Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Robert, Bibandier, Błażéj i Lola, zebrani byli w salonie hotelu Czterech części świata, w którym poprzednio widzieliśmy trzech pierwszych wybierających się na bal do naboba.
Błażéj i Bibandier stali obok siebie przy jednym końcu kominka bardzo pognębieni. Szacowny baron nie pomyślał tego rana o trefieniu swych pięknych włosów i pan Manteira porzucił swoje markowane karty.
W drugim końcu kominka pani margrabina d’Urgel siedziała w berżerce ze spuszczonym wzrokiem. Trzymała w ręku flakonik, który często do nosa przytykała. Była bardzo bladą, cała jéj powierzchowność okazywała widoczne ślady wzruszenia, jakiego doznała zeszłéj nocy.
Robert był także bladym, bledszym być może jak margrabina, lecz nie spuszczał oczu i w spojrzeniu jego malowało się posępne postanowienie.
Była 9 z rana.
Zajmowali się rozmowę, w któréj gorzkie wyrzuty i zasmucające uwagi krzyżowały się na wszystkie strony.
Najdolegliwsze pociski wymierzane były przeciw Bibandierowi, który nie wiedział jak wytłumaczyć słabość, któréj się dopuścił.
Gdyby nie on, córki stryja Jana nie byłyby powróciły niepokoić stowarzyszenie.
Najprzód usiłował się uniewinnić: przysięgał najuroczyściéj że w nocy ś. Ludwika utopił Djanę i Cyprjanę przyczepiwszy im kamienie do szyi; lecz oczywistość zaprzeczała temu, bo Djana i Cyprjana żyły.
— Posłuchajcie! — rzekł ze wzruszeniem właściwém winowajcy przyznającego się do zbrodni — piłem tak wiele jabłeczniku tego wieczora, a przytém czułem iż moje nieszczęścia już się skończyły; gdyż przypuszczając mnie do uczestnictwa, powierzaliście mi po prostu klucz do waszéj kassy... mniemałem że jesteście bardzo bogatymi... Kto jest szczęśliwym, ma tkliwe serce... nie chcę usprawiedliwiać rzeczy lecz ją wyjaśniam... wstępując do czółna, nie wiem czy miałem już jakie myśli, lecz wiosło drżało mi w rękach... One tam leżały tak piękne blade... Spoglądały na mnie swojemi dużemi, pięknemi i smętnemi oczyma... Czółno ślizgało się wzdłuż prądu, i słyszałem szum białéj niewiasty, która zdawała się wzywać swą zdobycz. Czy można określić co się roi w umyśle w tym djabelskim kraju... jestem cokolwiek poetą... i lękam się widm i duchów...
Nic wzruszajcie ramionami moje państwo!.. gdy byłem grabarzem w Glenaku, widziałem nie raz przez okno mego pomieszkania dziewice nocy, przesuwające się pod wiązami cmentarza... Téj nocy pośród szumu białéj niewiasty, przysiągłbym żem słyszał śpiewy tych dziewic... jak przywoływały swoje siostry... Żegnałem się jak głupiec i szeptałem pacierze.
Ah, ah! ciekawy jestem, cobyście wyrobili na mojém miejscu... Słowem że jak przybyłem do prądu... zabrakło mi serca... rozwieszałem więzy obu sióstr, które się wyratowały umiejąc pływać, albo inaczéj... nie wiem na honor...
Szacowny Bibandier zamilkł, opuszczając wzmiankę o 50 talarach ofiarowanych i przyjętych.
W chwili gdy wprowadzamy czytelnika do hotelu czterech części świata, już nastąpiły wzajemne powierzenia. Robert przyznał bez ogródki co zaszło między nim i nabobem, a chcąc się niejako uniewinnić, utrzymywał że Berry-Montalt musiał do wina przymieszać jakiś upajający proszek, lecz to bynajmnijé nie zmieniało stanu rzeczy.
Pewném było, że opowiedział nabobowi wszystkie szczegóły dotyczące wypadków w Penhoelu, i że przezroczysta zasłona którą otoczył swoją historję, mogła być odsłonietą przez dwie córki stryja Jana, które djabelski przypadek zbliżył do naboba.
Jakim sposobem to zbliżenie nastąpić mogło, nikt nie umiał tego wytłómaczyć i zresztą to nic nie stanowiło.
