Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Martyngała.

Błażéj i Bibandier nie okazywali ufności.
— Amerykaninie! — odezwał się Błażéj — masz niezaprzeczone zdolności do wszystkiego co się do kart odnosi... lecz ileż to razy chybiła ci martyngała?
— Twoja martyngała — zauważył Bibandier zapinając kamizelkę z aksamitu pąsowego — jest to biały krogulec, albo koniczyna o czterech listkach.
— Wy nie możecie miéć o tém wyobrażenia! — zawołał las Matas. — Znam teraz tak dobrze Montalta jak siebie samego... sadziłem z początku, że jego powołanie podobne jest do naszego i że jego wielkie skarby są na obłokach... lecz omyliłem się.... on jest bogaty... bardzo bogaty... i wszystko co posiadał ten biedny Penhoel, niewystarczyłoby mylordowi na drobne wydatki.
— To wszystko nie dowodzi ażebyś miał wynaleźć martyngałę: — rzekł Śpioch.
— Zaczekajcie... co się tycze tego, zkąd się dorobił tak wielkiego majątku... domyślam się... w Londynie nie potrzeba być orłem ażeby przyjść do pieniędzy, i niech mnie powieszą jeżeli Montalt widział kiedykolwiek Imana muskatu... musiał mieć szczęście... zrobił dobry interess... a przytém powietrze londyńskie nie musiało mu służyć...
— Jeżeli tak — przerwał baron zawiązując około swej kościstej szyi chustkę białą w czerwone paski — to nie ma co robić.
— Do prawdy?... — zawołał Robert — właśnie takich ludzi lubię... Gdyby Montalt był uczciwym gentlemanem za jakiego chce uchodzić — nie byłbym od razu odkrył jego słabéj strony... lecz rozmawiałem z nim... wybadywałem go na wszystkie strony... wierzcie mi... Montalt jest z naszych... nie uznaje praw ani religii... i trzeba go widzie po dwóch lub trzech szklankach ponczu, jak się jego twarz wypogadza, gdy mu się opowiada jaką zręczną sztuczkę. Jedyna różnica jaka między nami zachodzi jest ta, że ja musiałem podnosić góry dla zarobienia kilku groszy, gdy on tylko potrzebował się nachylać ażeby zbierać miljony... bo on ma miliony, i to rzecz dziwna....
— Wiem... wiem — przerwał Błażej — chcesz mówić o pudełku z drzewa sandałowego, którego pokrywka ma być wysadzaną djamentami... lecz to może strassy.
— Słuchaj chłopcze — odezwał się Robert poważnie — przed kilku dniami Montalt przegrał pięćdziesiąt tysięcy franków w ékarte... widziałem jak wstał i udał się do kąta... stał do nas tyłem odwrócony... wyjął z kieszeni cóś takiego czego nie mogłem dostrzedz lecz bezwątpienia było to zapewnie to słynne pudełko.
— To twój domysł tylko — rzekł Bibandier.
— I cóż polem? — odezwał się Błażéj.
— Jeżeli to mój domysł — odpowiedział Robert — to sadźcie o jego trafności... przybliżywszy ten tajemniczy przedmiot do ust usłyszałem chrupniecie jakby odgryzł kawałek cukru zębami... za chwilę potém powrócił i rzekł do bankiera:
— Nie mam pieniędzy przy sobie, czy możesz mi pan zaliczyć co na to?...
Robert zatrzymał się.
— I cóż to było takiego? — zapytali Błażéj i Bibandier.
— Był to kawałek strassu... jak twierdzi pan baron, w zamian którego bankier wyliczył 67 biletów 1,000 frankowych Berremu Montalt... Zadzwoń Śpiochu, niech nam przyniosę grzanego wina... mamy wiele do mówienia... a trzeba pomówić wesoło...
— Czy to długo będzie trwała rozmowa? — zapylał baron Bibander zwracając oczy na końce swej chustki..
— Alboż nie mamy dość czasu? — zapytał Robert.
