Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Wieczorem tego dnia, tak korzystnie użytego przez naszych łotrów, była mała uczta w hotelu czterech części świata.
Dzień się źle zaczął, bo przebudzili się w smutku. Spotkanie z córkami stryja Jana które uważali za umarłe, ich pobyt u naboba, nieroztropne zwierzenie Roberta, nakoniec porwanie Blanki.
Był to ciąg okropnych ciosów, trudnych do odparcia.
Lecz zmieniła się postać rzeczy, albo raczéj chcąc każdemu oddać słuszność, zręczność graczy, przywróciła w grze równowagę.
Trzech łotrów, których widzieliśmy z rana z opuszczony głowy i pomieszanych, wypróżniali obecnie kieliszki, oddając się szumnéj radości.
Lola nawet była szalenie wasołą, a każdy zresztą miał coś zaszczytnego do przytoczenia.
Baron Bibandier przypomniał z pewny dumy, że na balu sprowadził Stefana i Rogera pod okno, przez które ukazał im naboba uśpionego pomiędzy dwoma dziewczętami.
— Potrzeba było widziéć — rzekł — jak się wściekali moi młodzieńcy.
Dodał nadto, że stał na straży przy drzwiach klubu i że ułatwił wstęp Rogerowi i Stefanowi.
— Jeżeli ci ukochani — mówił — nie zabiją jutro naboba, to on nigdy nie zginie.
Lola chełpiła się, że podburzyła Pontalesa, który cały dzień spędził w sali szermierskiéj wprawiając się w potykanie na szpady. Na tém nie ograniczała się jéj dzienna praca.
Stosownie do zalecenia Roberta, udała się do pałacu Montalta, gdzie miała kilko-chwilową rozmowę z jedną ze służących Mirzy.
Ta kobieta imieniem Nawna, była pochodzenia malajskiego i zachowała występne skłonności, właściwe temu plemieniu.
Lola była dotkliwie i świeżo obrażoną przez córki stryja Jana. Obdarzywszy złotem Nawnę, wymogła od niéj przyrzeczenie, iż wieczorem będzie na polach Elizejskich, gdzie otrzyma nowy podarek i gdzie jej powiedzą, jakiéj przysługi od niéj wymagają.
Chodziło bowiem o pozbycie się raz na zawsze Cyprjany i Djany.
Pomimo swej urazy, Lola która nie była okrutną, wahałaby się może podać warunki ugody; przeto jéj nie ufano i pan hrabia Manteira towarzyszył jéj na schadzkę.
Nawna zrozumiała to, co jéj dano poznać dwuznacznie; kobiety malajskie są podług opisów podróżników, najbieglejsze w sposobie zadawania trucizn. Trują za naszyjnik ze szkła, za obrazek malowany, jak ich mężowie zabijają za butelkę wina.
Nawna przyjęła pieniądze i przyrzekła, że nazajutrz z rana, dziewice zasną na wieki. Nie zapytała nawet Błażeja, co go powoduje do odwołania się do jéj zdolności.
Umówiono się o znaki Nawna przyrzekła, że gdy załatwi swoją czynność, zapali dwie świece w ostatnim oknie lewego skrzydła pałacu, wychodzącym na pustą uliczkę. Tam będą oczekiwać tego znaku, i Nawna otrzyma jutro resztę nagrody.
Była to rzecz zupełnie prosta i ułożona w dobréj wierze z obu stron. Pani Nawn, jak zauważył Błażéj, nie była wymokłą kurą podobną do Bibandiera.
Co do upatrywania umówionego znaku, nasi łotrowie nie będą się trudzić na czatach albowiem wszyscy trzéj mieli interes w téj stronie miasta przed świtem jeszcze. Gdyż jak można wnosić, Robert narzucając nabobowi pięć pojedynków, chciał sobie zapewnić inne korzyści i towarzysze jego powzięli zamiar niedospać téj nocy.
Gdy wszyscy oddali sobie nawzajem należne pochwały, Robert przemówił:
— Co do mnie, nie wspomnę nawet o Wincentym i jego ojcu, których narzuciłem pod nogi nabobowi.