Na domiar przeciwności, Bianka uciekła z pod straży Loli.
Dwa djabełki jak nazywali Cyprjanę i Djanę objawiali obecność swoją. Łatwo było wnosić, że one oswobodziły Blankę i powierzyły opiece naboba.
A teraz co począć. Rzeczy tak dalece wydawały się powikłane, że wszystkim przyszła myśl ucieczki.
Nie było jeszcze za późno. Przypuszczając nawet że Berry-Montalt zająłby się sprawę Penhoelów, nie miał jeszcze czasu uprzedzić policji. Jeszcze niebyli pod strażą i dzielne konie pocztowe mogły ich wybawić z kłopotu. Lecz Robert był łotrem szczególnego rodzaju: w chwilach pomyślności okazywał się tylko słabym. Gdy się przeszkody i trudności mnożyły i zwiększały niespodzianie w jego przedsięwzięciach, przebudzał się niejako i zamieniał w innego człowieka. Odzyskiwał męztwo i pospolity oszust podnosił się do znaczenia najwaleczniejszego bohatera sądów przysięgłych.
On był przeciwnym ucieczce; utrzymywał że widzi jasno pośród ciemności zakrywających widnokrąg, czuł że ma pieniądze w kieszeni i był pewnym, że nada pomyślny kierunek sprawie.
Bo rzeczywiście cóż było! Oto nasuwało się prawdopodobieństwo, że mieli jednego przeciwnika więcej. Któż mógł upewnić, że ten przeciwnik nie stanie się sprzymierzeńcem przy stosownych okolicznościach. Mieliż się wyrzec tej nadziei? Walka była spodziewaną, i nieprzyjaciel z którym nie można było zawrzéć ugody, powinien być zwyciężonym.
Z pierwszego wejrzenia, związek Penhoelów z nabobem wydawał się wprawdzie groźnym, lecz czyliż ten związek był rzeczywistym?
Ileż to kobiet zabłąkało się do tego lubieżnego buduaru, w którym Błażej i Bibandier spostrzegli córki stryja Jana? Być może iż o téj godzinie już dziewczyny pałac opuściły.
Jeżeli się to przypuszczenie sprawdzi, dwie dziewczyny utracę trzy czwarte swéj władzy. Byty to bowiem dzieci bez opieki w Paryżu, gdzie ich było łatwiej zgubić jak w głębi Bretanii.
Od dawna dzięki margrabinie, Robert wiedział o mieszkaniu innych członków rodziny Penhoelów.
Lola jakeśmy nadmienili mieszkała o kilka kroków od ubogiego domu, w którym Remigeusz, pani i stryj Jan umierali z niedostatku. Robert znał doskonale ich położenie i to było zasadném argumentem dla niego.
Oczywistém było, że ta część rodziny nie zostawała pod opiekę naboba; a zatém Penhoel, żona jego i stary stryj, byli zgubieni w téj norze.
Lola i Robert nie wiedzieli, że Djana i Cyprjana mieszkały właśnie w tym samym domu, co byli dziedzice Penhoelu. — Dziewice bowiem jak tylko przybyły do Paryża, wychodziły z rana i powracały wieczorem, a sąsiedzi prawie ich nie znali.
Błażéj i Bibandier mieli wielkie zaufanie w zdolnościach Roberta, pomimo popełnionéj niezręczności wczorajszéj nocy; co się tycze Loli, ta zupełnie była oddaną Robertowi, który ją wykształcił.
Pomimo wymówek i użaleń, Amerykanin był głową stowarzyszenia, i jego zdanie miało stanowić przewagę: czego się należało obawiać, lub na czém opierać nadzieję.
Dotąd się jeszcze nie wytłómacżył, przechadzając się w milczeniu po pokoju. Zatrzymawszy się nakoniec przed kominkiem, rzekł z cicha jakby do siebie, a wszyscy zwrócili nań baczną uwagę:
— Byliśmy głupcami... chcieliśmy postępować drogą dyplomatyczną, gdy zdrowy rozsądek powinien był nam wskazać stanowczą, prostą drogę... podstępne środki udają się niekiedy, lecz potrzeba do tego czasu... my zaś mamy przed sobą zaledwie tydzień, od którego potrzeba odtrącić trzy dni na podróż...
— Myśliż więc jeszcze o Penhoelu? — zapytał Błażej.