— Bo widzicie... — odezwał się były ułan z uśmiechem trzpiotowatym — mój hultaj krawiec przyniósł mi czamarkę podług ostatniéj mody... chciałem się cokolwiek pokazać w palais royal i na bulwarze.
— To się jutro pokażesz.
— Bezwątpienia... lecz jutro mój hultaj krawiec może komu innemu odnieść podobne czamarki... tak, że mogę być wystawionym na nieprzyjemność spotkać pierwszego lepszego kupczyka, który będzie podobnie do mnie ubrany.
— To będzie bardzo pochlebne dla kupczyka — pomruknął Błażéj — Józefie! — odezwał się do służącego który wchodził z dwoma szklankami — jednę z winem gorącym, a drugą z ponczem!
— A dla pana barona?.... — zapytał służący.
Bibandier poskrobał się w ucho.
— Poncz... wino grzane... — pomruknął — to wszystko uderza do głowy... i będziecie czerwoni jak raki... ja lubię blade lica.... a zatém przynieś mi biszofu!
Pan baron usiadł przed lustrem.
— Ażeby raz zakończyć stanowczo z Montaltem — odezwał się Robert — przekonany jestem moralnie że pragnąłby spróbować przedsię wzięcia awanturniczego... ponieważ zaś nie jest bardzo biegłym, a nadto czując się bogatym, przeto nic go nie nagli... lecz jeżeliby kto potrafił przedstawić mu, że bez narażenia się można cóś uskutecznić, widzielibyście wtedy jak by się chwycił...
Służący przyniósł biszof dla barona.
— Poznałem go z gruntu... — mówił Robert — ten człowiek nie jest obłudnym, przekonałem się o tém... gdybyś mu powiedział żeś skradł skarbonkę w kościele, toby go bynajmniéj nie zadziwiło... lecz co najbardziej trafia do jego przekonania, to to, ażeby zniszczyć banki domów gry.
— Niech żyje martyngała! — zawołał Blażéj.
— Wiwat! — powtórzył Bibandier.
— Pijcie... pijcie moje zuchy!... a jednakże moja martyngała z któréj się naśmiewacie, zjedna nam przyjęcie w domu Montalta.
— Bynajmniéj! — odezwał się Bibandier ten Montalt zna się na ludziach... przekonawszy się że jestem dobrze wychowanym, zaprosił mnie na obiad... cóż prostszego?
— Rzeczywiście — rzekł Błażej — ty sobie za nadto pochlebiasz panie Robercie... bo Montalt mówił mi: „Kochany hrabio, bardzo mi będzie przyjemnie, gdy przyjdziesz do mnie na obiad.”
— Jesteście głupcy i niewdzięczni. Przekonacie się że napełnię wasze kieszenie, a za to nie będziecie nawet obowiązanymi do podziękowania.
— Napełnij tylko nasze kieszenie i nie troszcz się o nic więcéj!
Robert napiwszy się wina, zebrał rozrzucone papiery na stole:
— Czy chcecie ażebym wam objaśnił moją martyngałę? — zapytał.
Błażej przysunął swoje krzesło; Bibandier nawet okazał ciekawość.
Robert namyśliwszy się nieco, zaczął przesadnym tonem i z poruszeniami mówcy:
— Mój system może być zastosowany do wszelkich gier hazardownych, w których przeciwne szanse rozdzielają się pomiędzy pewną liczbą graczy, z jednej strony niezawisłych, z drugiej zaś strony występuje gracz sławiający znaczne summy przeciw bankierowi. Zyski bankiera w domach podlegających prawnemu nadzorowi, mogą się oznaczyć przez X/X/8, ja zaś podnoszę do na wszelki przypadek. Zważajcie dobrze... jesteśmy przyparty i ruletty:
— Rozumiemy — odpowiedzieli dwaj towarzysze.
— Jesteśmy przy partyi ruletty... gramy do współki... ażeby dokładniej pojąć mój system, nadaję nazwę trzem wspólnikom... Przypuśćmy że ja jestem główną sprężyną... wy dwaj podrzędni... ty Błażeju jesteś dźwignią... ty zaś Bibandierze przeciw-dźwignią...
