Dziennik podróży do Tatrów/Kościelisko. — Źródło czarnego Dunajca. — Smerczyn Staw. — Góra Ormak

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KOŚCIELISKO. — ŹRÓDŁO CZARNEGO DUNAJCA. — SMERCZYN STAW. — GÓRA ORMAK.
22 Sierpnia 1832 r.

Jeszcze w Maju puszczałem się był na zwiedzenie doliny Kościeliskiéj. Zdawało się, że w tém przynajmniéj miejscu, jako leżącém śród gór niższych i dostępniejszych, będę mógł złagodzić niecierpliwość dostania się do wnętrza Tatrów; ale mój zamiar niemiał powodzenia — śnieg, dészcz i mgła witały mię naprzemian w Kościelisku: zaledwo wyniosłem z owego czasu pamiątkę niższéj części doliny i kilku szczytów błyskających naprzemian między chmurami. A témczasem to miejsce uchodzi za jedno z najuroczniejszych w Tatrach, na co i ja się zgodziłem o ile z piérwszego i krótkiego rzutu oka osądzić mogłem: postanowiłem przeto zrobić powtórną wyprawę.
Droga z Nowegotargu do Kościeliska idzie przez wsie: Szaflary, Biały Dunajec, Poronin, Zakopane, zawsze po nad wodą Białego Dunajca; późniéj rzuca się pod same góry w bujne świerkowe lasy, i styka się z rzeką Czarnym Dunajcem przy samym jéj wypływie z Kościeliskiéj doliny. Droga ta trzechmilowa z górą, ubarwiona jest miłą rozmaitością, szczególniéj od Poronina. Dunajec szumiał nam wciąż po ogromnych płytach co mu dno uścielały; góry po obu stronach i łąki rozdołu, którym droga idzie, jaśniały świéżą zielonością jakby śród wiosny; po lasach gwizdała wilga i drozd uczył się pieśni słowika, jedném słowem przebyliśmy tę drogę bez najmniejszéj nudy. Naraz gościniec zbiegł na odkrytą dolinę i skręcił się ku południowi, — pojrzałem przed siebie, na tę i na tę stronę pasma wysokich gór świérkami okrytych, tylko w jedném miejscu przerwa aż do dna doliny na kilka sążni széroka, po jednéj i po drugiej stronie dwie ogromne skały jak dwie kolumny w bramie, a z pomiędzy nich Czarny Dunajec wypadał — to wjazd na Kościeliską dolinę! Minąwszy spomnioną bramę, ujrzeliśmy się na roskosznéj płaskiéj dolinie, owalnego kształtu; pokrywał ją kobierzec najświeższéj darni, ocieniały dokoła góry i lasy ozdobne takim wdziękiem, że się zdawały być ulubieńszém nad inne dziełem przyrody: po prawéj ręce szumiał pod górami Dunajec; gdzie niegdzie z pomiędzy gór lesistych wytykały nagie szczyty, jak wieże nad okazałym grodem; droga wyprostowana, wysadzona drzewami szła środkiem płaszczyzny i niknęła w wąwozie który się zamykał dalekiemi górami — ta mała dolina, to przysionek Kościeliska! Gdzie ona zwęża się tam się zaczyna właściwa dolina Kościeliska. Hamernia i budowy należące do niéj zapełniają początek doliny. Jest tu także oprócz wygodnéj murowanéj oberży, kilka domków, które gościnny tego miejsca właściciel, zmarły przed laty kilką, Homolacz, przeznaczył jedynie dla ciekawych podróżujących.