— Co za pytanie — zawołał Robert — wszakże poświęciłem temu interessowi najpiękniejsze lata... Penhoel jest naszą dziedziną, nabytą przez pracę... wygnali nas, obdarli, zdradzili... i ty jeszcze pytasz czy myślę odzyskać naszą własność?
— Bo widzisz — pomruknął Błażej — położenie nasze...
— Nasze położenie... jeszcze się polepszyło... zbyteczna przezorność zbijała nas z tropu... przypadek albo moja nieroztropność jak to uważacie, przyśpieszyła bieg rzeczy i zmusza nas do poświęcenia wszystkiego dla wszystkiego... otóż tak lubię występować na scenę.
Stanął plecami przed kominkiem z założonemi w tył rękami. Jego twarz blada wypogadzała się, ogień błyszczał w spojrzeniu, i można było w téj chwili rozpoznać w nim śmiałego łotra, wyprawiającego się z oberży w Redon na zdobycie losu, bez innéj broni, oprócz zuchwałéj czelności. — Błażej i Bibandier odzyskiwali odwagę.
— Wczoraj — mówił amerykanin — żartowaliście z moich wyrachowań algebraicznych, i mieliście słuszność moje dzieci... nabob jest silniejszym jak o nim rozumiałem... tém gorzéj dla niego...
— Zamiast wyłudzić od niego kilka kroć stotysięcy, potrzeba mu zabrać wszystko... jest to roztropniej i szczerzej postąpić...
Bibandier wstrząsnął głową mówiąc:
— Jeżeli tylko idzie o to, ażeby rozprawiać...
— Milcz! — przerwał amerykanin — przepuszczam ci interes z dziewczętami... lecz pod warunkiem, ażebyś zachował odtąd należne uszanowanie względem tych, którzy są więcéj warci od ciebie!... A teraz moje dzieci zobaczemy, czyście dopełnili waszéj powinności... czy Śpioch zapoznał się z osobami i z miejscowością pałacu?
— Cokolwiek odpowiedział Błażéj. — Przy każdych drzwiach spotykałem tych wielkich czortów cypajów.
— A ty baronie, czy wytropiłeś ślad milionów?
Bibandier przypomniawszy sobie wczorajszą zalotność, odpowiedział:
— Nie mogłem się pozbyć téj wysokiej i pięknéj kobiety, którą zapewnie widzieliście jak się mnie uczepiła i nie chciała puścić...
Czy chcecie mówić o pudełku diamentowym? — zapytała Lola.
Wszyscy zwrócili na nią spojrzenia.
— Jak to? — miałażbyś wiedziéć? — rzekł Robert z żywością.
— Wiem o tém — odpowiedziała margrabina — że je zwykle nosi przy sobie, jeżeli zaś nie, to go chowa w małym mebelku palisandrowym który stoi przy łóżku.
— Jakże się dostać do jego sypialnego pokoju?
Lola wziąwszy arkusz papieru, nakreśliła ołówkiem plan niezgrabny, wyobrażający pierwsze piętro pałacu Montalta.
Wszyscy powstali przypatrując się z zajęciem téj pracy.
Gdy kończyła, służący uchylił drzwi.
— List pilny do pana Kawalera las Matas! — rzekł.
Amerykanin spojrzał na nadpis, nie znał ręki i odpieczętował. Rzuciwszy okiem na pierwsze wyrazy listu, uśmiechnął się, poczém oblicze jego objawiało wahanie i wątpliwość.
Bilet był następujący:
„Berry Montalt, składa swoje uszanowanie panu kawalerowi las Matas i prosi go, ażeby wyznaczył godzinę, w któréj będzie się mógł z nim widzićé dzisiejszego rana.”
Byłoż to zasadzkę?
Robert odprawił służącego gestem, i podał list Błażejowi.
— Jakże postąpisz? — zapytał ostatni.
— Co do mnie nie poszedłbym — odezwał się Bibandier.
Amerykanin milczał.
Oparł się o wystawę kominka, a po kilku chwilach podniósł oczy na Lolę, która odzyskała swoją obojętność.
— Czy ten pokój jest dobrze strzeżony? — zapylał przypatrując się planowi.
— Pełno jest lokai w pałacu — odpowiedziała Lola — dwaj murzyni są czujni jak psy na łańcuchu.
