Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XXXIV.

Przy śniadaniu pani Czarnkowska wydała Antoniemu polecenie, by zaprzężono dla niej powóz, którym codzień wyjeżdżała z domu zwykle na cmentarz i do proboszcza.
— Muszę odwiedzić Grzegorza — rzekła, gdy Antoni wyszedł.
Twardowski spojrzał na nią zdwiwiony.
— To ty go znasz, mamusiu? — zapytała Wanda.
— Nie znam dotychczas. Kiedyśmy tu przyjechali, mówił mi wiele o nim ksiądz Rybarzewski. To był człowiek bardzo przywiązany do Alfreda i całkiem mu oddany. Jeździłam już dwa razy do niego z proboszczem, ale za każdym razem nie było go w domu.
— Zabierz mię ze sobą. Ja go znam i bardzo go lubię.
— Zostań, kochanie z panem Zbigniewem. Dziś chciałabym być u Grzegorza sama.
Twardowski patrzył na nią, chcąc odczytać jej myśli.
— Nie rozumiem proboszcza — mówiła dalej. — Spoczątku opowiadał o nim wiele, wychwalał go bardzo; ale teraz, od paru dni unika rozmowy o nim. Coś musiało się stać. Jakiś głos mi mówi, że...
Zawahała się.
— że?... — zapytała Wanda zaniepokojona.
Pani Czarnkowska pochyliła się ku dwojgu młodym i rzekła cicho:
— Że to Grzegorz zabił Culmera.
Wanda spojrzała badawczo na narzeczonego.
— Skądże takie przypuszczenie! — rzekł Twardowski, starając się nadać swym słowom ton jaknajbardziej sceptyczny.
— Mój Zbigniewie — odparła kobieta — ty to samo napewno myślisz i ksiądz także...
Wanda milczała, czując, że matka ma słuszność.
— O nim to myśleliście, kiedyście przy stole polecali opiece boskiej sprawcę zabójstwa. I jego starałeś się ratować w Warszawie... Bóg ci zapłać za to, bo biedny Grzegorz karał nikczemnika za krzywdę Alfreda... I moją!... — dodała z mocą.
Twardowski patrzył na tę wysoce kulturalną kobietę i podziwiał w niej siłę namiętności. Kto wie, czy ona sama nie byłaby zdolna do krwawej zemsty...
— Ja muszę zobaczyć tego człowieka: on musi wiedzieć, że jest ktoś, kto go rozumie...
Twardowski widział, że powstrzymywanie jej nie dałoby żadnego skutku.
Zaraz po śniadaniu pani Czarnkowska wyjechała.
— Więc to Grzegorz!... — rzekła Wanda, gdy zostali sami.
— Tak. On poto wymówił mi służbę. Najwidoczniej liczył, że zrobimy to razem: gdy się na mnie zawiódł, opuścił mię i sam poszedł spełnić to, co uważał za swój obowiązek.
— Jestem o niego niespokojna, choć mię zapewniłeś o jego bezpieczeństwie.
— Grzegorza nikt nie zna i nikt na trop jego nie wpadnie. Ci tylko wiedzieli o nim, którzy go użyli za narzędzie...
— Za narzędzie?...
— Tak, moje dziecko. Skandalem ze Zbychowem i z kopalniami złota Culmer przy pomocy swego synka skompromitował nietylko siebie, ale i swych potężnych przyjaciół zagranicą. Stał się dla nich tak niedogodnym iż postanowili go się pozbyć. Służący Culmera, który był ważną u nich figurą i był mądrzejszy od swego pana, wiedział o Grzegorzu jeszcze z dawnych czasów i musiał teraz spostrzec, że szuka on zemsty. Powziął tedy plan użycia biedaka do zamordowania mecenasa. Plan był genjalny: oni pozbyliby się niedogodnego człowieka i donieśliby władzom, kto go zabił. Pod sąd poszedłby Grzegorz i widocznie stojący za nim pan Zbigniew Twardowski, gdy właściwymi mordercami byli oni...
— Boże, jakie to okropne!... — szepnęła przerażona dziewczyma.