Wieczorem 21 Sierpnia przyjechaliśmy do Kościeliska, dla tego zwiédzanie jego rozpoczęliśmy dopiéro nazajutrz. Nim przystąpię do ważniejszych szczegółów, powinienem dać wyobrażenie całéj doliny. Długość jéj ma wysokości półtory mili; dno tak wąskie, zwłaszcza w części najniższéj, że między potokiem który je przebiega a górami bocznemi droga zaledwo się przeciska. Góry tworzące Kościeliską dolinę są jedyne w swoim składzie, jedne z najpiękniejszych w rodzinie Tatrów. Pomiędzy niemi, po lewéj ręce idąc w głąb doliny, są: Gewoszt, który oddziela Kościelisko od Zakopanego, i niższe szczyty Miętuska, Upłaz i t. d. — po prawéj Tomanawo, Turnie, Smytnia i t. d. Ormak lub Pyszna, ze śniegami na wiérzchu, zamyka półkolistemi piersiami dolinę Kościeliską od południa i odcina ją od Węgier. Z resztą każdy tu szczyt najmniejszy, jak i w całych Tatrach, ma swoje nazwisko, ale tych i dowiedziéć się i wyliczyć trudno. Boki gór po większéj części bardzo przykre, w niższéj strefie mają wiele rozmaitości, tu pięknym lasem porosłe, tu ze stromych skał nagich obwieszane drzewami to rosnącemi to powalonemi przez coroczne ulewy i wichry w rozmaitych położeniach; daléj usłane kozodrzewiem, a najwyżéj nagie.
Ciekawy jest początek nazwiska téj doliny. Podczas jakicheś wojen w Polsce, wojska nieprzyjacielskie zapędziły się aż w te strony. Gorale udali że się cofają przed większą liczbą i tym ruchem wprowadzili nieprzyjaciół pomiędzy góry, poczém przeciąwszy im w ciasnych miejscach odwrót, głazami i drzewami spuszczanemi ze szczytów do jednego ich znieśli. Od mnóstwa nieprzyjacielskich kości ta dolina przezwana została Kościelisko. Właściwie owa porażka miała mieć miejsce w dolinie leżącéj pod Gewontem, przy drodze z Zakopanego do Kościeliska, a zwanéj dziś Biały potok; zdają się potwierdzać tę wieść rozrzucone po niéj kości ludzkie do niezliczenia. Tę klęskę według jednéj powieści mieli ponieść Szwedzi, według innéj Tatarzy.
Nazajutrz przy pięknéj i pewnéj pogodzie, z zapasem żywności i wina, puściliśmy się na całodniową przechadzkę po dolinie.
Piérwsze stanowisko jest zaraz niedaleko Hamerni, przy źródłach Czarnego Dunajca. Jedno z nich leży na maleńkiéj płaszczyznie pod Upłazem, w kształcie okrągłego źwierciadła, spokojne takoż jak powierzchnia źwierciadła, chociaż woda jego rozléwa się na dwie strony nadzwyczaj obficie i gwałtownie. O kilkaset kroków daléj bije drugie źródło obfitsze, ciekawsze, już to przez położenie swoje, już przez podanie przywiązane do niego. Późniéj obszerniéj o niém powiém.
W południowéj ścianie Upłazu znajduje się pieczara zbójców. Aby dostać się do niéj, potrzeba okrążyć tę górę od północy, przebyć jéj grzbiet i dopiéro spuścić się cokolwiek na dół; cała ta droga idzie gęstym lasem, i tylko drzewa poznaczone siekiérą są przewodnikiem. Pieczara wykuta jest ręką ludzką, w kształcie długiego korytarza, w ścianach ma otwory zastępujące okna, wewnątrz kamienne tamy, a w samym końcu źródło. Przed laty kilką znaleziono przy tém źródle kości ludzkie, do podziwienia wielkie: według powieści goralskich, miały to być szczątki sławnego przed laty zbójcy z Węgier, Junoszyka. Przystęp do pieczary bardzo przykry i zasłoniony gęstwiną drzew: ale widok z niéj ogarnia całą dolinę i wszystkie góry południowe.
Wchodząc w głąb doliny, nad potokiem Pyszną, napotyka się ogromna skała, którą lud zowie Sową, dla jéj podobieństwa z tym ptakiem.
Jeszcze daléj masz nad szczytami lasu wyraźny ze skał zamek, opatrzony wszystkiemi prawie częściami murowanéj warowni.
