Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.
Szczęście.

Wzruszenie niespodziane i niepowściągnięte które opanowało Montalta, albo raczéj Ludwika Penhoela, i które wytraciło mu szpadę z ręki, trwało tylko przez chwilę.
Zwyciężony został gwałtownym popędem serca, którego ludzka wola niezdolna jest pohamować. Znikły zamiary gniewu i zemsty. Przez minutę Ludwik miał łzy w oczach a serce zbliżone do piersi stryja Jana, uderzało gwałtowniéj.
Stefan i Roger podzielali wzruszenie, Wincenty zaś stał na boku posępny.
Jones otarłszy starannie szpady, kładł je zwolna do pochew.
Lecz po chwili, Ludwik przemienił się w naboba; oburzał się już przeciw tak zwanéj słabości, przestał płakać, wydarł się z objęć starca, a twarz jego odzyskała zwykłą obojętność.
— Ludwiku! — przemówił Jan nie dostrzegłszy tej zmiany — jak mogłeś tak długo być od nas oddalonym?
— Ponieważ nie było dla mnie miejsca w domu ojca mego, — odpowiedział z goryczą — szukałem przeto szczęścia po świecie.
Stryj Jan spojrzał wtedy na zmarszczone brwi jego i szyderski uśmiech.
— Jak to możesz mówić?... — szepnął.
— Mogliście się obejść bezemnie przez lat 20 — przerwał — i ja też ze swéj strony nie myślałem o was.
Jan zwiesił głowę.
— Skończmy — rzekł Montalt — twoje córki są u mnie... możesz je zabrać z sobą.
— Moje córki? — odezwał się zdumiony Jan — te które nazywałem mojemi córkami, umarły...
— One żyję! — przemówili Stefan i Roger.
— Czy podobna? — wyjąkał starzec.
— Są to dwie dziewice piękne i dobre — mówił Montalt — pragnęłbym ażeby nie miały dusz niewdzięcznych Penhoelów...
Jan płakał z radości.
— Ah! gdybyś wiedział... Ludwiku!... gdybyś wiedział..
Montalt przerwał mu:
— Nie chcę o niczém wiedziéć... rozrzewnienie i nienawiść utrudzają zarówno tych, którzy nabyli rozsądku... nic nie lubię i nie powiem abym kogo miał nienawidzićé... powracam do pałacu — rzekł do Stefana i Rogera — jeżeli chcecie, możecie się ze mną udać.
Pomimo że żadne tłumaczenie nie miało miejsca, młodzieńcy pozbywszy się swych podejrzeń, zbliżyli się o krok do naboba.
— A ja? — rzekł Wincenty, stojący w tyle.
— A Blanka!.. masz słuszność mój synu — odezwał się stryj Jan.
— Blanka Penhoel?.. nie znam jéj.
Wincenty zbliżył się do niego.
— Czy jesteś pewnym tego? — rzekł ze ściśniętemi zębami — kto chce zaprzeczać, powinien się mieć na baczności... wiem żeś kazał uwieść wczorajszej nocy Blankę Penhoel.
— Panie Wincenty — odpowiedział nabob — jestem strudzony i nie mam chęci bić się więcéj... Możesz na mnie spoglądać zuchwałym wzrokiem... śmiało... przyniewalasz mnie tém prawie, ażebym ciebie przyznał za mojego synowca... ah, ah! młodzieńcze... ileż to razy potrzeba ci ocalić życie, dla pozyskania twej wdzięczności?... śmiało... będziesz godnym nazwiska Penhoelów!
I poszedł do swego pojazdu.
Stefan i Roger szli za nim.
— Siadajcie — rzekł do nich.
Stryj Jan wsiadł z Wincentym do dorożki, i ruszyli wszyscy do Paryża.
Montalt i jego towarzysze zachowywali milczenie. Stefan i Roger pragnęli wprawdzie błagać Montalta o przebaczenie, gdyż ich serca przepełnione były radością i nadzieję; lecz nie śmieli, widząc go surowym i posępnym.