— Jeśli nabob wychodzi — zapytał amerykanin — czy murzyni mu towarzyszą?
— Zawsze.
Robert poskrobał się w czoło, jak człowiek głęboko się zastanawiający.
— To się da zrobić — poszepnął — był czas, w którym Śpioch był dziarskim zuchem...
— Potrzebaby widziéć przynajmniéj — przerwał Błażéj.
— Pomówiemy o tém... i wszyscy będziemy mieli dość zajęcia — nawet nasza Lola, która jestem tego pewny nie zapomniała o panach Edwardzie i Leonie de St. Remy.
Margrabina zbladła usłyszawszy te imiona. Podniosła mankietki koronkowe i pokazała sine pręgi przy ramionach.
Taśmy od dzwonków silnie ją krępowały; jéj duma kobieca dotkliwy cios odniosła... W jéj oczach zabłysł dziki płomień wściekłości i uśmiechnęła się z jadowity goryczą.
— Ta rączka więcéj nam przyniesie korzyści, jak łapa Bibandiera... jeżeli kiedykolwiek Lola będzie mieć w swojéj mocy Djanę i Cyprjanę.
— Zdaje mi się, żebym ich zamordowała — odpowiedziała margrabina głuchym głosem.
Robert zatarł ręce.
— Przyznać należy, że postąpiły sobie z tobą najniegodniéj — odpowiedział — lecz cierpliwości... postaramy się o to, ażeby ci ich dostawić ze skrępowanemi nogami i rękami... ah! one nas znowu zaczepiają... żeby raz z niemi zakończyć stanowczo, lepiéj że są w Paryżu jakby były w Bretanii.
— Nie wiem — mówił gładząc kapelusz który trzymał w ręku — lecz zdaje mi się, że powziąłem myśl, która przyspieszy rozwiązanie komedyi... teraz jest 10-ta; salony Zebrania cudzoziemców otwierają się o 11-téj, mamy dość czasu.
Podał rękę Loli.
— Moje dziécię — mówił — pojedziesz do młodego Pontalesa... powinien być w Zebraniu o 11-téj... tam spotka się z nabobem... i wyzwie go na pojedynek..
— Lecz... — rzekła Lola.
— Pontales kocha się w tobie do szaleństwa... i ułożysz wszystko... czy zgoda?
— Dobrze! — odpowiedziała margrabina.
— Z drugiéj strony — odezwał się Robert — mamy dwóch trzpiotów Stefana i Rogera...
— Co się ich dotyczę — zawołał Błażéj — po tém wszystkiém com im wczoraj pokazał — odpowiadam za nich...
— Jesteś dobrym chłopcem... i wykonałeś mistrzowskie dzieło... ja zaś ze swéj strony, dostarczę mu przeciwnika, o którym nikt nie pomyślał, jestem tego pewny i który się potyka na szpady jak nieboszczyk St. Georges... potém zajmę się moim przyjacielem Penhoelem, który ręczę, że będzie tak łagodnym jak baranek... pójdę być może do Montalta... czy będę u niego lub nie, nie traćcie męztwa moje dzieci... do jutra możemy wiele zrobić... po jutrze zaś, przyrzekam wam, że o téj saméj godzinie będziemy już w drodze do Bretanii.
Poczém wyszedł.
Lola oddaliła się także, w zamiarze rozpoczęcia swego zobowiązania. Jéj udział był łatwym do uskutecznienia. Młody Pontales kochał ją z zaślepieniem i rządziła nim samowładnie. — Odkąd opuścił Bretanią i udał się za nią, namiętność jego powiększyła się, i lubo znał przeszłe jéj życie lepiéj jak ktokolwiek, odurzał się dobrowolnie, i przekonany był prawie, że posiadał względy wielkiej damy.
Śpioch i Bibandier pozostawszy sami, zadzwonili ażeby im podano śniadanie. Odzyskali swobodę umysłu i nie domyślając się planu Roberta, pokładali w nim ufność; którą jednakże byliby utracili, gdyby mogli widzieć zakłopotane oblicze swego towarzysza.
Robert nie mając potrzeby udawać będąc samym, szedł przez ulicę św. Honorjusza ze spuszczoną głową i ze zniechęconą miną.
Postąpił podobnie jak waleczny nieustraszony dowódca, który ożywia na wszelki przypadek męztwo swych żołnierzy występując do ostatniéj walki, w któréj nie spodziewa się zwyciężyć.
