Dziennik podróży do Tatrów/Wieś Mikołajowice

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIEŚ MIKOŁAJOWICE.
4 Kwietnia 1832.

Od pięciu miesięcy przebywam w kraju do którego z dzieciństwa tęskniłem. Trzy lata temu przeleciałem go Eilwagenem; nie spodziewałem się wtedy że za lat trzy będę tu jak w domu. Myślę nieraz o tych dziwnych kolejach losu!... Bądź co bądź, dziękuję losowi że mię tu rzucił. Nie! nie losowi — Bogu dziękuję. Los człowieka jest dziełem człowieka, jest koleją w którą człowiek wchodzi własną wolą, jest skutkiem jego woli mniéj lub więcéj dalszym, niekiedy bardzo dalekim, ale zawsze skutkiem, jest fatalizmem a wtedy Bóg tylko miłosierny łagodzi go, zamienia zły na dobry. Znajduję się w tym przypadku i dla tego dziękuję Bogu. Od kilku miesięcy jestem jak w porcie przed burzą straszliwą, co tam na wysokości świata szaleje. Port niewielki, niezupełnie bespieczny, ale przynajmniéj do pewnego czasu bespieczny; mogę odetchnąć, wypocząć, nabrać sił nowych na przypadek nowéj burzy. Tak mi się wydaje ta wioska, ten domek, gdzie od jakiegoś czasu przebywam. Miło mi zatrzymywać moję myśl na nich.
Kraj ten jest bardzo zajmujący wszechstronnie, jak w ogólności cała ziemia osiadła ludem Krakowskim. Nadto, wiążą mię z nim spomnienia z moich lat najmłodszych. Już w dzieciństwie znałem, kochałem ludzi z téj okolicy, oddzielony od niéj stu milami. Tarnów, był dla mnie jakby sąsiedniém miasteczkiem; pragnąłem go widziéć, miałem pewność że zobaczę. Byłoż-to przeczucie? byłoż-to ostrzeżenie? byłoż-to powolne, odległe oswajanie z powietrzem, którém kiedyś trzeba będzie oddychać, z życiem śród którego kiedyś trzeba będzie żyć?... To pewna, że chociaż po raz piérwszy w tym kraju, nie znalazłem się obcym, i coraz mniéj się czuję. Widzę miejsca których obraz rysował się już od dawna w myśli — ze słyszenia; słyszę mowę zasłyszaną już kiedyś, spotykam ludzi kiedyś zajrzanych, serca kiedyś zaczute. Otoż co mi wiele upięknia i umila mój dzisiejszy pobyt, bo pozór niema nic takiego coby nadzwyczajnie porywało.
Wieś sama, Mikołajowice, jest niewielka i podobna do wszystkich wsi tutejszych, których niemożna postawić za wzór czystości, porządku, a tém mniéj okazałości. Leży niedaleko Dunajca, nad starém jego korytem, śród płaszczyzn ogromnych i zrównanych pod strychulec. Chaty rozrzucone w nieładzie fantastycznym, każda patrzy w inną stroną, jak żeby dąsała się na swoje sąsiadki. Takim chatkom ulic nie potrzeba, dla tego też niéma ich tutaj. Za to snuje się między niemi droga, dosyć sucha w lecie, oprócz kilku kałuż, które ją przecinają, niby strumyki. Liczne wierzby ocieniają wioskę, tu uszykowane szeregami, tam zwinięte w gaik, ale co roku szpecone podkrzesywaniem, na potrzeby gospodarskie; co się tyczy wierzchołka, tym mało która popysznić się może. Nie zbywa jednak na sadach, i tu dopiéro są drzewa wielkie i ładne; owe-to sady osłaniają niepowabną srogość wioski, ich-to troskliwości macierzyńskiéj winna wieś że patrzącemu z zewnątrz przedstawia śród płaszczyzny nagiéj w tém miejscu, przedmiot dosyć przyjemny dla oka.