— Biedny stryj... — mówił Montalt do siebie — on zawsze ma jednakie serce... oh! nie na nim to powinienem się był zemścić... ale mój brat... Marta!... nie śmiał nawet o nich wspomniéć... jestem szalony... wczoraj byłbym oddał cały majątek za ten list, w którym spodziewałem się wyczytać słówko politowania lub żalu... słowo miłości... szalony... nikczemny szaleniec... czyliż nie wiem od lat 20, że serce kobiety jest próżnią?...
— Mylordzie — odezwał się Stefan z obawą — moje serce nie mogło znienawidziéć ciebie... gdy bawiłem w Penhoelu, słyszałem twoje imię w ustach wszystkich... nim ciebie poznałem, jużem cię kochał.
— Dajmy pokój Penhoelom — rzekł sucho nabob.
Roger spuścił głowę w milczeniu.
— Pan jesteś słusznie — na mnie zagniewany — odezwał się malarz.
— Bynajmniéj — odpowiedział nabob — tylko to co widzę, nudzi mnie i oburza.
Ziewnął i mówił do siebie:
— Biedni ludzie... nikczemne podstępy... zdaje mi się że wrócę do Jndyi...
Stefan miał cóś mówić, lecz nabob ukazał znak znużenia i wtulił się do kąta pojazdu.
Powóz naboba stanął pierwszy przed pałacem. Za nim przybyła dorożka.
Okiennice były zamknięte w pokoju naboba, który był oświetlony lampą. W chwili gdy Montalt drzwi otwierał, wzrok jego przywykły do jasności dziennéj, nie mógł rozróżnić przedmiotów. Widział tylko dwie dziewczyny szamoczące się w ręku trzech mężczyzn, którzy osłupieli spostrzegłszy go niespodzianie.
Cyprjana i Djana powstały wydając okrzyk radości i rzuciły się do szyi jego.
Jeden z trzech mężczyzn korzystając z tego podjął z podłogi pudełko, wyśliznął się jak węgórz pomiędzy nabobem a drzwiami i zniknął na zakręcie korytarza.
Stefan i Roger nie wiedzieli co się wewnątrz działo, i nie pomyśleli ażeby go zatrzymać.
— Ojcze! drogi ojcze! — mówiły dziewice — Bóg zesłał ciebie... oh! płakałyśmy wiele téj nocy, bo nie spodziewałyśmy się oglądać ciebie.
Roger ścisnął Stefana za rękę.
— Nazywają go ojcem... czy wiedzą czegośmy się dopuścili?.. czy nam przebaczą?...
Montalt pocałował w czoło dziewice.
— Cóż to znaczy? — zapytał bez widocznego wzruszenia.
— Ci ludzie — odezwała się Djana — którzy nas chcieli zabić niegdyś, przyszli dzisiaj okraść ciebie ojcze!
Montalt spojrzał na nich.
— Zdaje mi się, że było ich trzech...
Djana i Cyprjana poskoczyły otworzyć okiennice. W pokoju był tylko Bibandier i Blażéj.
— On uciekł! — odezwała się Djana.
— I zabrał djamenty! — dodała Cyprjana.
— Pan baron Bibandier — szepnął Montalt — i hrabia Manteira... przyszliście moi panowie zrabować mój pałac... któż był trzeci?...
Zanim odpowiedź nastąpiła, powstał szmer na korytarzu, poczém dosłyszano głos stryja Jana zmieniony skutkiem gniewu:
— Poznaję ciebie, pomimo twego przebrania... jakem poznał twoją rękę w tém nikczemnym liście, w skutku którego pochwyciłem szpadę na mego synowca... jesteś więc złym duchem naszéj rodziny!...
W téj chwili zbliżał się do drzwi, trzymając za kołnierz pana kawalera las Matas.
Silném pchnięciem rzucił nim na środek pokoju mówiąc:
— Tą razą zgnieciemy ciebie jaszczurko!