— To pójdzie jak w zegarze — poszepnął były ułan.
— Oh, oh! mój stary! — zawołał Robert trafnie odgadłeś, lubo przemawiam w żartobliwy sposób... bo rzeczywiście jest to mechanizm... mechanizm subtelny i cudowny.
Błażéj i Bibandier słuchali z otwartemi ustami; skrzywili się wszakże, gdy Robert dodał:
— Przyjąwszy te zasadnicze twierdzenia, należy wezwać pomocy algebry, dba wytłómaczenia mechanizmu moich kombinacji.
— Czy znasz algebrę Śpiochu? — zapylał Bibandier.
— Nie! a ty?...
— Nie miałem nigdy skłonności do nauk matematycznych... poświęcałem się wyłącznie literaturze... ale mniejsza o to... mów daléj Amerykaninie.
— Układam najprzód postęp ilorazowy — mówił Robert przerzucając zapiski — wiadomo że ten postęp może być nieskończony; ilorazem jest liczba dwa. Ponieważ serja stawek w pojedynczéj grze jest podwójną dla wygrywającego, ma się zatém a do b, jak b do c, czyli ../..a : b : c : d:...
— Nic nie rozumiem — przerwał Bibandier.
— Otóż co jest nieznośnym! — wykrzyknął Robert — czy warto wynajdywać teorję matematyczną i transcedentalną dla zaślepionéj niewiadomości!...
— Nie rozpaczaj Amerykaninie — odezwał się Błażéj. — Zdaje się że mylord zna matematykę.
Kawaler las Matas podniósł szklankę do wysokości ust, około których igrał uśmiech powątpiewania.
— Nie należałoby życzyć ażeby był bardzo biegłym — poszepnął, poczém tak daléj wykładał:
— Lecz w końcu to jest tak prostém i jasném, jak wszystkie wielkie myśli, że wy sami nawet mnie zrozumiecie... Niech moją pierwszą stawkę oznacza twoją zaś stawkę moja dźwignio oznacza n’, a twoją Bibandierze jako przeciw-dźwigni głoska n”... Przypuszczam najprzód, że n równa się a pierwszemu wyrazowi postępu ilorazowego, oprócz tego 12 równa się n” mniej n’, gdyż przeciw-dźwignia powinna przy początku gry równać się mojéj stawce 12 więcéj stawką dźwigni n’.
— Dla czego? — zapytał Błażéj.
— Z przyczyny bardzo prostéj... przy początku gry, ja i dźwignia stawiamy równo, potrzeba zatem, żeby przeciw-dźwignia jak sama nazwa wskazuje...
— To się rozumie samo przez się — odezwał się Bibandier — Śpioch ma zatkaną mózgownice jak liche cygaro.
— Ale dla czego Amerykanin i jego dźwignia grają po równéj stawce? — zapytał Błażéj.
— To zapytanie bardzo mnie cieszy — odpowiedział Itobert — bo dowodzi, że zaczynasz cóś pojmować. Moja dźwignia i ja stawiamy jednakowo; ponieważ, główném niebezpieczeństwem dla wynalazcy martyngały jest to, gdy się da poznać bankierowi... każda serja parolów jest szkodliwą dla banku bo w reszcie, gdyby nie środki zaradcze których używają dla zniweczenia obliczań najniewinniejszych, każdy bank byłby kilka razy rozbity wciągu wieczoru; lecz tak się rzecz ma; skoro gracz objawia dążność martyngałowania, poznają natychmiast grę jego... jeżeli jest niezręcznym, pozwalają mu się bawić... jeżeli zaś jest mistrzem, neutralizują jego pociski za pośrednictwem krupiera... co do mnie, używam mojéj dźwigni, która mi służy do zbijania z tropu krupierów bankowych... moja dźwignia powinna się ściśle trzymać zasad niezmiennych przezemnie wskazanych tak dalece, te gdy bankier czeka na mój czwarty lub piąty parol, ja bastuję i to zmienia cały układ. Czy teraz rozumiesz?
— Cokolwiek — rzekł Blażéj.
Baron Bibandier który się nakrapiał woniami, zrobił poruszenie wzgardliwe.