— Jednakże stryj Jan był prze wybornym — przerwał Bibandier — w sabotach słomą wypchanych i w parcianym kaftanie... jak sobie pomyślę, że byłem gorzéj od niego odziany...
— Drobnostki — odezwał się amerykanin — nie chwalę się także, iż pierwszy powziąłem myśl zawarcia układów z panią Nawn... trzeba też było cóś pozostawić grubemu Błażejowi, który jest tylko zdolnym do pełnienia obowiązków kamerdynera... Co do jutrzejszéj wyprawy, potrzeba czekać ażeby zawyrokować o skutku... lecz szczycę się tém mój dobry przyjacielu, że wykonałem szlachetny uczynek, który zadowolił moje sumienie....
Oparłszy się o zaplecznik fotelu, przybrał akcent teatralny.
— Była nieszczęśliwa rodzina, przywiedziona do ostatniéj nędzy... wprawdzie i my wszyscy przyczyniliśmy się cokolwiek do tego... to czego dziś dopełniłem, powinno na zawsze zaspokoić wyrzuty nasze... Przybyłem właśnie w chwili, gdy małżonek rozżarzył węgle w nędznéj izdebce; zjawiłem się jak anioł opiekuńczy i przywróciłem oddech ich piersiom przygniecionym Potém wziąwszy ich pod ręce, lubo byli w łachmanach, wsadziłem do doróżki....
— Ah! — odezwał się Bibandier — Ś. Wincenty a Paulo jest niczém w porównaniu z tobą panie Robercie!
— Umieściłem ich w domu zajezdnym niedaleko ztąd... kazałem im przynieść dobry obiad... spoczywają w dogodnych łóżkach... i teraz są tak swobodni, jak ryby w wodzie.
— Jakimże sposobem udało ci się ich wyprowadzić z nory? — zapytał Błażéj!
— Powiedziałem Penhoelowi — rzekł amerykanki — że będę mu dostarczał wódki ile sam zechce... i dam mu ogólny rewanż za wszystkie partje w ékarte, które przegrał do mnie w Bretanii.
— A pani?...
— Mówiłem jéj o córce.
— Biedna kobieta — szepnęła Lola spuściwszy oczy, powodowana mimowolném politowaniem.
— Słusznie mówią — rzekł Robert — że każdy dobry uczynek bywa wynagrodzonym... gdyż teraz mamy w ręku naszym prawego dziedzica Penhoelu... i biada staremu lisowi Pontalesowi!
— Brakuje nam tylko drobnostki — odezwał się Bibandier — 500,000 franków...
— Bah! — rzekł Błażéj — jutro z rana będziemy milionowemi panami.
— A jeżeli nam się nie powiedzie?
— Choćby i tak było — rzekł Robert — możemy zawsze osiągnąć korzyści z Penhoela... gdyż nie powiedziałem wam wszystkiego moje dzieci... lubo uważaliście żem popełnił głupstwo opowiadając nabobowi historję cokolwiek prawdziwy, wszakże nie było to zupełnym nierozsądkiem z mojéj strony... przecież wam wiadomo, że odebrałem list od naboba.
— Tak — odpowiedzieli Błażéj i Bibandier — i czy wiesz czego żąda od ciebie?
— Wiem.
— Czyś się z nim widział?
— Nie... lecz wróciwszy tutaj, zastałem dwa inne listy od naboba. W pierwszym jak wiecie nic nie wspominał... w drugim cokolwiek nadmienił... w trzecim zaś wytłumaczył się jak poczciwy głupiec...
— I cóż przecie?
Amerykanin wykluwał sobie zęby i uśmiechał się.
— To jest zabawna historja — odpowiedział — trudno ją pojęć... nie wiem co pomyśléć; lecz zresztą ten Montalt jest podobnym do wszystkich, którzy powracają z antypodów... ma swoje dziwactwa niepojęte i niedorzeczne.
— Wytłomacz się jaśniéj.
— Otóż zważcie o co rzecz idzie: Zdaje się, że wczoraj byłem bardzo wymownym... mianowicie zaś opisując ustęp o korespondencyi Marty z Ludwikiem Penhoelem... ten list był nam wielce pożytecznym w Bretanii, a teraz Montalt chce go nabyć za wielką cenę.