Robert zsiniał drżąc cały. Ile razy podniósł oczy, widział się otoczonym przez swoje ofiary.
Cyprjana i Djana były w objęciach Jana, lecz ich wzrok był zwrócony na naboba, gdyż ich nadzieje urzeczywistniły się.
Ostatnie słowa Jana potwierdziły ich domysły, bo ich dobry duch nazywał się Ludwik Penhoel. Udawały że nie spostrzegają Stefana i Rogera, którzy szukali ich spojrzeń.
— Ludwiku! — rzekł stryj Jan — z przyczyny tego człowieka, Pontales zagarnął dom ojca twego.
— Ojcze — odezwała się Djana — my go także naszym ojcem nazywamy — dodała zwracając mowę do stryja Jana, na którym to słowo sprawiło wrażenie — nasz ojciec wie o wszystkiém co zaszło... słyszałyśmy same, jak ten człowiek opowiadał mu swoje niegodne podstępy.
Błażjé i Bibandier pragnęli z duszy uciec, lecz murzyni stali we drzwiach.
— To, o czém mylord nie może wiedziéć — odezwał się Stefan — że ten człowiek któregośmy nie poznali, jest jedyny przyczyny naszego szalonego zapędu... on to wzbudził w nas podejrzenia... on to wprowadził nas do domu gry, gdzieśmy pana wyzwali...
— On to powiódł mnie za rękę do ciebie stryju! — dodał Wincenty.
— On dał pieniądze Nawnie — odezwał się Seid — ażeby otruła panny...
— On jest przyczyny wszystkich nieszczęść — dodał stryj Jan — mój synowcze... potrzeba ażeby ten człowiek odniósł zasłużony karę.
Nabob nie przemówił dotąd słowa. Miał głowę zwieszony na piersi i zdawało się że nic nie słyszał.
W téj chwili zbliżył się do amerykanina, wszyscy ustąpili mu z drogi.
Każdy zapytywał siebie, jak sobie postąpi, gdyż był królem w pałacu, gdzie każdy jego rozkaz był ślepo wykonywany.
Wiadomo było, że jego fantazja była jedyną regułą, i że prawo ogólne było niedostateczne przeciw jego woli.
Położył rękę na ramieniu Roberta, który się nachylił jakby był przygnieciony ciężarem, i rzekł do niego głosem słodkim, pieszczotliwym prawie:
— Panie kawalerze las Matas! to co mówią ci ludzie, mało mnie obchodzi... jesteś w moim domu... pod moją opieką... i nie stanie się ci nic złego.
W pokoju powstał szmer zadziwienia.
Robert nie mogąc wierzyć uszom swoim, podał z nieśmiałością Montaltowi pudełko sandałowe mówiąc:
— Mylordzie!.. poddaję się twéj szlachetności...
Montalt przyjął pudełko, poczém szepnął do ucha Roberta:
— Panie kawalerze... jeżeli zechcesz, gotów jestem uwierzyć żeś przyszedł do mnie z odpowiedzią na moje listy.
Amerykanin ośmielił się już bez bojaźni spojrzéć na Montalta.
Montalt miał wzrok spuszczony.
— Czy przyniosłeś list z sobą? — zapytał.
— Mylordzie — odpowiedział Robert mniemając, że odzyskał wyższość nad nabobem — nie jestem w stanie nic ci odmówić, lecz list...
— Jeżeli go zostawiłeś w domu, każ go tu przynieść.
— Bo Mylordzie...
Montalt zmarszczył brwi.
— Czy go masz lub nie? — szepnął głosem uprzejmym.
A gdy Robert się wahał, nacisnął mu ramię tak silnie, że się ten cofnął i zbladł.
— Jestem pewny, że go masz przy sobie; proszę mi go dać panie kawalerze... i to natychmiast... albo umrzesz pod kijami...
— Mylordzie.. — wyjąkał strwożony Robert.
Bibandier i Błażéj drżeli jak listki.