— Cokolwiek — powtórzył — lubo nie znam algebry uważam że mechanizm Amerykanina ma tylko jedną wadę, a to, że jest zbyt prosty... mój drogi, łatwo dasz się pochwycić.
— Z drugiego porównania wyżej przytoczonego — rzekł Robert — wynika ścisły wniosek następujący: że gdyby gra ciągnęła się podług wyłożonych zasad, przegrana i wygrana zrównoważyłyby się w końcu.
— Oprócz gdyby wychodziły zera i podwójne zera — rzekł Błażéj.
— Właśnie miałem dojść do lego odpowiedział Robert.
— Dajże pokój chłopcze — odezwał się Bibandier — on miał dojść właśnie do zer... ty nam tylko mieszasz... daj nam pokój...
Nie wiadomo czy były ułan mówił z przekonania lub też żartował, zanurzając obie ręce w kudłach peruki które nasycał olejkiem.
Zachowywał on pozornie powagę i zdawał się wierzyć wszystkiemu. Lecz ci, którzy znali Bibandiera, wiedzieli że pod prostoduszny łatwowiernością ukrywał żądzę szydzenia, z który występował według upodobania.
— Otóż miałem do tego przystąpić — mówił daléj Bobert. — Gdyby nie przeszkody które stanowią zyski dla bankiera, zagadnienie byłoby łatwe do rozwiązania. Dalekim będąc od zaprzeczenia tych korzyści bankierskich, przypuszczam że wynoszą X/X /2, gdy témczasem według zdania Błażeja, który mówi o dwóch numerach, na 38, wynoszą X/X /9... Teraz weźmy dowody... widzicie tę grubą książkę — tu wskazał na arkuszowy regestr otwarły — w niéj zapisywane są wyjścia kart obu kolorów, notowane przez pewnego motianta N. 113 od czasu, jak ten dom gry istnieje... to są wiadomości urzędowe... i zdaje się, że mamy dostateczne źródło do wyprowadzenia z tego dzieła zasadniczego, dostatecznego rachunku.
— To musi być bardzo ważne dzieło — odezwał się Bibandier.
— Arcy-dzieło!... jeżeli raz w nim sobie upodobasz, nie podobna się od niego oderwać... Według moich badań... uważam że zachodzi równowaga pomiędzy wychodem obu kolorów... przypuszczam że największa serja, mogąca być uważaną za normalną, dochodzi do 13, to jest: że nasz postęp ilorazowy może dojść do wykładnika potęgi trzynastéj, bo byłoby zbyteczném zapuszczać się w domniemania nadzwyczajnego szczęścia, które się ledwie raz do roku przytrafić może.
Bibandler który się czesał, giestykulował szczotką i grzebieniem.
— Moje założenie będzie uzupełnione — mówił Robert — gdy przypuszczę, że od 1 do 13 są liczby pośrednie, przy których zatrzymują się serje paroli, wymienię głównie 5, 7 i 10; mianowicie zaś należy zauważyć 7, bo założyłbym się o 30 przeciw jednemu za siódemkę...
— Ja także — odezwał się Bibandier.
— Lecz — mówił daléj Robert — to są tylko proste przypuszczenia, które utrwalają niewzruszone zasady mego systemu. Zastanówmy się najprzód nad serjami przegrywającemi: kładę up. moją stawkę 12 = a, na czerwoną, moja dźwignia podobnież. Przeciw-dźwignia stawia na czarną 12 = 12 x 12. Przegrywam, przeciw-dźwignia wygrywa. To jeszcze nic nie oznacza. Stawia 2n = b: dźwignia stawia 2n’. Przegrywamy... Stawki przeciw-dźwigni wygrywającej dochodzą wtedy do trzeciego wyrazu postępu, który oznaczemy ../.. a” . b” : c ” : d” : e”... Nic się tu nie zmienia do piątéj stawki. Wtedy bastuję, a dźwignia czeka na swój parol. Potrzeba było zatrzymać się na liczbie klimaterycznéj pięciu. Jeżeli jeszcze przegrywamy, przeciw-dźwignia już ciągnie korzyści. Przy szóstém ciągnieniu, dźwignia bastuję. Potrzeba wam wiedziéć, że kto przejdzie pięć ciągnień, za szóstém niezawodnie dojédzie przemocą do siedmiu....