Odtąd dolina zmienia postawę, rozszérza się i podnosi; góry stoją rozłożyściéj; parowy łagodniéj są wyżłobione i pokrewne gałęzie rozpuszczają po bokach. W tém już położeniu, na wysokim przedstopniu Pysznéj leży Smerczyn Staw. Obszerne to dosyć jezioro, ustronnego wdzięku. Otacza je przyroda żyjąca, ale je szpeci przystęp najeżony pniami zrąbanego lasu; sama też woda niéma czystości wód górskich a brzegi bagniste utrudniają zbliżenie się do niéj.
Całą tę drogę urozmaicają górnicze banie czyli miejsca skąd się ruda żelazna bierze, dzisiaj zaniedbane od czasu kiedy się odkryły obfitsze. Trafiliśmy także na dawne kopalnie srebra, które przed kilkanastu laty, czy więcéj, woda zalała. Piękne bardzo machiny mają się dotąd znajdować w głębiach wody.
Cokolwiek napotkaliśmy dotąd było pod pewnym względem ciekawe, zajmujące, często piękne, ale my śpieszyliśmy do uciechy wyższéj, do obejrzenia tego wszystkiego jednym rzutem oka, do skupienia tych wszystkich wrażeń w jedném uczuciu ogólném, pełném, śpieszyliśmy na szczyt Ormaku. Obejrzawszy przeto mimochodem niejeden przedmiot zajmujący, obok tego natrudziwszy się niemało i po niejednym spoczynku pod górą, dosięgliśmy nareszcie zamierzonego celu, upragnionego punktu.
Weszliśmy na Ormak w tém właśnie miejscu, gdzie się stykały podstawami swojemi dwa jego szczyty: zachodni i wschodni, a na które mówiąc, nawiasem, niemieliśmy ani chęci ani nadziei dostać się dzisiaj, lubo z pozoru nie zdawały się być bardzo wysokie. Ale my wiedzieliśmy z doświadczenia jak w górach ten pozór myli i co kosztuje czasu i trudu podobna omyłka: zaniechaliśmy tego tém chętniéj, że spomniony grzbiet góry albo siodło, jak go tu zowią, pokazywałby nam ze swojéj wysokości wszystko prawie co z większéj moglibyśmy widzieć.
Było to tylko co po południu. Powietrze było jasne, spokojne, skwarne; pragnienie dokuczało, ale przedewszystkiém musieliśmy pokrzepić ciało wypoczynkiem, korzystaliśmy z téj konieczności i przez ten czas obejrzeliśmy ogół okolicy.
Niepospolity to punkt gdzieśmy się znajdowali. W tém właśnie miejscu przechodzi graniczna linia między Galicyą a Węgrami. Kilka kroków, bo tak jest wąska płaszczyzna tego grzbietu, rozdzielają dwa narody, dwa klimata. Od północy dolina Kościeliska, urocza rozmaitością i całym wdziękiem wiosennéj prawie świeżości; od południa takoż dolina do Węgier już należąca, téj saméj prawie długości, tegoż samego kształtu prawie, ale bez tych rozmaitości któremi pierwsza odznacza się; ani tych skał dziwnych, ani wód obfitych, ani dolin pobocznych, raczéj jeden wąwóz długi, głęboki, jednotonnym lasem zarosły. Dolinę Kościeliską ubarwia młoda wiosna, na Węgierskiéj ślady dogorywającego lata; po piérwszéj błękitnieją, żółcieją, rumienią się najdorodniejsze, najwonniejsze kwiaty, na drugiéj zaledwie gdzie niegdzie żółty jaskier; tam porywa, oświeża oczy zieloność, jak po ciepłych wiosennych deszczach, tu zwiędła już trawa i mech płowieją. Cały widok na Galicją rozmaitszy i ma więcéj życia, na Węgry może rozleglejszy ale bardziéj pusty; tyle lasów, tyle płaszczyzny bezludnéj, przedgórza tak oddalone, że tylko rozległością swoją zastępuje inne powaby. Mimo to wszystko rozpatrywaliśmy się w nim nie bez interesu, ochłodziliśmy się wodą z węgierskiego potoku, podjedliśmy i zeszliśmy na powrót z góry.
