Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Będzie żyła, dopóki będzie trwała chęć życia.
Nazajutrz przedpołudniem przyszedł Grzegorz. Wyglądał źle: przygarbił się i jakby przychudł. Nieśmiało się przywitał z niedawnym panem i poszedł do pani Czarnkowskiej...
Przez następne parę dni Twardowski nie wiedział, co z sobą zrobić. Wandę widywał tylko przez krótkie chwile: siedziała przy matce, a gdy ta jej kazała iść spać, robiła to z mniejszym lub większym skutkiem. Gdy spotykała się z nim przy stole, była smutna i małomówna. Prawie nic nie jadła i mizerniała coraz bardziej.
W domu panowała grobowa cisza. Służba chodziła na palcach i rozmawiała szeptem. Bał się od domu zbyt oddalać, wiedząc, że kryzys każdej chwili może nastąpić. Próbował pracować, ale praca mu nie szła: i jego nerwy już się wymykały spod kontroli. Rozważał wydarzenia ubiegłych tygodni i zaczynał czarno patrzeć na życie...
Upokorzony, przyznawał się przed sobą, że ten dom ze swoją tragiczną atmosferą jest od niego silniejszy.
Wreszcie wrócił ksiądz Rybarzewski z pozwoleniem na ślub w kieszeni.
Zajechał przed dom koło wieczora i udał się przedewszystkiem do pani Czarnkowskiej. Wyszedłszy od niej, rzekł do czekających nań na dole Twardowskiego i Wandy:
— Jutro przyjedźcie o ósmej do kościoła. Załatwię waszą spowiedź i odprawię mszę na waszą intencję. Po mszy podpiszemy akt ślubny i przyjedziemy tutaj na ślub. Świadkiem, jak pan mówił, ma być Zemła; trzeba go przywieźć na czas.
Nie dał się zatrzymać na obiedzie.
Przy wsiadaniu, obejrzawszy się, czy kto nie słyszy, rzekł cicho do Twardowskiego:
— Trzeba być przygotowanymi na wszystko. Ona się trzyma tylko do waszego ślubu. Boję się, że potem rychło przyjdzie koniec.
Przygnębiony Twardowski wrócił do Wandy.
— Smutny będzie nasz ślub, moja już bliska żono — rzekł, całując ją w czoło.
— Mój najdroższy — odrzekła z jakąś bolesną rezygnacją — nie wyobrażam sobie już wesela. Marzyłam o niem wtedy, kiedy nie wiedziałam, co to jest życie. Poco robić wesoły wstęp do tragedji...
Chciał jej coś odpowiedzieć, ale słów nie znalazł. Nie był w tej chwili usposobiony do pocieszania kogokolwiek.
Rano Twardowski kazał zaprząc konie do powozu i zeszedł na dół.
Przybiegła do niego pokojówka pań.
— Panienka za chwilę zejdzie. Prosi o automobil.
Zmienił zarządzenie, kazał zajechać Markowi.
Za chwilę zbiegła po schodach Wanda.
— Jedźmy zaraz — rzekła z pośpiechem.
W drodze powiedziała mu tylko:
— Prosiłam cię, żebyśmy jechali automobilem, bo się boję zostawić mamę samą na długo.
Traktowała ten ślub, jak coś drugorzędnego. Zajęta była matką.
Ksiądz już czekał. Widocznie widział niepokój i pośpiech dziewczyny. Odbył spowiedź obojga krótko, poczem wyszedł ze mszą. Podczas mszy przyjechał doktór Zemła. Poszli po mszy i komunji do kancelarji parafjalnej. Podpisali akt ślubny, który ksiądz wieczorem przygotował, i wsiedli wszyscy

211