— Zdaje się... — rzekł baron.
— Przy siódmym to co innego... przeciw-dźwignia bastuję, my zaś z dźwignią daléj gramy i według wszelkiego prawdopodobieństwa wygrywamy. Ażeby zaś otrzymać summę naszjé wygranj, dostateczném jest znać rachunek elementarny, oparty na formule algebraicznéj, którą znajdziesz w Burdonie, Regnaudzie a nawet w Beracie, to jest: że wyraz jakikolwiek postępu, równa się pierwszemu do potęgi oznaczonjé liczbą porządkową szukanego wyrazu mniéj jednością; zkąd wynika, że wygrana oznacza się tutaj przez a” X 2 podniesione do potęgi szóstéj, a zkąd równanie g” = a” x 26.Jestże to jasném?
— Jak słońce — odezwał się Bibandier.
Blażéj stał jak wryty.
— Toby było dobrze gdybyś wygrał przemówił.
— Oh! oh! — rzekł Bibander z pogardą — otóż chłopiec djabelnie uporczywy... pozwól że nam wyjaśnić ci... teraz zaś ja jako przeciw-dzwignia, kładę do kieszeni a” X 26, i mówię Amerykaninowi: chciej kończyć.
— Oczywistém jest że można i przegrać... gdyby nie to, bank nie opłacałby tak znacznych podatków rządowi... lecz opierając się na tym regestrze, dowiodę wam, że korzyści są na naszéj stronie. Serja bowiem wygrywająca postępuje ciągle w przeciwnym kierunku, i uważam zbyteczném kochany lordzie...
— Jakto kochany lordzie! przerwał Błażéj.
— Śpiochu! — przemówił poważnie Bibandier — przebyłem Francje z Paryża do Brestu i nie zdarzyło mi się napotkać bydlę tak ograniczone, jak ty mój przyjacielu... czyż myślisz, że amerykanin zadawał sobie tyle pracy aby układać te figielki dla naszych pięknych oczu?...
— To są fakta niezaprzeczone! — odezwał się Robert.
— Rozumiem... — odpowiedział baron — to jest więcéj jak niezaprzeczone, bo męczące. Lecz cóż będziesz żądał od Mentalta za te postępy ilorazowe?
— Dwakroć pięćdziesiąt siedm tysięcy sto czterdzieści ośm franków, 95 centymów — odpowiedział Robert — wszystko jest obliczone ze ścisłością... Śmiejesz się Bibandierze... a ty Błażeju nic nie rozumiesz... lecz gdybyście tylko odczytali tę książkę od początku do końca...
Dwaj towarzysze spojrzeli z niedowierzaniem na potworny regestr.
— Amerykaninie! — odezwał się Bibandier — otóż to jest najlepszy dowód... weź z sobą tę księgę i powiedz Montaltowi: Mylordzie! przeczytaj ją albo zapłać!... założyłbym się żebyś nie powrócił z próżnemi rękami.
— Powiadam wam — zawołał Robert tupnąwszy nogą — że to jest pewna kombinacja...
— Administracya gier ciągnie korzyści z mizernej cząstki czy wiecie jaką jest nasza szansa?.. X/X /9 i coś moi panowie a prawie X/6...
Bibandier spojrzał na niego z zadziwieniem.
— Ah!... — pomruknął — miałżeby amerykanin przywyknąć tak dalece do kłamstwa przed drugimi, że sam siebie oszukuje? toby było nazbyt... Moi panowie jeżeli mamy co do mówienia, każmy przynieść ponczu.
Robert odepchnął stół na którym były rachunki.
— Zadzwoń Błażeju — rzekł — przybliżcie się oba... czy mój system jest prawdziwy lub nie, tego wieczora spieniężę go, i spodziewam się, że nie będziecie się śmieli, gdy ujrzycie pieniądze w kassie... Ponczu Józefie!.. tylko prędko!
