Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

— Ale pan nie pijesz panie kawalerze — mówił Montalt odtykając trzecią butelkę wina Reńskiego.
Robert podał kieliszek: lica jego były purpurowe, a wzrok ociężały.
— W istocie... — pumruknął zmrużając oczy — nie miałem zamiaru tak obszernie się rozwodzić, lecz wiem komu się zwierzam... i na honor! pewny jestem, że wołałbyś prowadzić ze mną interesa raczéj jak mnie zdradzić...
— Ja zdradzić pana?... cóż znowu....
— Bo choćbyś nawet chciał... nie wiesz nazwisk miejsc i osób... z Rennes do Brestu ileż to jest pałacy rokoko, ile rodzin nudnych... ilu mężów, którym żony... rozumiesz mnie... żnaleźże mojego gbura... ah! ale na czémże stanąłem?
— Stanąłeś na wykradzeniu listu pani, co ci się udało z rzadką zręcznością...
Robert podziękował poważném skinieniem głowy i podniósł do ust kieliszek.
W téj chwili gdy nie mógł przypatrywać się nabobowi, fizjonomja ostatniego powlokła się zasłoną smutku.
Przez chwilę jego rysy wyrażały głębokie i gorzkie zniechęcenie; co trwało bardzo krótko, gdyż skoro tylko Robert postawił próżny kieliszek na stole, Montalt uśmiechał się dobrodusznie.
— Zdaje się — rzekł Robert — że moja historja zajmuje pana, ponieważ przypominasz sobie szczegóły.
— Nigdy opowiadanie tak mnie nie bawiło — odpowiedział Montalt z oziębłą uprzejmością.
— Nie znudziłeś się pan... a jednakże ileż to szczegółów pominąłem... lecz to z pańskiéj winy... częstowałeś nas po królewsku... a my hiszpanie mamy głowy łatwe do rozgrzania... stanąłem tedy na liście... lecz nim to nastąpiło, jużem podchwycił tajemnicę pani... gdybyś pan widział jak ci ludzie poczciwi zdają się być naumyślnie stworzeni do oszukiwania... ab! co za myśl Mylordzie... czy chcesz ażebyśmy pierwszy interes załatwili w Bretanii?...
— Nie jestem od tego kawalerze — odpowiedział Montalt.
— Mówiono mi, że pan nie lubisz tej prowincji.
— Tym bardziej można tam robić interesa.
— Ah! do kata! otóż to mi się spodoba!... zrozumiałeś pan stan rzeczy... Majątek tego człowieka był już dość nadwerężony, i Kapulet wróg odwieczny, złożył u prawnika papiery, które nam w połowie zapewniały posiadłości Monteiga.
Robert który posiadał wiadomości, nadał Pontalesowi i Penhoelowi te pseudonimy romantyczne.
— Lecz — mówił daléj — mieliśmy panią Montega, matkę anioła, która pomimo niewierności małżonka... bo wiesz pan przecie że się kochał w Loli... miała nad nim wpływ szkodliwy... Pani Montega jest jeszcze bardzo piękną kobietą... i gdybym miał czas potemu, potrafiłbym pozyskać jéj miłość, dla ułatwienia wszystkiego od razu... lecz w końcu byłoby to zbyt drogo pozyskać więcéj kilka tysięcy franków dochodu... proszę mi wierzyć mylordzie, że się nie narzucam tak łatwo.
Montalt nie mrugnął nawet; jednakże bystrzejszy wzrok jak Roberta, byłby dostrzegł za tą powłoką niewzruszonéj spokojności, oznakę niezadowolenia szybko powściągniętą.
Robert nie zważał na to; wesoło ciągnął daléj wątek swego opowiadania, i zaledwie że się nie zaplątał, gdyż nabob ciągle mu napełniał kieliszek, a już i tak był nie źle pijany.
— Czy ci mówiłem o drugim? — zapytał przerywając nagle.
— Tak... musiałem już coś wspomnieć o stryjaszku z Ameryki... innéj osobliwości przedpotopowéj... jest to bogacz... po którym spodziewam się spadku...
— Pan jesteś zachwycającym! — rzekł nabob.
— Dziękuję... mówię o stryjaszku z ameryki, ponieważ list był do niego pisany...
Niedostrzeżone drżenie przebiegło po twarzy Montalta, który spuścił oczy, jakby tą razą obawiał się ażeby jego wzrok nie skrzyżował się ze spojrzeniem Roberta.