— Nabyć go — zapytał Błażej — w jakim celu?
— Czyliż mogę o tém wiedziéć... gdy byłem w Londynie, znałem anglika który zapłacił w mojéj obecności 2,000 gwineów za trzy wiersze pisma złodziejki powieszonéj w Tyburn... Montalt jest także anglikiem...
Wymówił te ostatnie wyrazy jakby mimowolnie, gdyż był zajęty inną myślą.
— Ale czy masz to pismo? — zapytał Bibandier.
Amerykanin wydobył z kieszeni pugilares.
— Mam je — odpowiedział — i mogę wierzyć, ze warte jest wiele, gdy dla pozyskania go, ten biedak Penhoel pozwolił mi porwać swoją córkę... Tego wieczora zaszły ważne wypadki... Penhoel odchodząc, zapomniał o liście, który pozostawił w salonie i ja go zachowałem.
— A więc — odezwał się Błażéj — czemuż go nie sprzedaż?
Robert był pomimowolnie zamyślonym.
— Bezwątpienia — odpowiedział — nabob nie szczędzi pieniędzy na zadowolenie swoich dziwactw i pewny jestem, że dostaniemy tyle, ile zażądamy... lecz trzeba czekać... często broń więcéj znaczy jak pieniądze... a jutro jak mówi Błażéj, będziemy może milionowemi panami...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad wieczorem Berry-Montalt powrócił do pałacu. Cały dzień przepędził w klubie cudzoziemskim i ztamtąd pisał dwa ostatnie listy do kawalera las Matas.
Wysiadając z pojazdu, zapytał się czy kawaler nie przyszedł lub czy mu nie odpisał. Nie było żadnego listu i tylko margrabina d’Urgel była z odwiedzinami u Mirzy.
Nabob udał się do swoich pokojów smutny i roztargniony. Usiadł przed biórkiem i umaczał pióro w kałamarzu.
— Jan de Penhoel... — szepnął — porwanie dziewicy... wszystko to jest bardzo dziwném... powinienem był z nim pomówić.
Położywszy pióro, oparł głowę na ręku.
— Wszystko to jest naglącém i niepojętém — mówił. — Czyliż w tém jest palec Boży... albo też może igrzysko przypadku...
nadaremnie się oburzam i mówię: cóż mnie to obchodzi... wszystkie moje rany jątrzą się... jedna myśl mnie zajmuje.
Namyśliwszy się przez chwilę, zaczął szybko pisać, lecz jeszcze prędzéj podarł to co napisał.
— Tym sposobem nic się nie dowiem — rzekł — dałem zbyt widocznie poznać żądanie moje temu człowiekowi... teraz potrzeba proponować mu kupno.
Pisał zatem:
„Jeżeli list o którym mi pan kawaler las Matas wczoraj wspomniał, nadesłany zostanie do pałacu przed północą, będę miał 50,000 franków do jego rozporządzenia.”
Gdy już list składał, pomiarkował się nagle i rozłożył go, zamieszczając 100,000 zamiast 50,000.
Jeszcze trzymał podniesione pióro przez minutę, namyślając się czy ma podwoić summę; nareszcie zadzwonił na Seida i doręczył mu list:
— Odpowiedź ma być na poczekaniu.
Seid skłonił się podług zwyczaju; lecz gdy miał już wychodzić, Montalt zawołał go.
— Czy te dwie panny — rzekł — powróciły do pałacu?
— Tak — odpowiedział Seid.
— Czy dawno?
— Dość dawno.
— Poproś ich tutaj.
Seid oddalił się.
Po chwili, Cyprjana i Djana weszły do pokoju naboba.
Pomimo romantycznéj i awanturniczéj skłonności ich charakteru, pomimo zupełnéj niewiadomości światowéj, dziewice uważały za marzenie dziwaczne widzenie się z nabobem. Przepędziły całe popołudnie w pałacu przy łożu Blanki, która od rana pogrążona była w osłabieniu letargiczném.
Biedna dziewczyna doznała gwałtownych wstrząśnień, a tajemnicze porwanie do reszty ją pognębiło. Od chwili jak ją wprowadzono do pałacu Montalta, nie otworzyła oczu. éj oddech był słaby i można było sądzić że umarła, gdyby nie odzywały się jęki z jéj ust zsiniałych.