Nie można powiedziéć ażeby był pozbawiony wszelkich środków zaradczych, lecz położenie jego, które było pewném wczoraj, zachwiało się w ciągu jednéj nocy. Zamiast gry spokojnéj i pewnéj, potrzeba było chwycić się środków gwałtownych i podlegających przypadkom; jedném słowem, potrzeba było narazić się osobiście; Robert zaś nie lubił niebezpieczeństw.
Udawał przed swemi wspólnikami, że ma plan gotowy i wytkniętą linię postępowania. Obecnie gdy postawiony w obliczu swego niejako sumienia, nie ukrywał zakłopolania i słabości. Rozmaite myśli snuły mu się po głowie; upatrywał wprawdzie środek rozpoczęcia walki, lecz obecnie miał wiele przeszkód do pokonania.
Gdyby teraz uległ, musiałby się wyrzec na zawsze swych nadziei.
Po tyloletnich trudach i znojach, przypadek zwracał go do równowagi, stawiając nad brzegiem przepaści, a nie było żadnego środka ażeby się cofnąć. Za przepaścią którą należało usunąć, ukazywał się los świetny.
Amerykanin pomimowolnie zwracał swoje, kroki do pałacu naboba. Idąc, usiłował porządkować myśli i wyjaśniał trudności swego położenia.
Parę razy zapytywał siebie, czyby nie było najroztropniéj opuścić Francję. Lecz od kilku lat, ubiegał się za ulubioném marzeniem, uważał dobra Penhoela za swoją własność. Według jego przekonania, Pontales wyzuł go niesłusznie z ich posiadania. Był on z natury uporczywym w swoich zamiarach. Myśl przerwania intrygi z taką oględnością zawiązanej i rozpoczęcia nowéj, była dla niego dotkliwy. Bardziej był przywiązanym do swego dzieła jak możemy określić, i czerpał niewzruszony odwagę w głębi swéj rozpaczy. Marzył zawsze o życiu spokojném, jako obywatel i dziedzic dóbr. Jest to rzecz dziwna lecz uzasadniona, że dziewięć dziesiątych części złodziei wszelkich odcieni, uwodzą się myślą téj przemiany. Pragną uchylić się od interesów, podobnie jak adwokaci lub kupcy. Są rozmaite sposoby zrobienia losu jak mówią, i każdy znajduje upodobanie w myśli wypoczynku w dobrym bycie.
Zbogaciwszy się, można zostać uczciwym człowiekiem, a życie łotrowskie i grabieży, można uwieńczyć szlachetnemi postępkami. Czyliż nie wiadomo, że świat zawsze wspólniczy, nie szczędzi djabłom przemienionym w pustelników na starość, swego wątłego szacunku i zaszczytów przypadkowych.
Penhoel! Penhoel! śliczne dobra! żyzne pola, obszerne łąki, piękny pałać, wody obfite w ryby, lasy pełne zwierzyny...
A przytém słodka zemsta... Jakaż radość, oddać wet za wet Pontalesowi...
Być może iż w tém wszystkiém mieściła się słaba strona, lecz pomimo tego była to namiętność prawdziwa; każda zaś namiętność, gdy nie może być wyrozumowaną, jest niepowściągniętą.
Tak więc, pomiędzy przeciwnościami jakich obecnie doznawał Robert, najdotkliwszy było porwanie Blanki. Blanka była dla niego uprawnieniem jego dziedzictwa. Słaby charakter dziewicy dostatecznie był mu znanym, ażeby się mógł spodziewać z jéj strony stanowczego oporu.
Teraz gdy ją utracił, zapomniał że doprowadzenie tego związku do skutku, zależało od powrotu stryjaszka z Ameryki. Żałował Blanki, przypuszczając nawet żeby pozostała ubogą, ponieważ Blanka bogata lub biedna, ułatwiała mu wstęp do dóbr ojcowskich.
W téj chwili zajmował się jedynie myślą, kim zastąpić Blankę.
Co się tyczé tego, stanowisko to mógł tylko zająć Remigeusz de Penhoel. Lecz chcąc go użyć korzystnie do swoich zamiarów, potrzeba było przedewszystkiém mieć summę, albo przynajmniéj większą część tejże, dla wykupienia dóbr zastawionych.