— Jakaż to była niewinna zbrodnia... kochany lordzie... ileż to beczek łez wylano z powodu téj zbrodni, jakiéj się dziś nie dopuszczają... powiedziałbyś że to jest stronnica, zroszona łzami trzystu gryzetek i wydarta z błahego i uczciwego romansu p. Dukre Dumenila... wyobraź sobie dwoje dzieci dobrze wychowanych, które zbierają owoc zakazany... a potém zakrywają sobie twarze, nie wiedząc jak odpokutować za ten grzech okropny.
Zatrzymał się śmiejąc serdecznie.
— Ah! ah! nie prawdaż że to zabawne... a przytém dramma w tém ziemskim raju!... Ewa kochana przez dwóch braci... starszy ustępuje ją młodszemu...otóż to podarunek... a młodszy żeni się z Ewą, nie wiedząc że smak jabłka zakazanego był jéj już znany... proszę cię mylordzie o kieliszek czegokolwiek... A starszy puścił się do Syryi... zawsze ze łzami w oczach... niech żyją łzy... zdrowie twoje mylordzie... oh! oh! domyślasz się co było w tém liście... pani Montega przemawiała stylem rozdzierającym duszę: Dla czegoś powiódł mnie... dla czegoś mnie opuścił... dla czego twój brat ożenił się ze mną... dla czego... dla czego... A ja cierpię... jestem bardzo nieszczęśliwą... i znów łzy... potoki łez...
Niebieskawe pasmo będące pod oczami Montalta, zdawało się zagłębiać i przybierało barwę ciemniejszą. Chwilowo konwulsyjne drganie poruszało jego usta, lecz czoło było wypogodzone i zdawał się uśmiechać ciągle. Nie ukrywał nic bezwątpienia, oprócz obrzydzenia, jakie w nim obudzała barbarzyńska wesołość tego kata, który bez litości naigrawał się ze swoich ofiar. A jednakże przy tém uśmiechu nie tylko oburzenie i zniechęcenie przenikało. Często można było dostrzedz oznaki udręczenia, często też burza okropna zdawała się zagrażać.
Robert nie zauważył tego wszystkiego. Być może też iż to było igraszką oddalonego światła, którego odblask przenikając liście, skreślał dziwaczne oznaki na martwém obliczu Montalta.
— Ten list — mówił Robert — był tak kompromitującym, jak wszystko co pochodzi z pióra naiwnego cnoty... było w nim dziesięć razy tyle, ile potrzeba było do podniecenia głowy mojego prostaka... tym więcéj zaś, że wspomniony lubownik gorzałki, otrzymał list od swego starszego brata... który nie mógł siedzieć spokojnie w miejscu dobrowolnego wygnania... i który przysłał pocztą plikę szpargałów... dałbym chętnie 200 luidorów, żebym miał przy sobie te dwa urywki wymowne... odczytalibyśmy je razem... i toby zabawiło pana... jestem tego pewny.
— Wnosząc z tego coś mi pan powiedział — odpowiedział Montalt donośnym głosem — musiały to być ciekawe pisma.
— Nie wyobrazisz pan sobie, jak były zajmujące... postarałem się również i o drugi list, w nadziei, że ta kradzież będzie naturalnie przypisany pani, gdyż Montegu nigdy go jéj nie pokazał.
— Ah! — rzekł mimowolnie nabob.
Robert spojrzał na niego.
— Na honor! — zawołał — doznaję prawdziwéj przyjemności w tém opowiadania... mylord nie unosi się to prawda... lecz przynajmniéj słucha... i to jest bardzo pochlebne... Skoro miałem już oba listy w moim pugilaresie, droga dama była już w moim ręku... za najlżejszy oznaką nieposłuszeństwa, udawałem że sięgam do pugilaresu... i natychmiast schylała głowę przed moim talizmanem... Tak więc wszystko szło jak po maśle... Montegu sprzedawał, zastawiał... Kapulet nabywał, kupował... tak dalece, że pewnego dnia Montegu nie miał już nic do zbycia, oprócz spadku starszego brata... Potrzeba było do tego pełnomocnictwa... Pan prawnik, o którym już wspomniałem, podał mu łatwy środek: „podpisz pan za swego brata” — rzekł mu — a Montegu nie bardzo się opierał... Pewnego wieczora, gdy się jego butelka wódki wysączyła wcześniéj jak zwykle, sfałszował pierwszy podpis... następne uzyskaliśmy łatwiéj i bez korowodów.
— Potrzeba przyznać, że ten biedak Montegu okazywał wstręt do podobnych czynności; lecz oprócz tego żeśmy mu nigdy nie pozostawili jednego luidora w kieszeni, sądził, że tym sposobem pomści się nad swoim niegodziwym bratem, o którym uprzedziłem go jak najniekorzystniéj. Braciszek bowiem dopuściwszy się głupstwa, że się oddalił, jeszcze większe głupstwo popełnił, gdy powrócił rozwodzić żale pod mury pałacu. Powrót jego romantyczny poprzedził urodzenie anioła, a ja nie zaniechałem oznaczyć z ścisłością rachuby czasu pomiędzy tym powrotém, a powiciem córki...