— Seid! — zawołał spokojnie Montalt.
Murzyn wszedł do pokoju.
Robert odpiął spiesznie surdut i wyjął pugilares z kieszeni.
— Jeżeli dam list panu — odezwał się Robert — czy mnie wypuścisz wolno z pałacu?
— I nas także... — wybełkotali Błażéj i Bibandier.
Montalt spoglądał z chciwością na pugilares, ręka jego drżała, oddech zatrzymywał się w piersiach. Kiwnął głową w potwierdzający sposób, jakby nie był w stanie przemówić słowa.
Robert wydobył list do połowy.
Montalt pochwycił go westchnąwszy.
— Odejdźcie!...
Łotrzy niezatrzymywani przez nikogo, poskoczyli do drzwi i zniknęli jakby za pomocą czarów.
Nabob stał na środku pokoju trzymając list w ręku i niemogąc go czytać, gdyż zdawał się być pokrytym pomroką.
Wszyscy mieli na niego zwrócone oczy, milczenie uroczyste panowało w sali.
Po kilku minutach łzy zrosiły policzki Montalta. Zachwiał się na nogach, poczém ukląkł na oba kolana.
— Tak ona mnie kochała... oh! mój Boże... jakiémże sercem mnie obdarzyłeś!... odgadłem... wiedziałem prawie... i siliłem się na to, ażeby nie wierzyć... upodobałem sobie nienawidziéć i złorzeczyć...
Jan Penhoel i obie siostry zbliżyły się do Montalta, który powstawszy, przycisnął starca do łona.
— Mój ojcze! — mówił — kochałem nazbyt... myśl o niewdzięczności waszéj, przywodziła mnie do szaleństwa...
— Niewdzięczności... — powtórzył stryj Jan — ani razu od lat 20 nie pominęliśmy ciebie w naszych modłach.
Montalt powtórnie przycisnął go do serca i podał ręce dziewicom, które je ucałowały.
— Wierzę — mówił. — Jestem tak szczęśliwym, jakem sobie nie wyobrażał ażeby nim być można na ziemi... Marto... oh! Marto!...
Stefan i Roger rozrzewnieni, nie pojmowali szczegółów tej sceny. Wincenty stał posępny, zajęty jedynie myślą o Blance, o któréj dotąd nikt nie wspomniał i która zdawała się być dla niego straconą.
W tém Montalt oswobodził się z objęć stryja i córek jego, a żywy rumieniec jego twarzy, zastąpiony został śmiertelną bladością.
— Oh! — wyjąknął drżący — myślałem o tém przez cały dzień i noc... Bóg mnie ukarze za tę myśl okropną... Ten pojedynek...
— Mój synu! — przerwał Jan — mniemałeś żem winny... i chciałeś mnie zabić...
— Chciałem się pomścić — odpowiedział Montalt — pomścić okropnie... biedny stary przyjacielu... bo chciałem nadstawić pierś moją naprzeciw twój szpady,... i powiedziéć ci moje imię wydając ostatnie tchnienie...
Stryj Jan przejęty zgrozą, zakrył twarz rękami; zdawało się, że krew zlodowaciała w żyłach jego.
Wincenty korzystając z chwilowego milczenia, zbliżył się na środek pokoju.
— Czy nikt nie wspomni tutaj o Blance Penhoel? — zapytał.
Cyprjana i Djana, z klóremi Wincenty przywitał się obojętnie wchodząc, wzięły go za ręce i uprowadziły do drzwi. Montalt śledził je smętnym wzrokiem.
— Mój ojcze! — szepnął — Bóg sprawiedliwy uwieńczył tak pięknie twoje życie szlachetne i uczciwe... w imieniu córek twoich błagam przebaczenia twego.
Stryj Jan zbliżył się do niego jakby chciał go pocałować, gdy témczasem szepnę! mu cóś do ucha.
Montalt zgnębiony radością cofnął się i przyłożył ręce do piersi, a upojenie szczęścia malowało się w obliczu jego.