— Otóż było ich dwóch, którzy wiedzieli wszystko. Służący Culmera i pewien żyd zagraniczny. Pierwszego usunął Grzegorz, który widocznie w ostatniej chwili przejrzał jego zamiary. Z owym zaś żydem rozmówiłem się w Warszawie. Domyśliłem się całego ich planu, powiedziałem mu to i zagroziłem oskarżeniem o zabójstwo Culmera. Miało to ten skutek, że wyjechał nazajutrz zagranicę. W interesie jedynego człowieka, któryby mógł wprowadzić policję na trop Grzegorza, leży dziś, ażeby sprawca zabójstwa nie był wykryty.
Panna Czarnkowska sięgnęła do torebki, wyjęła z niej złożony wielokrotnie kawałek gazety, rozłożyła go i, przebiegłszy po nim okiem, zaczęła czytać:
— “Znakomity uczony, prof. Paloma Oldenhuis”...
— Dziewczyno! — zawołał Twardowski. — Jesteś niebezpieczna. Jak to dobrze, że ty będziesz moją żoną, nie zaś którego z moich przeciwników!
Wanda nie zamanifestowała swego triumfu, co byłaby niezawodnie zrobiła dawniej i co chciał wywołać Twardowski.
— Więc tak się przedstawia historja zabójstwa Culmera. Dziękuję ci, żeś odstąpił od swego zwyczaju i opowiedział mi wszystko. Zrobiłeś to, ażeby uspokoić me obawy o Grzegorza... Ale, powiedz, czy można być spokojną i nie bać się, gdy się naokoło nas dzieją podobne rzeczy. Tyś mię ciągle uspokajał, a przecie teraz właśnie groziło ci straszne niebezpieczeństwo...
— Ale mi się nic nie stało i nic mi już nie grozi.
— Gdy jesteś ze mną, gdy słyszę twoje słowa, jestem spokojna. Ale gdy zostaję sama, znów opanowuje mię niepokój i dręczą mię okropne przeczucia.
— Bo wtedy on zdobywa wpływ na ciebie.
— On?... kto?...
— Ten dom.
— Dom? .. .. ..
— Tak. To jest dom niepokoju i rozpaczy, dom nieszczęścia.
— Mówisz to tak poważnie...
— Najpoważniej w świecie.
— Czy to nie przesąd?...
— Nie. Ten dom zbudował i w nim mieszkał jeden z najnieszczęśliwszych ludzi, trawiony nieustannym niepokojem, szarpany rozpaczą... On na nim swoje piętno wycisnął. To nie jest dom dla szukających spokoju i szczęścia... Czy nie widzisz sama, jak się zmieniłaś od czasu przyjazdu tutaj? Zaraz pierwszej nocy spać nie mogłaś, a rano przeraziłem się, gdym cię zobaczył.
— A ty?...
— Ja co innego. Ja się umiem takim wpływom opierać, choć także niecałkowicie.
— Więc co będzie?...
— Teraz musimy tu przebywać ze względu na twoją matkę, która już nie może się od tego grobu oddalić. A gdy się pobierzemy, nie będziemy tu mieszkali...
Wanda patrzyła nań w milczeniu. Na zmęczonej jej twarzy zjawił się jakiś dziwny wyraz.
— Zdaje mi się — rzekła — że i z tobą coś złego się dzieje...
Kazał podać automobil i wyjechali w okolicę.
Pani Czarnkowska wróciła dopiero przed wieczorem. Zamknęła się u siebie i zapowiedziała, że obiadu jeść nie będzie.
Twardowski z narzeczoną zjedli obiad sami i sami potem siedzieli w hallu przy herbacie. Chcąc oderwać jej myśl od spraw bieżących, bawił ją wykładem jednego z rozdziałów swej niedokończonej książki. Mówił o przenoszeniu się myśli od jednego człowieka do drugiego bez pomocy zmysłów...
Nagle usłyszeli w bibljotece krzyk, a po nim głuchy łoskot.
Twardowski się zerwał i skoczył ku drzwiom bibljoteki. Za nim pobiegła Wanda.
Otworzył drzwi; w pokoju było ciemno. Odkręcił światło i zdrętwiał.
Na środku pokoju leżała nawznak z rozkrzyżowanemi rękoma pani Czarnkowska. Była nieprzytomna.
— Mamusiu, co ci jest? — krzyknęła przerażona Wanda i rzuciła się ku leżącej.
Twardowski usunął łagodnie dziewczynę, przyłożył ucho do piersi leżącej kobiety.