Gdy poncz przyniesiono, nasza szlachta trącili się szklankami, a Robert zaczął:
— Uważam zaproszenie Montalta jako początek nowéj ery dla nas trzech, moje dzieci... przy zręczności i stosowném obejściu, ten człowiek doprowadzi nas daleko... lecz potrzeba umieć się zachować... Błażéj i ja odbyliśmy w Penhoelu nauki, które zastąpią 20-letnie doświadczenie... nie stawiajmy nic na przypadek, wierzajcie mi, i zróbmy bilans naszego majątku... Błażéj i ja wnieśliśmy po 10,000 fr.
— A ja — odezwał się Bibandier — 15,000 które ten stary lis Pontales zaledwie się zdobył wyliczyć... oh! ten stary Pontales jest mistrzem w swoim rodzaju.
Robert zmarszczył brwi.
— Jeszcześmy z sobą nie skończyli być może... dzięki tobie Bibandierze ukradł naszą część... lecz możemy ją jeszcze odzyskać.
— Dość... dość... — odezwał się były ułan — nie powracajmy do dawnych dziejów... Dałem 5000 franków więcéj dla wykupienia waszéj drogiéj przyjaźni... i jeżeliście mi ją powrócili... jest to najlepsze kupno jakie w mojém życiu zrobiłem — dodał tkliwie. Co do Pontalesa, nienawidzę go również jak wy... ah! łotr stary... gdyście się oddalili, nie uwierzycie jak z nami postąpił, to jest ze mną i z Hivenem... co się tycze Makroefala... tego bazgracza, pieniacza, niechby się z nim obszedł jakby mu się spodobało... ale ze mną... z człowiekiem dobrego tonu... Przyszedł właśnie wtedy, gdy się zabierałem do odkrajania udka pulardy... i wystaw sobie co mi powiedział: „panie Bibandier... to jest wyborna pularda i najlepsze wino z piwnicy Penboela... lecz to wszystko powąchasz tylko, gdyż nie jesteś godnym jeść ze mną razem... idź do kuchni wieczerzać z równymi sobie...” Do kata... stary łotrze, nie zapomnę ci tego nigdy...
— Dwadzieścia tysięcy i 15 tysięcy rzekł Robert — czynią 35,000.. od sześciu tygodni — żyjemy z tego kapitału, a żyjemy wystawnie... i dzięki naszemu przemysłowi, mamy jeszcze w kasie 50,000 franków...
— To nie źle... — rzekł Śpioch.
— Bezwątpienia... lecz dla urzeczywistnienia pewnéj myśli którą wam objawię, potrzeba spiesznie zbierać gotowiznę... jesteśmy w dobrem położeniu... i jeżeli według świeżo powziętych wiadomości, Ludwik Penhoel, nasz wujaszek z Ameryki, powrócił już do Francji, pozyskamy przez pośrednictwo mojéj narzeczonéj Blanki, porządny spadek.
— My? — powtórzył Bibandier pieszczonym głosem.
Błażéj potrząsnął głową.
— Moi przyjaciele! — rzekł Robert — oczywistém jest, że nie możemy wszyscy ożenić się z moją piękną narzeczoną... lecz można się założyć 10 przeciw jednemu, że stryjaszek z Ameryki będzie się srożył... wiecie że uchodzi za junaka... będę potrzebował waszéj pomocy, a każda praca winna być wynagrodzoną... bezwątpienia potrzeba będzie użyć stanowczych środków... mam ufność w waszych zdolnościach... mój przyjaciel Błażéj jest mi dobrze znany... ty zaś Bibandierze, nie zapomnę coś dla nas uczynił w nocy św. Ludwika.
Bibandier który się zarumienił od biszofu, zbladł i spuścił oczy na to przypomnienie.
— Im mniéj będziemy mówić o téj nocy, panie Robercie — rzekł oschłym tonom — tym lepiéj dla nas będzie.
