po raz trzeci.
Zjawienie dziewic i towarzyszy szybko po sobie nastąpiło. Trzecia zaś zmiana jeszcze prędzjé zaszła.
W chwili gdy Robert skręcał chustkę dla zawiązania ust Djanie, otworzyły się drzwi, przez które się wemknęli Błażéj i Bibandier, i światło dzienne zajaśniało w pokoju:
Berry-Montalt stał w progu, trzymając w ręku szpady...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.