Pod samym Ormakiem leży piękna polana z porządną bacówką. Owce właśnie zeszły z gór na południowy spoczynek do koszar. Ujrzeliśmy kilku pastérzy krzątających się około bacówki, weszliśmy do niéj aby napić się rzętycy i kupić sérów. Rzętyca tu daleko lepsza i zdrowsza niż w przedgórzach leżących z tamtéj strony Nowotarskiéj doliny, a przyczyna tego w balsamiczniejszéj paszy. Z półgodziny przepędziliśmy na rozmowie z pasterzami. Z wielu względów trzeba kochać i podziwiać tych ludzi. Co to za uroda w budowie! co za życie i zręczność w każdym ruchu! jaki rozum otwarty, jaki dowcip przytomny w rozmowie! Ogólny strój tamtejszych pasterzy jest następujący: koszula krótka, po pas tylko, usmażona w maśle, jedna na całe lato, to jest na cały czas przez który trzódy w górach się pasą, spodnie sukienne białe, ocisłe, z czerwonym szwem w nogawicach i wyszywaniem na brzuchu, z węgierska; ciżmy krótkie, przysznurowane rzemieniami do wysokości połowy łytek; szeroki pas skórzanny, za pasem z lewego boku nóż duży w pochwie skórzannéj, przez plecy torba ze szpagatu, ładnie zrobiona, w kolorowe zygzaki, z ogromnemi u wiérzchnéj części frenzlami; koszula pod szyją śpięta wielką mosiężną śpinką, czasem w kształcie medalu, czasem obrazka z licznemi łańcuszkami dosyć długiemi; rękawy koszuli sfałdowane na ramionach, a fałdy te zbiéra w kształcie guzika jakaś robótka z różnobarwnych paciorek; na głowie kapelusik z wąskiemi brzegami, okrągłym wiérzchem, obwiązany amarantową wstążką i ozdobiony zieloną gałązką jakiegokolwiek drzewa; w ręku siekiérka na długiéj lasce zwana wataszką lub ciupagą, a w ustach mosiężna fajeczka na kilkocalowym cybuszku. Wszystkie te mosiężne ozdoby jako spinki, i także mosiężne fajki, wyrabiają się we wsi Ząb-suchy, niedaleko Kościeliska.
Między innemi rzeczami gadali nam Juhasy o zbójcach. Zwykle gnieżdżą się oni na Węgrzech, a na tę stronę gór czasami tylko dochodzą. Właśnie przed kilką dniami Juhasy, którzy nam to opowiadali, mieli u siebie w odwiedzinach cztérech takich zbójców. Opisywali nam ich dosyć szczegółowo. Są oni uzbrojeni od stóp aż do głowy. Każdy z nich oprócz siekiérki, noża i pistoletów, ma jeszcze ze trzy rusznice. Juhasom nie robią wiele złego: wybiérają tylko z trzódy kilka baranów, rżną je natychmiast, pieką, najadają się, resztę zabiérają z sobą, i w końcu przymówiwszy się o séry, odchodzą spokojnie. — A gorale spokojnie ich puszczają. Z tego pokazuje się, że nie z goralami wojnę prowadzą.