— Mniejsza o to... mniemałem że ci to sprawi przyjemność... jeżeli zaś stryjaszek z Ameryki jest tylko urojoną istotą, wtedy wróciemy Blankę jéj strapionjé matce, i zajmiemy się szczerze Berry-Montaltem, byłym naczelnym wodzem wojsk króla Antypodów... oh! za tego ręczę jak za samym sobą... lecz w obu przypadkach, należy czekać... przekonać się... a my nie możemy...
— Z powodu? — rzekł Błażéj — mamy przecież pieniądze.
— Tak... ale termin odkupu przypada za dni kilka.
— Jakiego odkupu?
— Odkupu naszych folwarków, młynów, łąk i lasów dóbr Penhoela.
— Więc ty jeszcze o tém myślisz? — wykrzyknęli Błażéj i Bibandier.
— O tém tylko myślę! — odpowiedział Robert — do kata! zapominacie jak uważam, że to jest prawny spadek mojéj drogiéj narzeczonéj... to mnie wyłącznie zajmuje... i gdybyście byli obdarzeni wzniosłemi sercami... toby was powinno zarówno obchodzić jak i mnie... Nie byłożby to przepysznym nauczyć, ale to surowo nauczyć, tego starego łotra Pontalesa!
— Oh! zapewnie — odezwał się Błażéj — wartoby mu odpłacić za sztuczkę, którą nam spłatał.
— Kiedy sobie przypomnę jego drwiący uśmiech, gdy mnie wyprawiał do kuchni — przemówił Bibandier — na honor! to mnie hardziéj dolega jak wszystko... bo wiecie dobrze, że czuję mocno gdy mi kto ubliży.
— Pomścijmy się! — zawołał Robert — wykupmy dobra Penhoela...
— Cóż ty na to Błażeju? zapytał Bibandier — mnie się dość podobają tamte strony.
— Roskoszne miejsca... — poszepnął Błażéj — żyliśmy jak książęta, ja i amerykanin... Będzie dla nas trzech dość obszernie w pałacu... i jak tylko się tam dostaniemy, potańczęmy z panem margrabią... Pewném jest, że go chłopi nienawidzą... potrafimy, ich podburzyć... i kto wie, czy go nie wygnamy z jego własnego zamku.
Baron zatarł sobie ręce mówiąc:
— Podejmuję się wykonać ten wyrok... ah! panie margrabio... toby było śmieszne gdybym mu powiedział: idź kochanku... pozwolę ci jednakże zjeść w kuchni wieczerzę... zuchwalec!...
— Przedewszystkim zaś — odezwał się Błażéj — należy się zastanowić nad małą przeszkodą... wszakże dobra Penhoela zastawione są za 500,000 fr.
— Tak.
— Zdaje się, że nam brakuje cokolwiek...
— Potrzeba się postarać o resztę.
— Pragnąłbym z duszy... ale jak?
— Nie mówię ażeby to było łatwém... odrzekł Robert — lecz tego wieczora będziemy mieli wstęp do pałacu Mylorda, korzystajmy więc z tego... niech każdy z nas przyjmie udział w zamierzoném przedsięwzięciu... i tak: ty Błażeju przy twojj ézręczności, staraj się zbadać miejscowość... ty zaś Bibandierze, możesz zwęszyć gdzie się gnieżdżą djamenty, które się wyrywają zębami... ja zaś zachowam swoją rolę... będę macał... będę usiłował trafić w jego słabą stronę... czy to za pomocą martyngały, czy innym sposobem... mam nadzieję usidlić go... lecz w końcu, gdybyśmy nic nie mogli podstępnie pozyskać... pozostaje jeszcze środek stanowczy.. cóż u djabła... przecież to jest drobnostką przetrząsnąć kieszenie pijanemu, albo odbić zameczek biórka z drzewa różanego.
— To mi bardzo trafia do przekonania — rzekł baron Bibandier — tracę władzę w ręku.
— Ja także — dodał Błażéj — zdaje się że to łatwiejszy środek, jak za pomocą martyngnły... lecz zachodzi jeszcze jedna trudność...
— Jakaż?
— Wszakże Remigeusz de Penhoel ma prawo do odkupu?