— Mogłem się tego spodziewać po panu! — odezwał się Montalt, na którego czole wystąpiły krople potu, zapewne wskutku gorąca — wmówiłeś w tego człowieka, że Anielka nie była jego córką...
— Nie inaczéj... i odtąd zwiększyła się jego nienawiść do brata.
— Nasz interes poszedłby jak z płatka, gdybyśmy nie napotkali na naszej drodze pewnéj zawady w rodzaju fantastycznym; bo wiedziéć ci należy mylordzie, że jesteśmy w okolicach zamieszkałych przez duchy, które w moim opowiadaniu figurować muszą.
— Otóż zawadę o któréj wspomniałem, stanowiły dwa małe djabełki, które nas wiele kłopotu nabawiły... lecz zdaje mi się, że nasze kieliszki próżnują...
Montalt sądząc, że jego towarzysz miał już dosyć, nie chciał więcéj zamącać myśli i plątać mu języka dolewaniem trunku. Lecz jestże środek powściągnięcia pijanego? Kawaler sam sobie nalał kieliszek.
— Dwa małe djabełki... — powtórzył usiłując zebrać myśli rozproszone — dwa djabełki... Cóż to ja widzę?... czy Błażéj i Bibandier będą mi całą noc dawać głupie jakieś znaki za drzewami?... Do kata! — dodał powstawszy i grożąc swoim towarzyszom, którzy ukryci za krzakiem, usiłowali zwrócić jego uwagę — grajcie, przegrywajcie, oszukujcie!... nic mnie to nie obchodzi... robię interes z moim przyjacielem Montaltem!... widziecie przecie... jeżeli jeszcze raz spostrzegę wasze grobowe twarze... stłukę butelkę o łeb pierwszego lepszego!...
Błażéj i Bibandier zniknęli, a nabob nie okazał żadnego zadziwienia przy téj okoliczności, równie jak poprzednio.
— Do diabła... — rzekł Robert siadając — te bydlęta nie wiedzą o co rzecz idzie... i niech mnie powieszą jeżeli się z niemi podzielę... na czémże stanąłem?...
— Na dwóch djabełkach.
— Dobrze... były to dwa potwory.. córki stryjaszka w sabotach... nie mogę ci wypowiedziéć mylordzie, ile nam złego wyrządziły... wykradały nam umowy urzędowe, rozdzierały rewersa, odbijały biórka i stoliki nasze... Ah! gdyby ten Mohtegu nie był zmokłą kurą... albo gdyby te dziewczęta były chłopcami, w istocie nie wiem jakby się to wszystko zakończyło... Lecz w końcu, pomimo wszelkich przebiegów, djabełki opóźniły tylko o 2 lub 3 miesiące rozwiązanie dramy... Rozwiązanie zaś było szczytne mylordzie!... osądź sam...
Tutaj Robert zatrzymał się dla zebrania myśli; następnie zaczął opowiadać wypadki zaszłe od nocy św. Ludwika, aż do téj, w któréj rodzina Penhoelów zmuszony była opuścić pałac; a dalekim będąc od ukrywania czynów, przesadzał je i ozdabiał, aby tém pewniéj uchodzić w oczach Montalta za łotra pierwszego rzędu.
Montalt słuchał go z uprzejmy uwagę i nie przestawał się uśmiechać, a bladość zaś pokrywająca jego lica, mogła pochodzić ze znużenia, gdyż opowiadanie zbyt długo trwało.
W najpiękniejszych ustępach opowiadania, wtedy gdy wymowa Roberta dosięgała szczytności, ręka Montalta spoczywająca cięgle na piersi ukryta pod koszulę, zadrgała nieznacznie. Ta ostatnia noc w pałacu Penhoela, posępna i pełna okropności, w któréj Remigeusz wymierzył szpadę przeciw żonie, opisywaną była przez Roberta z prawdziwym zapałem.
Montalt jednakże przysłuchiwał się opowiadaniu téj sceny ze zwykłą obojętnością, i raz tylko okazał niezadowolenie zmarszczeniem brwi, a to w chwili, gdy Robert przedstawiał mu Martę czołgającą się u nóg męża i błagającą o szanowanie pamiątki nieobecnego...
— A więc ona kochała tego nieobecnego brata? — zapytał nabob z cicha.