Około piątéj z południa stanęliśmy z powrotem przy źródle Czarnego Dunajca, o którém już wyżéj napomknąłem. W téj chwili niém głównie się zająłem. Wybucha ono wielkiemi bałwanami, z wielkim szumem z otworu pieczary znajdującéj się u podnóża Upłazu. Naga skalista ściana, dosyć wysoka, podnosi się dokoła otworu. Jest ona gościnną Księgą dla zwiedzających dolinę Kościeliską. Miękki jéj kamień okryty jest napisami rozmaitego kształtu, rozmaitéj mowy, rozmaitéj treści; imionami i nazwiskami osób wszelkiéj płci, wieku, stanu i narodu. Jakiejkolwiek są one wagi, mnie zajmowało głównie źródło i pieczara z któréj biło. Zaostrzały moję ciekawość rozliczne o nich wieści. Jedni powiadali że zwiedzano ją z pochodniami, że po długiéj, trudnéj i chłodnéj podziemnéj wędrówce, dotarto nareszcie do ogromnéj sali, ozdobnéj kolumnami i sztukateryami z kamienia tak jasnego, że przy blasku pochodni sala świeciła niby dyamentowa; że pośrodku sali leży małe jeziorko, właściwe źródło Dunajca: odtrąciwszy przydatki o podziemnych mostkach na podziemnym Dunajcu, wierzyłem w salę i zdobiące ją stukatury. Inni utrzymywali, że tę salę wykuli górnicy, dobywający niegdyś w tém miejscu srébro; w tém podaniu nie mógłem dostrzedz poetycznéj strony. Niektórzy twierdzili, że tém podziemiem trzy dni i trzy nocy iść potrzeba aby dojść do źródła, że nawet w końcu téj wędrówki można się było obaczyć na szczycie jakiejś góry, na to-bym się nie odważył. Inni nakoniec zapewniali, że szperanie po pieczarze oburzało Ducha mającego tam swoje siedlisko, który w gniewie spuszczał na dolinę chmury i ulewę. Tém się nie trwożyłem, i postanowiłem w ciemném siedlisku Ducha rozniecić ziemskie światło. Dziś jeszcze zamierzyłem tego dopełnić. Opatrzony więc w potrzebne zapasy jako to: świéczki woskowe, zapałki chemiczne, pulares i t. p. wziąłem się natychmiast do dzieła. Zapaliłem świéczkę i wszedłem w groźny, bez przesady mówiąc, otwór. Kształt jego z początku foremny, sklepienie okrągło-wklęsłe, wysokość dorodnego człowieka; pod tym więc względem było mi wygodnie, ale niższa część ciała miała wiele do zniesienia. Woda nadzwyczajnie chłodna i gwałtowna, lubo z początku sięgała mało co wyżéj nad kolana, parła mię wciąż na powrót ku żyjącemu światu; przytém dno tak jest nierówne i śliskie, że co chwila byłem w obawie upadku i całkowitego skąpania się: w takiéj walce z pędem wody nieraz już pochyliłem się i zamoczyłem po szyję prawie. Trzymałem się jednak jak mogłem, chodziło mi najwięcéj o światło, bez którego czułem że byłoby mi źle w miejscu ciemném, nieświadomém i zalaném wodą rwącą. Mimo to, chociaż z trudem, postępowałem naprzód; szum wody coraz głuszéj rozlegał się w podziemiu; ale dotąd szedłem w prostéj linii i miałem jeszcze za towarzysza trochę blasku dziennego zaziérającego w otwór: naraz póśliznąłem się, upadłem i świéca mi zgasła. Chciałem korzystać z zapałek, na nic się nie przydały: powietrze w podziemiu nasiękłe wilgocią, a przytém wietrzyk mały, skutek zapewne nadzwyczajnego pędu wodu, zgasiły mi każdy siarniczek, że w końcu nie pozostawało mi jak wycofać się. Zapaliwszy na nowo świécę przed otworem, puściłem się weń powtóre, ostrożniejszy już i pewniejszy drogi, bom ją dwa razy przeszedł i poznał. Prędko dosiągłem kresu poprzedniéj wyprawy, świécę zasłaniałem jak mogłem, wszakże jéj światło coraz bardziéj mdlało. W zakręcie podziemia straciłem z oczu jego otwór, grube ciemności otoczyły mię dokoła; bałwany wody za każdym krokiem silniéj uderzały i huczały głośniéj; stanąłem na chwilę: