Dzieje grzechu/Tom drugi/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Dzieje grzechu

Tom drugi

Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kiedyś w zimie, o późnej wieczornej godzinie spotkała się w bocznej ulicy z Horstem. W pierwszej chwili chciała go wyminąć... Zaczepił ją. Szli. Opowiadał niektóre szczegóły o przedśmiertnych chwilach matki, (której zmarło się na wiosnę tego roku), kilka anegdot o Barnawskiej, to i owo o siostrze Anieli i o ojcu, który przy tej siostrze na łasce wisi. Wszystko to już było obojętne. Wiadomość o śmierci matki przeszła bez wrażenia. Odraza do całego świata »z tamtej strony«. Horst rzekł niespodzianie:
— Ewuś, chodź do mnie! Mieszkam niedaleko. Dam ci herbaty. Sam ugotuję... z koniaczkiem...
— Cóż to za »chodź«, kałmuku? Do kogo mówisz?
— No, więc uspokój się, skabiozo polna... Mówię, jak mi serce dyktuje. Niech panna prostytutka będzie łaskawa odwiedzić me progi...
— Nie pójdę.
— Dlaczegóż to?
— Bo śmierdzisz trupem.
— Jest! Kiedy nie za pieniądze, tylko z platonicznej miłości. Bo ja, wiesz, jestem chwilowo bez znaczniejszych zasobów waluty... Zawsze cię kochałem, a do dyaska, ciągle platonicznie! Weźże to pod uwagę... Tak wiecznie być nie może.
— Wstąp do cyrku na Augusta.
— Nawet teraz nie chcesz mię ocenić.
— Nawet teraz.
— A pamiętasz, chciałem się z tobą ożenić, co?
— Pamiętam.
— A pamiętasz, kochałem się w tobie jak uczeń. Podsłuchiwałem pode drzwiami, jakeś wychodziła z domu, żeby tylko usłyszeć głos twoich kroków, stuk drzwi, gdyś znikała na pół dnia.
— A tak, jesteś pierwsze świństwo, które zobaczyłam w życiu...
— Pomówmy o tamtych czasach!
— Pudel Barnawskiej. Pan się pewno z nią kochasz, — he?
— Nie lubię tych przycinków. Czyż nie można dyskutować bez brzydkich wyrazów?
— Można, ale nie z tobą. A wiesz asan o tem, że jakeś to do mnie wybałuszał swe paskudne ślepia, że już wtedy...
— Co wtedy?
— A już wtedy, — che-che, — jakeś to pan u nas mieszkał, już wtedy puszczałam się tęgo. Nie umiałeś się do mnie zabrać.
— Kłamiesz, szelmo! Kłamiesz najpodlej w świecie!
— Doprawdy? Możesz sobie wierzyć, albo nie wierzyć... Jak ci się podoba. A ja już wtedy i z oncerami, i ze studentami, gdzie się tylko dało! Jakem się tylko mogła z domu wyrwać, to wnet po górkach studenckich... Matkę już wtedy wpędzałam w grób... Ojciec się rozpił.
— Kłamiesz, dyablico! Byłaś wtedy czysta, jak bukiet cyklamenów. Idź do dyabła!
Tiens... A przecieś mię, łysy młodzianku, zapraszał do siebie.
— Nie, nie chcę! Nie mogę na ciebie patrzeć.A zresztą jestem chwilowo... bez tego... bez waluty...
— Wiem. Dość spojrzeć na te gałgany, w których się ślasz po ulicach. Ty, Horście! Ty Horście! Słuchaj, pójdę z tobą, ale mi pokaż, gdzie ojciec siaduje, w której knajpie.
— O, widzisz, rozumne słowo! Ale przyrzeknij, że pójdziesz, jak pokażę. Przyrzeknij, Ewuś, — samego mię więcej kosztuje... Przyrzeknij!
Bocznemi drzwiami, z podwórza weszli do przyćmionej izby bilardowej, gdzie o tej porze nie było nikogo. Ewa kazała podać dla siebie i Horsta po szklance kawy. Zajęła miejsce nawprost drzwi. Siedziała w mroku. Ujrzała ojca w tłumie grających w szachy. Siedział przy stoliku schylony, sprzeczał się z kimś zajadle. Stare zmarszczki, nowych tyle. Twarz ta sama, a jakby inna, zgłuszona, sterana, paskudna. Złożyła ręce na marmurowym stoliku, oparła na nich głowę i śledziła ruchy. Uśmiech dziwaczny opromienił jej twarz, usta i oczy. Jakieś uczucia dymiły się z jej duszy. Podniosła na Horsta oczy ponure, szatańskie, odrażające. Wycharczała:
— Nie gadaj mu, żem tu była. Słyszysz?
— No, słyszę. Także nie miałbym nic pilniejszego!... Przecież to nie jest rzecz przyjemna.
— A tak...
W tej samej chwili oddawała się wyuzdanemu marzeniu: wstać ze swego miejsca, iść przez te drzwi na palcach, rozsunąć graczów, paść z krzykiem radości na serce ojcowskie... Jeszcze bije na ziemi to serce.. Słyszała w marzeniu, jak bije... Nazwała siebie samą najohydniejszem ulicznem wyzwiskiem, wstała, skinęła na Horsta i wyszła z nim.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.