— Nie bój się, dziecko — rzekł spokojnie. — To omdlenie, to zaraz przejdzie. Zadzwoń na służbę, tam jest dzwonek.
Z pomocą Antoniego i pokojówki przenieśli biedną kobietę do jej pokoju. Tam Wanda z pokojówką rozebrały ją.
Twardowski wysłał automobil po doktora Zemłę.
Pani Czarnkowskiej wkrótce wróciła przytomność. Otwarła oczy, patrzyła długo przed siebie, wreszcie spytała Wandę:
— Dlaczego ja tu jestem?... To było...
— Przynieśliśmy cię, mamusiu, bo cię siły opuściły.
Nic nie odpowiedziała i znów patrzyła przed siebie, jakby na jakaś wizję..
Nie upłynęło wiele więcej nad pół godziny, kiedy przybył doktór. Widoczme nie stracił ani chwili.
Twardowski w kilku słowach powiedział mu, co się stało, zaprowadził go na górę i zostawił samego z panią Czarnkowską.
— Nie rozumiem, co mama mogła sama robić w bibljotece pociemku — rzekła Wanda.
Twardowski nic nie odpowiedział. On rozumiał. To skutek rozmowy z Grzegorzem. Powiedział jej, że duch stryja przebywa w bibljotece, i poszła go powitać. Usłyszała jego kroki... Wrażenie było dla niej za silne...
Doktór siedział długo na górze. Gdy zeszedł do hallu, Wanda ofiarowała mu filiżankę herbaty i spytała o stan matki.
— Nic szczególnego niema — rzekł Zemła. — Tylko działanie serca słabe. Trzeba unikać silnych wstrząśnień. Niech pani idzie do mamy: prosiła o to.
— Między nami mówiąc — zwrócił się do Twardowskiego — jest źle. Jest to jeden z tych wypadków, w których chory żyć nie chce. Powiada, że musi odejść, bo jest potrzebna tam, bo tam ją wzywają... W tych wypadkach medycyna jest bezsilna.
Twardowski się zasępił. Myślał o Wandzie: za szybko na nią spada jeden cios za drugim.
Nie można nic ściśle przewidzieć — mówił doktór. — Musicie być przygotowani na wszystko. Koniec może przyjść w ciągu kilku dni.
Zapowiedział, że rano przyjedzie, i pożegnał się.
Po jego wyjeździe zeszła Wanda. Oczy miała zaczerwienione.
— Mamusia zasnęła — rzekła zdławionym przez łzy głosem — jest bardzo wyczerpana. Kazała na rano wezwać księdza.
Twardowski starał się ją uspokoić i namawiał, żeby poszła spocząć.
— Nie, ja będę przy niej czuwała. I takbym spać nie mogła. Ty idź, połóż się, bo musisz mieć siły za wszystkich.
Wcześnie rano przyjechał ksiądz Rybarzewski z Sakramentami. Siedział długo, zamknięty z chorą.
Wanda zeszła nadół wymizerowana, blada z podkrążonemi oczyma.
— Trzeba żebyś trochę się przespała — rzekł Twardowski. — Ty się kochanie, zabijasz.
— Nie mogę; czuję, że nie zasnę. Czy doktór prędko przyjedzie?...
— Kazał przysłać po siebie o dziesiątej.
Siedzieli tak w oczekiwaniu, wymieniając czasami parę słów bez znaczenia.
Zjawiła się pokojówka: ksiądz prosi ich oboje do pokoju pani Czarnkowskiej.
Wanda spojrzała na Twardowskiego z niepokojem.
Weszli do pokoju. Ksiądz składał komżę i stułę; pani Czarnkowska leżała bez ruchu z przymkniętemi oczyma.
— Siadajcie — rzekł ksiądz i zwrócił się do Wandy:
— Mama wyraziła wolę, żebyście się pobrali za jej życia. Nie wiedząc dnia ani godziny, pragnie, żeby to nastąpiło jaknajrychlej tu, w jej obecności.
Pani Czarnkowska z wysiłkiem uniosła głowę.
— Tak, nie odmówicie mi tego — rzekła ledwie dosłyszalnym głosem.
Z oczu Wandy łzy trysnęły. Uklękła przy łóżku i całowała bezwładnie zwieszającą się rękę matki.
— Jestem gotów każdej chwili — odezwał się Twardowski.