Nawna służąca Mirzy, ofiarowała dobrowolnie dla Blanki swoje usługi.
Ta kobieta była bardzo zręczną i pilną przy choréj. Pomoc jéj przyjęły Djana i Cyprjana z najtkliwszą wdzięcznością.
Pilnując Blanki, obie dziewice zajęte były myślami i lubo nie mogły ich sobie udzielić wzajemnie z obawy ażeby nie przebudzić choréj, jednak porozumiewały się dostatecznie.
Zapytywały się, jakim sposobem Penhoel i pani uciec mogli w tym stanie, w jakim się znajdowali; pozostawiły ich bowiem umierających? Dla czego właśnie w téj godzinie opuścili swoje pomieszkanie, i gdzie się udali?
Na to zapytanie nie mogły sobie odpowiedziéć. Cyprjana i Djana upatrywały w tém jakąś tajemnicę, nie usiłując nawet jéj wyjaśnić.
— Jutro — mówiły — powróciemy...
Poczém zwracały myśl do innych przedmiotów. Djana myślała o Stefanie, Cyprjana zaś o Rogerze.
Cóż sobie wczoraj pomyśleli? Kochali ich jeszcze, bo o nich nie zapomnieli. Oh! i oni byli kochani...
Djana pocieszała się, że serce Stefana było dla niéj wyłącznie poświęcone. Cyprjana przebaczała Rogerowi jego szaloną niestałość za szczere łzy, które widziała w oczach jego.
Spojrzenia ich wyrażały wzajemne uczucia duszy: była to niema rozmowa, i nie raz obie się rumieniły uśmiechając, jakby ich serca dziewicze odkryły się w zbyt śmiałych wyrażeniach.
Ten człowiek u którego teraz mieszkały i który im powiedział głosem łagodnym, z uśmiechem: dobroci „jestem ojcem waszym,” ten człowiek, który jedném wejrzeniem jakby przez czary, wywiódł ich z nędzy; ten dobry duch ich dawnych marzeń! był zawsze obecnym ich oczom; a każde jego słowo, wyryte było w głębi ich serc.
Nie znając go, oceniły dokładniéj być może jak ci, którzy z nim żyli od lat kilku.
Od rana nie dał znaku życia o sobie, lecz nie troszczyły się tém jeszcze, ponieważ cały dom był na ich rozkazy.
Czekały; coś im mówiło, że Montalt o nich nie zapomniał. W ich oczekiwaniu nie było zniecierpliwienia, ponieważ tajemne uczucie obawy, łączyło się z ich wdzięcznym przywiązaniem.
Były przygotowane ujrzéć naboba, gdy Seid oznajmił im wolę pana swego. Pozostawiwszy Nawnę przy Blance, oddaliły się trzymając za ręce, i tak też weszły do pokoju Montalta.
Stanęły przy progu, zarumienione i z uśmiechem na ustach.
Montalt siedział przy biórku. Spoglądał na nich przez chwilę z uwielbieniem, jakby się dziwiąc, że mu się wydają tak pięknemi jak poprzednio.
— Przybliżcie się — rzekł nakoniec.
Djana i Cyprjana postąpiły naprzód. Te odwiedziny dalekiemi były od stopnia zażyłości, którą sen Montalta przerwał poprzedzającéj nocy, i piękne lica Cyprjany zapłoniłyby się daleko mocniéj, gdyby jéj kto przypomniał, że ośmieliła się pocałować w czoło tego człowieka.
Montalt był poważnym, prawie surowym.
— Dobry wieczór Berto! — rzekł ujmując ręce sióstr — dobry wieczór Ludwiko...
już dawno jak was nie widziałem... czyście o mnie pomyślały?
— Oh! tak my lordzie — odpowiedziała Cyprjana.
— Dzięki panu, zaniosłyśmy wsparcie tym których kochamy — dodała Djana.
Montalt spoglądał na nie kolejno.
— I nie żal wam było, żeście przedemną skłamały?
— Skłamały?... — powtórzyły dziewice spoglądając przelotnie na siebie.
Nabob uśmiechnął się smutnie.