— Eh! — rzekł Robert — komedja, komedja... przecież ci mówiłem, że gdybym pisnął słówko, skinął ręką, a nawet żebym nie uczynił żadnego kroku, byłbym kochankiem téj kobiety... co się tycze stryjaszka przedpotopowego, on żył z łaski i łasił się wszystkim... do kata! któżby się tam zajmował nieobecnym bratem!... ja to, ja, nadałam ważność temu widmu... ja to wskrzesiłem tę mniemaną namiętność i mogę się poszczycić żem z piasku bicz ukręcił...
Przechylił się na zaplecznik krzesła.
— Braciszek! — powtórzył śmiejąc się — któżby myślił o braciszku... mylordzie! jeżeli łaska proszę o kieliszek wina... skończyłem... jakże uważasz moje postępowanie... czy zręczne?...
— Jest to szczytność sztuki — odpowiedział Montalt — i byłbym zbyt szczęśliwym, gdybym miał wspólnika podobnych zdolności...
— Wybornie... jak mnie żywym widzisz mylordzie... odgadłem ciebie... i lubo widziałem ciebie w zebraniu cudzoziemców grającego jak frajer, wiedziałem że jesteś człowiekiem bez przesądów... brakuje ci tylko wprawy...
— Będziesz moim mistrzem panie kawalerze.
— A ręczę że zajdziemy daleko mylordzie... rozważ tylko dobrze zawiązek téj intrygi... jak tu wszystko ułożone... jak wszystkie osoby odgrywają role nie wiedząc o tém bynajmniéj.
Robert zapomniał, rozumie się dobrowolnie, że pan margrabia Pontales kierował wątkiem téj cudownéj intrygi, i że on (Robert) odgrywał rolę ważną wprawdzie, lecz zawsze na korzyść pana margrabiego.
Mówił daléj, gdy Montalt potakiwał bezwarunkowo.
— Nie ma tu nic do nadmienienia... nie jest to historja sztyletów i trucizn, w któréj podrzędni bandyci grają o kilka tysięcy franków, narażając się na galery... żadnych środków gwałtownych... nic więcéj nad kombinacje, do których kodex karny nie da się zastosować... wchodzi się do domu... zasiada się na miejscu właściciela... wyprasza go się grzecznie za drzwi... i koniec!
Montalt powstał, i gdy w tém poruszeniu piękne jego oblicze wystawione zostało na światło, wtedy ukazała się widoczniéj bladość jego czoła i pasmo niebieskawe otaczające oczy. Trzymał cięgle rękę opartą na sercu pod koszula.
— Żadnego środka gwałtownego — powtórzył Robert wysączając kilka kropel z próżnéj butelki — żadnego morderstwa...
Za nim dał się słyszeć głos jakby z ziemi wychodzęcy:
— Kłamiesz!...
Robert powstawszy nagle, upadł ciężko na ławeczkę.
Montalt odwrócił się zwolna w stronę, zkąd głos pochodził.
— Czy to ty mylordzie mówiłeś? — wyjąkał Robert.
— Nie...
Powtórnie głos dał się słyszéć za drzewami, lecz tak słaby, iż zaledwie dochodził uszu naboba i jego towarzysza:
— Kłamiesz!... zamordowałeś dwie dziewice... za które Bóg ciebie ukarze... Robercie de Blois!
Amerykanin był rażony piorunem.
— Mówiłeś o stronach, w których się ukazują zjawiska nadprzyrodzone... wywołałeś więc widma... — rzekł obojętnie nabob, i ukłoniwszy się uprzejmie odszedł; pozostawiając w altanie Roberta, do którego zaraz przybiegli Blażéj i Bibandier.
Nabob powrócił na bal; a że zwyczajem jego było oddalać się do swych pokoi przed ukończeniem zabaw, przeto nikt się nie dziwił widząc go w téj chwili odchodzącego.
Przechodził pośród wesołych grupp i kłaniał się na prawo i lewo, trzymając zawsze prawą rękę na piersi, a jego twarz bladą zdobił tenże sam uśmiech, jaki się ukazał gdy orkiestra dała znak do tańców.
Minąwszy przedsionek, udał się do pokoi w których skoro tylko spostrzegł że jest bez świadków, zaraz spokój panujący w rysach jego znikł nagle, brwi jego zmarszczyły się a zmarszczki zorały czoło. Posępny płomień zajaśniał w jego wzroku, i z piersi wydobyło się łkanie.
Rzucił się na sofę, jakby się nie mógł dłużéj utrzymać na nogach, i zdawało się że wycierpiał nieznośne katusze.
Gdy wydobył rękę, ukrytą dotąd na piersiach, koszula zetknąwszy się z jego bijącém łonem, zbroczyła się wielką plamą krwistą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.