— Jadę zaraz do Warszawy — rzekł ksiądz — żeby jaknajszybciej otrzymać dla was indult. Załatwi się to telegraficznie. A teraz dajmy pani spocząć: jest bardzo zmęczona.
Wyszli z Twardowskim. Wanda została przy łóżku matki.
— Niestety — mówił ksiądz po drodze — biedna kobieta długo nie pożyje..., bo żyć nie chce — dodał, jakby słyszał słowa doktora. — Życzenie jej jest bardzo mądre, bo życie wasze, a zwłaszcza panny Czarnkowskiej, po śmierci matki byłoby bardzo utrudnione, gdybyście nie byli mężem i żoną. Trzeba się śpieszyć ze ślubem. Nie będziecie mieli wesela... — zakończył z westchnieniem.
Twardowski przyznał, że przytoczone przez proboszcza argumenty za natychmiastowym ślubem są słuszne, ale był przekonany, że motywy pani Czarnkowskiej były inne.
Ksiądz pojechał do Warszawy automobilem Czarnkowskich, żeby me stracić dnia w swem przedsięwzięciu.
Wkrótce przybył doktór. Zastał chorą pogrążoną w śnie głębokim. Nie kazał jej budzić i odjechał natychmiast. Zapowiedział przyjazd na wieczór.
Wanda ciągle siedziała przy matce.
Popołudniu pani Czarnkowska obudziła się i wezwała do siebie Twardowskiego.
Widocznie sen ją wzmocnił. Usiadła na łóżku i mówiła prawie bez wysiłku, acz urywanemi zdaniami.
— Mój drogi Zbigniewie, pozwól mi mówić do ciebie, jak do syna. Dziękuję ci, żeś zgodził się na taki smutny ślub. Zrobicie to dla mnie. Ona jest moją siostrzenicą i przybraną córką, którą kocham jak rodzoną. Tyś jego synowcem i właściwie także przybranym synem. Wasz ślub będzie, jak mój ślub z Alfredem. Alfred się będzie z niego cieszył...
Nabierała sił, a Twardowski mówił sobie, że takich właśnie motywów się domyślał.
— Ja tego ślubu dożyję, zrobię wysiłek i dożyję. Ale potem umrę. Pochowajcie mnie na tutejszym cmentarzu, obok niego i taksamo, jak jego. Cicho i skromnie. Pozwól, żeby ciało moje stało w twoim domu, w jego domu, w bibljotece, i żeby stąd było wyniesione na cmentarz. Dobrze?...
— Wszystko, mamo, co każesz, będzie spełnione.
Wyciągnęła ku niemu ręce i pocałowała go w czoło.
— Jeszcze jedno. Wezwij do mnie Grzegorza. Muszę go pożegnać. On był taki wierny Alfredowi...
— Dobrze.
— Idź teraz i przyślij mi co jeść. Muszę jeszcze żyć...
Doktór wieczorem stwierdził, że stan chorej znacznie się poprawił.
Przy wsiadaniu do automobilu rzekł do Twardowskiego:
— Będzie żyła, dopóki będzie trwała chęć życia.
Nazajutrz przedpołudniem przyszedł Grzegorz. Wyglądał źle: przygarbił się i jakby przychudł. Nieśmiało się przywitał z niedawnym panem i poszedł do pani Czarnkowskiej...
Przez następne parę dni Twardowski nie wiedział, co z sobą zrobić. Wandę widywał tylko przez krótkie chwile: siedziała przy matce, a gdy ta jej kazała iść spać, robiła to z mniejszym lub większym skutkiem. Gdy spotykała się z nim przy stole, była smutna i małomówna. Prawie nic nie jadła i mizerniała coraz bardziej.
W domu panowała grobowa cisza. Służba chodziła na palcach i rozmawiała szeptem. Bał się od domu zbyt oddalać, wiedząc, że kryzys każdej chwili może nastąpić. Próbował pracować, ale praca mu nie szła: i jego nerwy już się wymykały spod kontroli. Rozważał wydarzenia ubiegłych tygodni i zaczynał czarno patrzeć na życie...
Upokorzony, przyznawał się przed sobą, że ten dom ze swoją tragiczną atmosferą jest od niego silniejszy.
Wreszcie wrócił ksiądz Rybarzewski z pozwoleniem na ślub w kieszeni.