— Która z was nazywa się Djaną — zapytał — a która Cyprjaną?
Obie siostry zbladły.
— Oh! panie, panie! — zawoła Djana — proszę cię... przebacz nam... rozpacz przynagliła nas do tego, żeśmy tu przyszły... i coś nam szeptało, że narażamy się na potępienie ludzi, odważając się na podobny postępek... skłamałyśmy, to prawda... lecz dla tego, żeśmy myślały o naszym starym ojcu...
— Wszak ty jesteś Djaną — rzekł nabob — i kochasz Stefana...
— Stefana? — powtórzyła dziewica.
Zdawało się jéj, że nadprzyrodzona władza mogła mu nadać jedynie dar czytania w głębi jéj serca.
— A ty Cyprjano — mówił nabob — ty kochasz Rogera de Launoy... niech Bóg obdarzy was szczęściem moje dzieci... miłość naraża nas na cierpienia... i gdy dwa serca oddają się sobie, zawsze jedno kłamie, albo się zawodzi...
— Stefan jest uczciwym człowiekiem — odpowiedziała Djana, podnosząc głowę.
— Być może... — rzekł Montalt.
— I Roger mnie kocha! — dodała Cyprjana.
— Jakże nie kochać ciebie moja córko... kto wie... może się mylę i dałby to Bóg...
Fizjonomja jego zmieniła się, jakby usiłował pozbyć się smutku. Uśmiech okrasił mu lica i ujął ręce dziewic przyciskając je do serca.
— Dla czegóż nie nazywacie mnie ojcem waszym? — rzekł prawie wesoło.
Djana nie odpowiedziała, lecz Cyprjana chwilowo śmielsza, wzruszyła głową przybierając minkę złośliwą:
— Ponieważ nas upominasz i odgadłeś naszą tajemnicę.
— A jeżeli wam przebaczę?
— To i my przebaczemy.
Montalt przybliżył je do siebie i złożył pocałunek na ich zbliżonych czołach.
— Dziękuję wam moje córki! — rzekł.
— Dziękujemy ci ojcze! — odpowiedziały pieszczotliwie.
Montalt przypatrywał się im przez chwilę w milczeniu, a spokojna radość ożywiła jego oblicze.
— To prawda — rzekł — że odgadłem tajemnicę... pomimo iż mój umysł pogrążony bywa w uśpieniu... kocham was tak bardzo moje drogie dzieci, że postąpiłem raz w życiu podobnie jak wszyscy... zapomniałem że byłem umarły i że we mnie nie było ciekawości ani żądzy... Pracowałem... starałem się czytać w spojrzeniu... i udało mi się...
— Czyś się tylko tego dowiedział? — zapytała Cyprjana udając obojętność.
— Tylko tego panno Berto — odpowiedział nabob. — Bądź spokojną... nie wiem jak się twój ojciec nazywa, który jest szlachcicem... Nic nie wiem... tylko to, że was kocham i że jestem szczęśliwy widząc was przy sobie.
— I my także kochamy ciebie! — szepnęła Djana — jak przyjaciela i ojca!
Montalt odwrócił od nich głowę.
— Czyliż wiem dla czego — mówił do siebie — mówią że mam przywidzenia... i mnie się tak zdaje czasami... a jednakże jeśli jest Bóg, to on was mi zesłał, ażebym mógł się stać pożytecznym na świecie... już więcéj grać nie będę... to co mam, będzie waszém moje córki... będziecie bogate...
Poczém uśmiechnął się i mówił daléj:
— Czy przypominacie sobie, że was ścigałem od dawna? — Świat mniema, że się ubiegam za miłostkami... biedny świat! który rospacz uważa za zapał, a zniechęcenie za gorączkę... Zastawiając na was sidła, nie myślałem o sobie... może mi to za złe uważać będziecie... Stefan i Roger których podówczas kochałem, mówili mi o was ciągle i chciałem dostarczyć im lekarstw przeciw miłości...
— Oh! — rzekła Djana z wyrzutem — chciałeś pan ażeby się nam przeniewierzyli...