Robert silił swój umysł napróżno, bo myśl obecnego niebezpieczeństwa stawiała tamę przeciw kombinacjom przyszłości. Nabob występował przeciw niemu, silny wolą i potęgą swych milionów; a czyliż było podobieństwem zjednać go sobie, albo występować z nim do walki jako nieubłaganym przeciwnikiem?
W tém mieściła się główna obawa Roberta. Raz miał chęć udać się na wezwanie Montalta i rozpoczęć z nim podstępną utarczkę, to znów się cofał zwyciężony naprzód, ponieważ upatrywał pomiędzy sobą i nabobem uśmiechające i szydzące twarzyczki córek stryja Jana. Wtedy czerwienił się od złości, ściskał pięście, gdy myśl krwiożercza ogarniała umysł jego. Nienawiść którą pałał ku nim, nie była wstrętém komicznym jakiego doznawał względem Pontalesa, lecz była to nienawiść tragiczna, którą śmierć tylko zadowolić może.
Lękał się ich, i ta obawa w jego umyśle sceptycznym, przybierała barwę prawie przesadną. Wydawało mu się niebezpieczném odwiedzić naboba, którego zaproszenie pokrywało być może zasadzkę.
Uważając ten domysł uzasadnionym, potrzeba było zwrócić się w inną stronę. Robert wszedł do kantoru korrespondencyi i zażądał czego potrzeba do pisania.
Robert znał dokładnie stryjaszka w sabotach i obecnie pisząc do tegoż, wiedział jak go ująć za słabą stronę.
Bilet skreślony przez Roberta w przeciągu dwóch minut, był arcydziełem zwięzłości i zręczności. Po przeczytaniu tego pisma, starożytna krew Penhoelów, powinna była zawrzéć w żyłach stryja Jana.
Robert zapieczętowawszy list, doręczył go posłańcowi ulicznemu.
— Zaniesiesz to pod Nr. 43 przy ulicy św. Małgorzaty; wejdziesz na schody i zatrzymasz się dopiero pod strychem... tam mieszka uboga rodzina... zapytasz się o pana Jana... jeżeli nie będzie go w domu, zatrzymasz list przy sobie... jeżeli zaś go zastaniesz, będzie się ciebie pewno wypytywał gdy list przeczytała... odpowiesz mu: że ten bilet doręczyły ci dwie piękne dziewczyny, w wełnianych kraciastych spódnicach i w okrągłych czapeczkach.
Posłaniec spojrzał na Roberta, gdy ten obok listu wsunął mu w rękę sztukę pięciofrankową.
— Spiesz się... idzie tu o dobry uczynek... a wiesz dobrze, że miłosierni ludzie lubią się ukrywać.
Owerniak nie był ciekawy tych szczegółów, a schowawszy pieniądz, poskoczył jak zajęć.
Robert zamiast udać się do hotelu naboba, poszedł przypadkowo ulicę prowadzącą do pól Elizejskich.
Pragnął poświęcić godzinę zupełnéj spokojności, ażeby się mógł dostatecznie zastanowić nad obecném położeniem, i wrócić do swych towarzyszy z gotowym planem.
Było zimno. O téj rannéj godzinie pola Elizejskie były puste i Amerykanin nie mógł obrać stosowniejszego miejsca do swoich rozmyślań.
Zapuściwszy się w samotną aleję, widok niespodziany zwrócił jego uwagę.
Był to biedak w odzieży więźnia wojskowego, który spał pod drzewem, a przynajmniéj zdawało się że śpi, mając głowę opuszczony na piersi i ręce zsiniałe od zimna na wilgotnéj trawie. Amerykanin nie był ciekawym twarzy tego człowieka, lecz pomimo tego nachylił się przechodząc koło niego.
— Wincenty Penhoel... — poszepnął z zadziwieniem, a uśmiech zaigrał mu na ustach.
— Teraz lub nigdy, potrzeba z nim wznowić znajomość — rzekł do siebie ujmując zlodowaciałą rękę młodzieńca. Na to dotknięcie, Wincenty ocknąwszy się nagle, powstał na nogi.
Biedny chłopiec przez wiele nocy nie zmrużył oka. O wschodzie słońca, po nadaremnym bieganiu za pojazdém, zaczołgał się aż tutaj chcąc się ukryć, i znużenie go przemogło.