— Ja... ja!... — zawołał przerywanym głosem — Djana! Cyprjana!... dzieci serca mego... dwa anioły pocieszające mnie w udręczeniach!... do kata — dodał z szczerym śmiechem obróciwszy się do Stefana i Rogera — moi młodzi towarzysze zbliżcie się do mnie... mieliście słuszność zazdrościć mi, bo jestem pewny, że je lepiej kocham jak wy... daj mi rękę Stefanie... jesteś szlachetnym młodzianem... a ty Rogerze, lubo jesteś nieznośnym trzpiotem...
Młodzieńcy nie dali sobie powtórzyć tego.
— Stefanie! — rzekł Montalt z niejakim smutkiem przebijającym się wśród jego radości — będziesz mężem mojéj pięknej Djany!.. ty Rogerze, otrzymasz rękę powabnej Cyprjany!... lecz pamiętajcie, ażeby były z wami szczęśliwe... albo jeszcze raz bilibyśmy się z sobą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszyscy będący poprzednio w pokoju naboba, zgromadzili się obecnie u Blanki.
Stryj Jan spoglądając ukradkiem na kolebkę, w któréj spoczywało dziecię, pogrążony był w smutném zamyśleniu. Blanka odzyskała słaby rumieniec; uśmiechała się jakby ją uzdrowił widok ukochanych osób.
Nabob zaledwie mógł się wstrzymać od śmiechu, zwracając wzrok na Wincentego.
— Mój synowcze — rzekł do niego — przekonywasz się, że nie mogłem udzielić ci zaspakajających objaśnień... gdyż te dwie panny — dodał zwracając się do Cyprjany i Djany — rozporządziły w pałacu podług swego upodobania i nie zasięgły méj rady... nie wiedziałem że nasza Blanka jest w moim domu.
— Mój stryju! — odezwał się zapłoniony Wincenty — racz mi przebaczyć...
— Moje dziecko... ponieważ mamy wzajemnie wiele do przebaczenia, i pragnąc raz załatwić wszystko, należy nam ogłosić powszechną amnestję.
Zbliżył się do stryja Jana.
— Zamiast marszczyć brwi, powinieneś się uśmiechać — rzekł z cicha — bo jeżeli tracisz dwie córki, masz za to wnuczkę...
— Lecz honor Penhoelów...szepnął starzec.
— Honor Penhoelów — odpowiedział wesoło Montalt — obchodzi Penhoelów... kto wiele podróżował, słyszał też wiele historyi... dowiedziałem się mianowicie o bardzo pięknéj na pokładzie statku angielskiego... czy chcesz ażebym jéj opowiedział panie Wincenty?
Wincenty zapłoniwszy się, ukląkł przed łóżkiem Blanki i pocałował jéj rękę.
— Teraz, kiedy jest równie ubogą jak ja — rzekł z wzruszeniem — mogę wyznać że ją kocham i przyrzec przed Bogiem, że będę jéj mężem!
— Nie, bynajmniéj — zawołał nabob — ona jest bogatą... i ty także... te panny mają w kieszeni kapitał na wykupienie z zastawu dóbr Penhoela, i wszystko co mam, należy do was moje dzieci.
— Potrzeba trzech dni — odezwała się Djana — na odbycie podróży do Bretanii... gdyż za trzy dni upływa termin odkupu.
— A więc mamy, dość czasu... każ zaprzęgać Wincenty... potrzeba najprzód wynaleźć mego brata i Martę... muszę więc w tym celu zobaczyć się z trzema łotrami... chodźcie ze mną.
Stefan i Roger do których stosowały się ostatnie wyrazy, pocałowawszy piękne rączki dziewic, nie bardzo się temu opierających, wyszli z nabobem, spiesząc do hotelu czterech części świata.
Gdy Montalt zapytał o kawalera las Matas, odpowiedziano mu, że ten wyjechał ze swemi towarzyszami przed pół godziną za granicę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.