— Miłość jest tak okropnym nieszczęściem moja córko... widząc was pięknemi jak anioły, powiedziałem sobie: „otóż takich mi potrzeba”... I nie znając was, stawiałem przeciw wam samym własne wasze osoby... chciałem dwie biédne śpiewaczki uczynić współzalotniczkami dwóch szlachcianek bretońskich... a wy przywróciłyście wiarę w duszy mojéj drogie dzieci, gdyż ręka Wszechmocnego widocznie się tu objawiła i broniła was przeciw mnie.
— Ojcze! — odezwała się Cyprjana całując go w rękę — gdy sobie pomyślę, że mogłyśmy znienawidziéć ciebie... — dodała z drżeniem obawy.
Nabob spuścił oczy, a smutek pokrył jego czoło.
— Możeby lepiéj się stało — szepnął — kto wie co jutro się stanie z sercami naszemi... gdy was widzę, zdaje mi się że moja dusza jest uleczoną... gdy was słyszę jak mnie nazywacie ojcem, jestem szczęśliwym i zdaje mi się, że doznawałem cierpień...
lecz to wszystko jest złudzenie... — dodał powstając nagle — wy nie jesteście mojemi córkami... Inny ma prawo do przywiązania, któregobym wyłącznie pragnął.
Siostry spojrzały na niego smutnie, nie mogąc nic odpowiedziéć.
Montalt przechodził się po pokoju, a po kilku minutach usiadł znów na krześle.
— Ojcze — odezwała się Djana ujmując lękliwie rękę jego — czy się na nas gniewasz?
Nabob przycisnął ją do serca z namiętném poruszeniem.
— Dwie! — zawołał — oh! toby było nazbyt, to prawda... nie zasłużyłem na tyle szczęścia... lecz gdyby mnie Bóg obdarzył córką taką, jak ty Djano... albo jak ty Cyprjano... jakże moje życie byłoby piękne i jakby się zmieniło!... bo nie pragnąłbym śmierci...
— Ty, co jesteś tak dobrym; — szepnęła Djana — miałżebyś nie wierzyć w niebo?...
— Bo jeżeli jest niebo... to jest nielitościwe... bo czyż nie lepiéj powątpiewać jak nienawidziéć.
Cyprjana słuchała tych słów bluźnierczych z trwogą właściwą duszy wierzącéj.
— Oh! — odezwała się z politowaniem Djana — musiałeś wiele cierpiéć!...
— Czy cierpiałem?... — przemówił nabob głuchym głosem i z taką goryczą, że obie siostry uczuły dreszcz w głębi duszy — biedne dzieci! obyście nigdy nie doznały podobnych cierpień!
Usiłował się uśmiechnąć i ten przymus wyrył boleśniejsze ślady udręczeń malujących się w rysach jego.
Cyprjana przybliżyła się do niego.
— Lecz zdaje mi się, że nie powinienem był cierpiéć — mówił Mońtalt ze zniechęceniem i szyderczo — nie jeden uważałby mnie za szaleńca, gdyby znał moją historję... i miałby słuszność być może... bo cóż mi się stało? czy mnie zamordowano? ograbiono lub zdradzono? Nie...
Miałem przyjaciela i kochankę... kochałem dziewicę tak namiętnie, że byłbym poświęcił jéj życie tysiąc razy... On... który był moim przyjacielem od chwili jak uczułem bicie serca, kochałem go tak dalece, że poświęciłem dla niego miłość moją... On był słaby, ja zaś czułem się silnym... obaj byliśmy prawie dziećmi... wiedziałem że jest nieszczęśliwym, ponieważ kochał tajemnie moją narzeczoną... Być może iż źle postąpiłem moje dzieci, gdyż są poświęcenia okrutne i niesprawiedliwe...
Dziewica miała prawo do méj miłości, i wiadomo Bogu, że nie powinienem był jéj opuścić... a jednakże opuściłem dom rodzicielski ze łzami w oczach, ja, który się tylko uśmiechać przywykłem...
Unosiłem na wygnanie moją przyjaźń i miłość, mający zapełniać goryczy resztę mego życia...
Na cóż mam się uskarżać?... przyjaciel ożenił się z kobiety, którą mu ustąpiłem... Pewnego dnia wracając z dalekich stron, gdy się zbliżałem drżący do domu rodzicielskiego mówiąc sobie: „potrzeba się uśmiechać na widok ich szczęścia” napotkałem mego przyjaciela... który stanąwszy pomiędzy mną a progiem tegoż domu, odmówił mi nawet podania swéj zimnéj dłoni...