— Prawda — pomruknął były ułan — Śpioch ma słuszność.
— Moje dzieci! — odezwał się Robert poważnie — wierzcie mi, że gdy proponuję interess, to bądźcie pewni, że wszystko jest przewidziane... czyż mnie uważacie za małoletniego?... tak jest, wykopiemy dobra w imieniu Penhoela... on jest tak ubogim, że da nam pełnomocnictwo za kawałek chleba i flaszkę gorzałki.
— Gdyby go można znaleźć — przerwał Błażéj.
— Znajdziemy go...
— Więc wiesz gdzie jest?
— Tak mi się zdaje.
— To czort z tego Amerykanina — pomruknął Bibandier z uwielbieniem.
— Gdzież jest? — zapylał Błażéj.
— W Paryżu moje życie! — odpowiedział Robert. — Przyjmę na siebie, że wyjednam od niego pełnomocnictwo.
Zegar wybił piątą i nasi panowie powstali.
— Oh! oh! — jakże czas upływa w dobranym gronie... macie zaledwie godzinę do ubrania się.
— Ludzie dobrego tonu — rzekł Robert zwykle się opóźniają.
— Jeszcze mamy poszukać dorożki po drodze — odezwał się Bibandier — zresztą nie wypada wcześnie przychodzić przy pierwszéj wizycie.
Zaczęło się zmierzchać. Kawaler las Matas i hrabia Manteira oddalili się do swoich pokoi wziąwszy świece.
Bibandier zostawszy sam, uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Sądziłem, że mi nie pozostawią czasu do wykończenia toalety; niepodobna się tak pokazać. dodał spoglądając w lustro — jestem czerwony jak rak... to bardzo ordynarnie.
Obejrzawszy się na około badawczym wzrokiem, zasunął drzwi na rygiel, poczém wydobył z biórka małą szkatułkę którą otworzył. W téj szkatułce były słoiki z barwidłami i tampony jedwabne.
Bibandier wziąwszy bielidło, powrócił na palcach do lustra i zanurzywszy świeży tampon w płynie, były ułan i uśmiechem pociągnął po licach pokład bielidła.
Dla tego kto go widział niegdyś w Bretanii, gdy sypiał w opuszczonym wiatraku, ta zalotność wydawałaby się dość oryginalna lecz dziś Bibandier szczerze się zajął odgrywaniem roli pana, i żeby można go porównać najwłaściwiéj, należałoby zwrócić się do czasów Narcysa, który umierał z roskoszy przyglądając się własnemu obrazowi.
Bibandier stał przez kwadrans przed lustrem, podziwiając sam siebie; następnie schował szkatułkę, i oczekiwał na swoich towarzyszy.
Gdy ci wyszli ze swoich pokojów, zastali go już z laską i kapeluszem w ręku; miał świeże rękawiczki, mnóstwo szpilek, łańcuszków i dewizek; a wyglądał tak monstrualnie, że się mógł za pieniądze pokazywać.
Nasi panowie wyszli z hotelu. Powietrze było suche i zimne. Doszli pieszo do pól Elizejskich gdzie na nich dorożka czekała.
Na polach Elizejskich było pusto i ciemno. Przy zakręcie jednéj alei stały dwie śpiewaczki z harfami, a przy nich dwie świeczki wydające kopcisty płomień.
Przechodząc blisko nich, Błażéj zajęty rozmową, przewrócił nogą jedną świeczkę i szedł daléj nie spojrzawszy na dziewczyny które przestały śpiewać.
Bibandier który naprzód postępował, obrócił się.
Na widok dwóch dziewczyn, były ułan zatrzymał się nagle, jakby go ręka żelazna za kołnierz pochwyciła i w téj chwili na nic mu się nie przydało bielidło, gdyż zbladł jak trup.
— Cóż ci się stało? — zapytał Robert.
— Nic... nic... wyjąkał Baron — ile mi się zrobiło... zdawało mi się że zemdleję... i ruszył dalej jakby go kto gonił.
Słychać było głosy smętne i drżące dwóch biednych dziewcząt, które śpiewały dla zarobienia na kawałek chleba.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.