Pierwszą jego myślą było uciekać, gdyż zachował wspomnienie nocnych wypadków, i pomyślał że go chcą przytrzymać; lecz nogi mu zdrętwiały od zimna i zaledwie mógł się cofnąć o kilka kroków.
Robert przybliżył się do niego uśmiechając z dobrocią i podał mu rękę.
— Nie spodziewałem się spotkać tu pana... lecz cóż znaczy ta trwoga? czy mnie pan nie poznajesz?
— Pan de Blois... — pomruknął Wincenty, nie kwapiąc się do ręki którą mu Robert podawał, lecz spojrzenie jego nie wyrażało zarazem widocznego wstrętu.
Wincenty nie wiedział bowiem jaki miał udział Robert w zgubie Penhoelów. Pewnego wieczora, przypomni sobie czytelnik, syn stryja Jana przeprawił się przez kanał portu kruczego i wszedł do chaty Haligana, który mu powiedział:
— Remigeusz Penboel i jego żona, oraz twój ojciec, wypędzeni zostali z pałacu — twoje siostry umarły... a Blanka została uwieziony...
Wincenty wybiegł jak szalony, i odtąd nic więcéj nie dowiedział się o Penhoelach.
Zastanawiał się często, powątpiewając o tém co mu mówił Benedykt, już też zapytując siebie: kto się mógł przyczynić do zguby Penhoelów?
Myśl o Robercie mimowolnie nasuwała mu się, albowiem przypominał sobie, że z pierwszego wejrzenia czuł nieprzezwyciężony wstręt do niego. Lecz inna postać także się mu ukazywała i Robert zajmował tylko podrzędne miejsce.
Winowajcą być musiał Pontales, wróg dziedziczny, który ograbił jego rodzinę.
Robert odgadł myśl Wincentego.
— Nie chcesz pan przyjęć mojéj ręki? — rzekł bez uśmiechu — a więc jeszcze sobie przypominasz małe nieporozumienia, jakie między nami zachodziły w Bretanii?.. Bardzoby mi to było przykro mój panie, albowiem zachowałem w głębi serca szczerą wdzięczność twojéj rodzinie... Gdyby mi było wolno podobnie mówić, powiedziałbym że starałem się ją okazać do pewnego stopnia... przytém, napotykając tutaj pana w stanie, którego nie chcę dochodzić, miałem nadzieję że będę miał sposobność oddania ci przysługi...
Wincenty milczał spuściwszy oczy.
— Panie Penhoel! — mówił Robert — wiem o tém, iż nie mam prawa badać ciebie... widziałeś mnie w położeniu trudném gdy zmuszony byłem przyjąć gościnność, która się przedłużyła jestem tego pewny przeciw twéj woli... tę gościnność drogo opłaciłem... i chciałem przekonać pana, że jestem jego przyjacielem...
— Wiem po części co się stało — rzekł — i widziałem Blankę w towarzystwie tej kobiety, którą pan sprowadziłeś ażeby zajęła miejsce pani...
— Lola! — przerwał Robert wzruszając głowę. — Ponieważ tak pan do mnie przemawiasz, musisz bardzo mało wiedziéć o smutnych okolicznościach, w skutku których rodzina twoja doprowadzoną została do upadku... Lola, który tak kochałem... gdyż muszę przyznać pomimo że wstydzę się tego, że ją bardzo kochałem... otóż Lola wystąpiła przeciw nam i została kochanką syna Pontalesa.
— Czyżby syn Pontalesa zwrócił swój wzrok na Blankę? — zapytał Wincenty blednąc.
Amerykanin okazał zadziwienie.
— Jak to? czyliż ci nie wiadomo że on ją uwiózł? — pomruknął.
— Lecz kiedy i gdzie?... — zaczął Wincenty, którego usta drgały od gniewu.
— Czyliż wiem? — przerwał Robert zbliżając się do Wincentego, który się teraz nie cofnął — przywiązanie zaślepia serce, wiesz pan o tém... dopóki kochałem tę Lolę, nie chciałem niczego dochodzić i nic nie widziałem... lecz gdy nas zdradziła, otworzyły mi się oczy... przekonałem się z oburzeniem o przewrotności téj kobiety... trzeba wyznać wszystko... pomimo że była nałożnicą Pontalesa, dopomogła mu do uwiezienia Blanki.