Odjechałem po raz drugi... z zamarłém sercem i duszę!...
Cyprjana i Djana płakały.
— Biedny ojciec! — mówiły całując go w ręce.
— O cóż się mam uskarżać? — powtórzył nabob z goryczą — po cóż przychodziłem do tego człowieka? ustąpiłem mu mego szczęścia... a on sądził może iż mu go wydrzéć pragnę... oh! ja go tak kochałem!...
Młoda kobieta która była jego żoną... tę opuściłem... zdradziłem prawie... jakież więc miałem prawo żądać, ażeby zachowała o mnie wspomnienie?... Czyliż nie ja sam zniweczyłem jej życie?
Czyliż wiedzieli przynajmniéj że zabili moją duszę?... on, wypędzając mnie powodowany zazdrością... ona, zachowując milczenie, gdym się do niéj odezwał głosem żalu i rozpaczy!..
Ulegając popędowi swych wspomnień, oparł obie ręce o blade czoło.
— Oh! jakże ją kochałem! — szepnął drżącym głosem — dwadzieścia lat upłynęło i nigdy innéj nie pokochałem w tym przeciągu czasu... błagałem Boga o zesłanie mi zapomnienia, lecz Bóg nie wysłuchał méj prośby... bo kocham ją jeszcze... kocham... Téj nocy, wpadłem w szaleństwo słuchając opowiadanej historji, w któréj kobieta odgrywa rolę podobny do jéj życia... I teraz, gdy do was mówię, czekam jak nieszczęśliwy obłąkany... ujrzałem bowiem wątłą nadzieję w nocy mój przyszłości... gdybym się był omylił... jeżeli ona cierpiała... ona także... jeżeli cierpiała podobnie jak ja?...
Czekam, ażeby się dowiedziéć czy mam żyć, albo też usnąć na wieki w znużeniu, które mnie pognębia...
Zamilkł — a Djana i Cyprjana silném wzruszeniem pozbawione mowy, słuchały go jeszcze.
Murzyn uchylił drzwi.
— List do mylorda — rzekł.
Krew wzbiła się gwałtownie do twarzy naboba.
— Od kogo? — zapytał.
— Z hotelu czterech części świata! — odpowiedział murzyn.
Montalt zbladł. Ręka jego drżała gdy list odbierał i spoglądał długo nie śmiejąc go odpieczętować.
— W nim jest mój wyrok — szepnę! uśmiechając się smutnie i chowając list.
— Czy nie raczysz dowiedziéć się ojcze? — zapytała Djana.
— Późniéj — odpowiedział nabob — jeżeli stanie się zadość memu życzeniu, będę miał dość czasu cieszyć się przez całe życie... jeżeli mnie zawiedzie ostatnia nadzieja, będę miał dość długą noc do wycierpienia... Pomówmy teraz o was moje córki, gdyż pragnę kogoś uszczęśliwić na tym świecie... uczyniłem, wam wczoraj obietnicę... nie zapomniałem o niéj... i spełnię ją... — Zbliżył się do swego biórka, i wyjął z jednéj szufladki kluczyk od małego mebelku, stojącego przy łóżku.
— Przyjrzyjcie się dobrze co robię — rzekł — może będziecie potrzebowały przypomniéć sobie o tém.
Z mebelka wydobył pudełko sandałowe i wrócił do dziewic.
— Oto mój cały majątek — mówił — nie mam nic w świecie oprócz tego pudełka, w którym są zachowane włosy... przypatruję się im czasami gdy jestem sam, i wtedy uśmiechają się do mnie wspomnienia szczęśliwéj młodości... te włosy strzeżone są przez djamenty... chcąc mnie je wydrzeć, potrzeba zabrać moje djamenty, których strata przywiodłaby mnie do żebractwa... to mi jest przyjemnie pomyśleć... każdy ozdabia bóstwo swoje... nie mam żony, dziecka, ani rodziny... chciałem dać świetne schronienie mojemu drogiemu wspomnieniu... — Podniósł do ust pudełko i najprzód je pocałował, a następnie wyrwał zębami kilka djamentów osadzonych w nakrywie, z których wziąwszy cztery, przyjrzał się im przez chwilę.