Zajechał przed dom koło wieczora i udał się przedewszystkiem do pani Czarnkowskiej. Wyszedłszy od niej, rzekł do czekających nań na dole Twardowskiego i Wandy:
— Jutro przyjedźcie o ósmej do kościoła. Załatwię waszą spowiedź i odprawię mszę na waszą intencję. Po mszy podpiszemy akt ślubny i przyjedziemy tutaj na ślub. Świadkiem, jak pan mówił, ma być Zemła; trzeba go przywieźć na czas.
Nie dał się zatrzymać na obiedzie.
Przy wsiadaniu, obejrzawszy się, czy kto nie słyszy, rzekł cicho do Twardowskiego:
— Trzeba być przygotowanymi na wszystko. Ona się trzyma tylko do waszego ślubu. Boję się, że potem rychło przyjdzie koniec.
Przygnębiony Twardowski wrócił do Wandy.
— Smutny będzie nasz ślub, moja już bliska żono — rzekł, całując ją w czoło.
— Mój najdroższy — odrzekła z jakąś bolesną rezygnacją — nie wyobrażam sobie już wesela. Marzyłam o niem wtedy, kiedy nie wiedziałam, co to jest życie. Poco robić wesoły wstęp do tragedji...
Chciał jej coś odpowiedzieć, ale słów nie znalazł. Nie był w tej chwili usposobiony do pocieszania kogokolwiek.
Rano Twardowski kazał zaprząc konie do powozu i zeszedł na dół.
Przybiegła do niego pokojówka pań.
— Panienka za chwilę zejdzie. Prosi o automobil.
Zmienił zarządzenie, kazał zajechać Markowi.
Za chwilę zbiegła po schodach Wanda.
— Jedźmy zaraz — rzekła z pośpiechem.
W drodze powiedziała mu tylko:
— Prosiłam cię, żebyśmy jechali automobilem, bo się boję zostawić mamę samą na długo.
Traktowała ten ślub, jak coś drugorzędnego. Zajęta była matką.
Ksiądz już czekał. Widocznie widział niepokój i pośpiech dziewczyny. Odbył spowiedź obojga krótko, poczem wyszedł ze mszą. Podczas mszy przyjechał doktór Zemła. Poszli po mszy i komunji do kancelarji parafjalnej. Podpisali akt ślubny, który ksiądz wieczorem przygotował, i wsiedli wszyscy czworo w automobil. Twardowski z respektem patrzył na księdza, jak sprawnie i szybko wszystko załatwiał.
Za kilka minut byli już w domu turowskim i udali się wszyscy do pokoju pani Czarnkowskiej.
Czekała na nich, siedząc na łóżku, z dziwnym, gorączkowym ogniem w oczach.
Zaledwie zdołali się z nią przywitać, ksiądz już stał przed nimi w szatach obrzędowych. Kazał im uklęknąć. Wanda z nerwowym pośpiechem powtarzała za nim słowa przysięgi, jakby jej chodziło tylko, żeby się to jaknajprędzej skończyło. Doktór, który obserwował chorą, nie spostrzegł się, kiedy ksiądz wezwał obecnych, ażeby zawsze i wszędzie świadczyli o małżeństwie tem prawnie zawartem i od Kościoła potwierdzonem.
Pani Czarnkowska pochyliła się nad Zbigniewem i Wandą, błogosławiąc im, i szepnęła:
— Będę świadczyła przed Panem Bogiem i... przed nim.
Zemła rzekł do niej:
— Teraz nie będę pani męczył.
Dał znak wszystkim, żeby wyszli.
— Idźcie — rzekła Wanda — ja zostanę z mamą.
Ksiądz i doktór zeszli z Twardowskim na dół i złożył mu życzenia w formie powściągliwej, podyktowanej przez smutną chwilę.
Ledwie zamienili parę zdań, gdy na schodach ukazała się zaalarmowana pokojówka.
— Proszę pana doktora...
Zemła, nie czekając, pobiegł na górę.
Gdy Twardowski wraz z księdzem pośpieszyli za nim i weszli do pokoju chorej, ujrzeli Wandę, klęczącą przy łóżku, wpatrzoną w głowę matki, leżącą nieruchomo na poduszkach.
Doktór rzucił im spojrzenie, które zrozumieli.
Pani Czarnkowska nie żyła...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.