Wincenty słuchał z posępném obliczem i zmarszczonemi brwiami.
— Dwa miesiące temu — mówił Amerykanin jakby przypominając sobie — klęska spadła na dom Penhoela... Pontales wygnał właścicieli i ich gości... twój stryj był pozbawiony wszystkiego... gdy przeciwnie ja, z łaski Boga otrzymałem zasiłki z mego kraju — i byłem tak szczęśliwym, że mogłem w części zwrócić memu przyjacielowi dług wdzięczności... dzięki temu wsparciu, Remigeusz, żona jego i twój czcigodny ojciec, zabezpieczeni są od nędzy, oczekując dni pomyślniejszych.
Amerykanin wymówił te wyrazy z prawdziwém wzruszeniem.
Ujął pod rękę Wincentego który mu się nie opierał.
— Lecz ty — mówił — powiédzże mi o sobie mój przyjacielu... co znaczy ta odzież?.. i jakim sposobem znajdujesz się tutaj?..
Gdy Wincenty chciał odpowiedzieć, spojrzał przypadkowo na główną ulicę, przez którą dążył oddział żołnierzy a za niemi policjanci.
Opuściwszy z żywością rękę Roberta, ukrył się za drzewo.
Amerykanin postąpił szlachetnie. Udając że domyśla się po raz pierwszy o tém co mu odzież Wincentego od razu poznać dała, odpiął swój kosztowny surdut zimowy który miał na węgierce i zdjąwszy z siebie, pospiesznie podał go młodzieńcowi.
W podobnych wypadkach ceremonje nie mają miejsca. Zbieg włożył surdut, który pokrył w zupełności ubiór więzienny.
— Podobna przysługa, nakazuje zapomniéć, o wielu rzeczach p. de Blois — dziękuję ci z całego serca.
Uścisnęli sobie ręce z wzajemném wywnętrzeniem.
Żołnierze minęli ich, nie zwróciwszy nawet na nich uwagi.
— Pozostaje mi dodać — mówił dalej Robert — że twoja rodzina i ja użyliśmy wszelkich środków, ażeby wynaleźć Blankę, lecz...
— Ja zaś ją wynalazłem — przerwał Wincenty.
— W istocie? — zawołał uradowany Robert.
— Niestety!.. lecz ją znów utraciłem p. de Blois.
Wincenty w krótkości opowiedział swoją ucieczkę i nowe porwanie Blanki. Amerykanin słuchając go, wydawał się pogrążonym w zadumaniu, jakby po raz pierwszy dowiadywał się o opowiadanych wypadkach.
— Tą razą nie musiał to być Pontales — pomruknął gdy skończył Wincenty.
— Czyś pewny tego, że nie było kobiety w pojeździe?
— Nie, tylko dwóch młodych ludzi.
— Dwóch... — powtórzył amerykanin — dwóch... i nie zauważyłeś nic więcéj?
Wincenty usiłował sobie przypomniéć.
— Ah! — zawołał — na koźle i w tyle pojazdu było dwóch murzynów.
— Oh! — wykrzyknął Robert.
Poczém dodał ściskając rękę młodziana.
— I dokąd pojazd zmierzał?
— Straciłem go z oczu tam... — odpowiedział Wincenty, wskazując palcem na róg ulicy Marini.
— Tak... nie mylę się... — zawołał Robert.
— Jak to? miałżebyś wiedziéć? — zapytał Wincenty zaledwie dysząc.
— Zdaje mi się, że pan potykałeś się dzielnie na szpady, panie Wincenty — rzekł Robert zamiast odpowiedzi.
— Dostałem się do więzienia za to, że zabiłem w pojedynku na wyspie Maderze, jednego z najgroźniejszych szermierzy marynarki francuzkiéj.
— Tém lepiéj... gdyż sprawiedliwość jest powolną... tém bardziéj gdy idzie o porwanie dziewczyny... Pontales przynajmniéj chciał się z nią ożenić, lecz ten człowiek...
— Posłuchaj pan — rzekł Wincenty, przez zaciśnięte zęby z iskrzącym wzrokiem — jeżeli mi wskażesz tego człowieka, będę ciebie uważał za najlepszego przyjaciela...
Robert wydobył zegarek, który pokazywał jedenasty.
— Chodź więc ze mną — rzekł — i niech ci Bóg dopomoże...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.