— Jest to moja moneta — mówił — znam wartość tych kamieni jakbym był jubilerem... wszak mi mówiłyście, że potrzebujecie 500,000 franków?
Djana i Cyprjana nie mogły przemówić słowa, tak dalece były wzruszone i zdumiało.
— Pozostaje mi jeszcze pięć lub sześć razy tyle — odezwał się nabob, licząc wzrokiem próżne miejsca na pokrywie — i kto wie, czy teraz będę potrzebował tak wielkiego majątku... Każdy z tych czterech kamieni, wart jest przynajmniéj po 50,000 talarów prawie... przyjmijcie je odemnie.
— Czy podobna! — zawołały dziewice.
— Nie dziękujcie mi — rzekł nabob całując ich czoła — jeszcze wam wiele winien jestem... moje serce było martwe od lat 20, a wy potrafiłyście go wskrzesić na dzień jeden... Tak... — dodał zwracając na nich wzrok rozrzewniony — zapomniałem o szczęściu kochania. Bądźcie błogosławione moje córki, bo jestem pewny, że będziecie się za mnie modlić... jeśli mnie więcéj nie ujrzycie...
Obie siostry zadrżały, a spojrzenia ich wyrażały niespokojność.
Montalt przerwał ich zapytanie:
— Nie obawiajcie się niczego — rzekł — Bóg ulitował się nademną, ponieważ was mi zesłał... wszak mnie kochacie, nie prawdaż?
— Oh! dobry ojcze!... — zawołały dziewice usiłując się uśmiechnąć pośród łez — będziemy ciebie zawsze kochały!
Montalt uśmiechał się także, mając zwilżone oczy.
— Drogie dzieci... wierzę wam... i zdaje mi się, że będziemy wszyscy szczęśliwi...
Włożył cztery djamenty do rąk Djany, następnie obrócił się do mebelka i złożył w nim pudełko sandałowe.
Gdy zamykał mebelek, zegar wybił północ.
— Djano... — rzekł poważnie — powierzam ci ten kluczyk... miałem jeszcze wiele do mówienia z wami, lecz potrzebuję być samym... posłuchajcie tylko ostatnich słów moich... będziemy się jutro widziéć około 8 lub 9-téj, a jeżeli nie wrócę do 10-téj, otworzysz ten mebelek i weźmiesz pudełko... djamenty do was będę należéć...
— Oh! ojcze! — przerwały obie dziewice strwożone, tuląc się do niego.
— Pozwólcie mi skończyć... — mówił Montalt smętnym lecz pewnym głosem. — majątek który wam daję, jest wyłączną moją własnością, i nikt nie ma prawa do niego... żądam tylko od was tego, że jeśli nie wrócę, zniszczycie włosy mieszczące się w tém pudelku... przyrzeczcie mi, że je spalicie i, popiel puścicie na wiatr...
Djana i Cyprjana przyrzekły dopełnić tego. Chciały mówić i ulżyć sercu swemu, lecz nabob sam je do drzwi odprowadził.
Rzuciły się w jego objęcia — odepchnął je zwolna.
— Do jutra moje córki! — rzekł.
Pozostał sam.
Przez chwilę przysłuchiwał się pod drzwiami szelestowi stąpań sióstr, oddalających się przez korytarz. Przełożył rękę do ust, jakby im przesyłał ostatnie pożegnanie.
Poczém wyjął pospiesznie odpowiedź Roberta. Przyglądał się listowi przez minutę nie śmiejąc go odpieczętować. Oddech jego był silny lecz nieregularny, a kroplo potu spływały mu z czoła.
Nakoniec otworzył list, który zawierał te wyrazy:
„Kawaler las Matas ma zaszczyt złożyć swoje uszanowanie lordowi Berremu-Montalt i uprasza go, ażeby raczył odłożyć do jutra wieczór interes mu wiadomy.”
Głowa Montalta opuściła się na piersi.
Jutro!... — szepnął.
Poczém dodał rozdzierając list.
— Umrę! nie dowiedziawszy się...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.