huk podziemny, daleki, mocniejszy od szumu tłukącéj mię po nogach fali, mieszanina tysiąca najsprzeczniejszych tonów, muzyka dzika, przeraźliwa, jakiéj nic podobnego w życiu mojém nie słyszałem; niby echo oddalonego piekła, ogłuszyły mię na prawdę. Mimowolnie uległem groźnemu wrażeniu, zdało mi się w téj chwili że się otwierają tajniki ciemnego duchowego świata, że postacie jego nieżywe zaczną przesuwać się przed okiem jak poczęły już przelatywać po myślach; spodziewałem się co chwila że trup jakiś przepłynie koło mnie na falach, że jakiś potwór nieznajomy dotąd światu objawi mi się przy konającym blasku mojéj świéczki: uwierzyłem na chwilę w nietykalność miejsc podobnych i tajemnic podań ludowych; szedłem jednak — wkrótce pęd wody wolnieje — trafiam nogą na tram kilkołokciowy, przyglądam się mu, obrobiony widocznie ręką ludzką, co on tu robił? tego nie potrafię wytłómaczyć. Opiérając się ręką o ścianę, trafiłem na wyżłobienie i znalazłem w niém kawałki szkła potłuczonego — musiał tu więc być człowiek — i oto ujrzałem się w próżnéj przestrzeni, mającéj obwodu kilkanaście kroków, ale ze sklepieniem tak niskiém, że ledwie wyprostować się mogłem. Główny nurt szedł bokiem tego ustępu, woda zaś pokrywająca jego dno była spokojna i płytsza: zboczyłem kilka kroków, wylazłem na kamień aby zdrętwiałe od chłodu nogi przyszły cokolwiek do siebie. Ale świéca moja coraz widoczniéj groziła zgaśnieniem. Niezważając na to powracam znowu na dawną drogę, pomykam się do kurytarza zkąd bije nurt najmocniejszy, w tém dmuch niespodziéwanego wiatru gasi mi powtórnie światło. Jedna była droga dla mnie, ta którą przyszedłem; łatwo więc, chociaż omackiem, trafiłem na nią trzymając się przytém fali najgwałtowniejszéj i wróciłem na świat z przedsięwzięciem ponowienia wyprawy.
Tą razą puściłem się z latarnią. Wrażenie podziemnéj zgrozy słabiéj już na mnie działało. Większa świéca, dobrze szkłem osłoniona, pomogła mi jaśniéj widziéć podziemie. Rozpatrywałem dłużéj jaskinię w któréj wczoraj odpoczywałem; było to proste dzieło przyrody, ozdobione tylko kroplami zgęstniałéj wilgoci. Posunąłem się daléj. Z początku zdawało mi się że jaskinia rozgałęzia się w kilka uliczek; obejrzałem każdą, niektóre niemiały długości jak kilka łokci, inne obiegały tylko jako głaz i łączyły się z głównym przechodem; po tym jednym obiecywałem sobie piękne odkrycia, cieszyłem się naprzód radością któréj doznam stanąwszy w owéj sali, która w podobném miejscu musiałaby przedstawiać coś osobliwego; ale sklepienie wycięte pod kątem, coraz się bardziéj zniżało i zwężało; chyliłem się dopóki tylko mogłem, przysiadałem, mimo to poznałem wkrótce że daléj nikt by posunąć się nie potrafił. Woda wybuchała wprawdzie z równą obfitością jak gwałtownością, ale już tylko ze szczeliny i to tak ciasnéj, żeby się przez nią żaden człowiek nie przecisnął, choćby miał odwagę pod wodą nurkować.
Tu zakończyłem podziemną moją podróż i zaspokoiłem ciekawość. Jakkolwiek nie trafiłem w niéj na przedmioty nadzwyczajne, chcę jednak wierzyć że śmielszy, czy wytrwalszy, czy szczęśliwszy odemnie potrafi głębiéj się zapuścić i odkryć te dziwa o których podanie zapewnia. Co do mnie, z tego com dokonał i z chwili przepędzonéj w podziemiu źródła, pozostały tak żywe, tak miłe spomnienia, że jeszcze chętniebym powtórzył tę wyprawę, i mam nadzieję żebym wrócił nie bez zdobyczy, jeżeli nie dla oka, to dla uczuć i myśli. W niezwyczajnych tylko położeniach budzi się wnętrzne życie człowieka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.