Okolica nie jest ani nieładna, ani martwa. Widok na wzgórza z jednéj strony, na lasy ogromne z drugiéj, jest i zajmujący i rozmaity. Wsie dokoła nie obszerne, ale liczne i gęste. Miasteczko Wojnicz leży o półgodziny drogi od Mikołajowic. Jeszcze bliżéj przechodzi wielki gościniec z Tarnowa do Podgórza Krakowskiego, najdłuższy i najgłówniejszy w Galicyi. Ruch jego niemały ożywia tę okolicę. Dla przechadzki mam brzeg Dunajca; dla przechadzki i oka wyniosłe wzgórza na drugim jego brzegu, a jeszcze daléj na prawo i wyższą od tych wzgórzów mam górę, która się zowie Panieńską. Nasycony widokami wiejskiemi, ile razy zapotrzebuję powietrza i życia miejskiego, mam Tarnów o lekkie półtory mili.
Wszakże wolę niż to wszystko domek w którym dziś mieszkam. Ustronny, niewielki, niepozorny, po prostu wielka chata, najpiérwsza we wsi i razem najporządniejsza; drewniana, pobielona, pokryta snopkami, nie zawstydza innych mieszkań wiejskich. Tylna strona domu kupi w sobie cały nieporządek domowego gospodarstwa: tam kurniki, chlewki, obory i wszystka ich nieczystość zlewająca się w jeziorku zwane gnojanką, a które w tym kraju jest koniecznem utile dulci każdéj zagrody. Gumno graniczy z ogrodem, który osłania prawy bok domu a jest zarazem warzywnym i owocowym — na jego murawie, pod jego drzewami i ja już nieraz odpoczywałem. Pod oknami przedniemi ogródek kwietny uzbrojony sztachetkami — są już tam róże i mojego sadzenia. Ta czelna strona domu ma dwoje drzwi, dwa wchody — bo dom przedzielony jest izbą kuchenną na dwie dziedziny; w jednéj mieści się sama moja opiekunka, właścicielka wsi, Pani T... ze swoją żeńską rodziną, na drugiéj panuje syn jéj młodszy a mój towarzysz i przyjaciel; tu jest i mój przybytek. Są to trzy pokoiki tak niedawno przybudowane, że ściany wewnętrzne nie są nawet jeszcze pobielone, niejako umyślnie dla gości rychłych a niespodziewanych, mimo to wcale porządne i wesołe: drzewo ścian tak gładko obrobione że nierazi nagością; szczeliny mchem zatkane, a co brakuje w ozdobności to dopełnia świéżość budowy, jak u człowieka młodość pokrywa nieraz brak urody. Z resztą... dla mnie to konieczne: często obiegam te ściany spojrzeniem i widzę w nich nic więcéj dla mnie, tylko rodzaj szałasu podróżnego, wystawionego naprędce i na krótko.
I dla czegoż to piszę? dla czego chcę zachować pamięć tych drobiazgów? Niema-ż w tém własnéj miłości? Nie! jest miłość, ale przez wdzięczność i dla tych miejsc i dla ich właścicielki. Ona swoim duchem wszystko tu ożywia, dobrocią umila, własną wartością podnosi. Ilem jéj winien i w jaki sposób? to się nie da wypowiedziéć. A choćbym i wypowiedział, innym byłoby to obojętne, a ona zapewne czytać tego nie będzie.
Pani T... jest już matką dwóch synów i pięciu córek, a babką kilkorga wnucząt. Nadźwigała się więc niemało krzyżów tego życia i niemało lat cięży na niéj; mimo to, czerstwa i silna, ciałem i umysłem. Sama dotąd zawiaduje majątkiem, i daje sobie radę w trudnych wypadkach. Ale jest to jedna z mniejszych jéj zalet; co zmusza czcić ją i kochać, to przymioty kobiéty i matki. Mało znam kobiet, któreby połączyły w tym stopniu tyle dobroci, łagodności, słodyczy charakteru, z energią poświęcenia gdzie tego potrzeba; tyle miłości rodzinnego kółka z miłością dalszych; tyle swobody, żywości, wosołości z wiekiem lat tylu; któreby nakoniec przy tak szczupłych środkach umiały robić tyle dobrego i tak ochoczo. Dopełniają matkę jéj dzieci. Cztery córki mieszkające z nią, są podobne jéj sercem i godne jéj. Co do mnie osobiście, jak matka ich zastępuje mi moją matkę, tak one za siostry mi służą; kocham je też jak moje siostry; a całą rodzinę, cały dom, jak własną rodzinę, jak dom własny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.