Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XXVIII.

Mecenas Culmer siedział przy pierwszem śniadaniu. Machinalnie pociągał kawę z filiżanki, patrząc w przestrzeń, jakby goniąc jakąś myśl, która przed nim uciekała.
To zajęcie przerwał mu Jakób, kładąc przed nim gazetę i wskazując palcem na telegram z Londynu. Mecenas drgnął i zaczął czytać:

“W związku ze sprawą Tugela River Gold Co., która niedawno zawiesiła wypłaty, aresztowany został znany finansista sir Joseph Turner. Wywołało to niebywałą sensację, nietylko ze względu na fakt, że aresztowany należy do utytułowanej sfery angielskiej, ale także, iż cieszył się on wielkim autorytetem w świecie finansowym i posiadał niemałe wpływy polityczne.”
Mecenas zdrętwiał. To już jest katastrofa! To gorsze, niż wszystko. Skandal z Turnerem pociąga za sobą konsekwencje nieobliczalne.
Z biciem serca oczekiwał następnego dnia. Otrzymywał stale Daily Telegraph: w najbliższym numerze pewnie będą wiadomości obszerniejsze.
Nazajutrz, przerzucając chciwie numer angielskiego dziennika, znalazł artykulik o aresztowaniu wybitnego finansisty. Kończył się on ustępem:

“Jesteśmy pewni, że sir Joseph Turner łatwo się oczyści z zarzutów, które podobno opierają się na zeznaniach niejakiego Charlesa Culmera, Polaka, osobistości bardzo podejrzanej, znanej od paru lat wśród najlichszych żywiołów City i w nocnych lokalach West Endu.”
Wypuścił z rąk gazetę. Przez parę minut był sparaliżowany..
Nagle zerwał się z miejsca i zaczął biegać nierównemi krokami po pokoju, krzycząc:
— Kto mnie przeklął?... kto mię przeklął?...
Wreszcie usiadł przy biurku, oparł głowę na łokciach, wpił palce w swą białą grzywę.
Na biurku od wczorajszego wieczora leżała sina obwoluta — jedno z licznych dossiers, spoczywających w aktach mecensa. Wzrok jego padł na nią... Wielke, czarne litery tworzyły napis:

ALFRED TWARDOWSKI.

— Tak, to on... — wyszeptał. — On mnie przeklął... On nakazał zemstę synowcowi... On zostawił na to pieniądze... Przekleństwo, przekleństwo, przekleństwo!...
Zaczął trząść się jak liść.
Gdzieś się podział cywilizowany Europejczyk — pozostał tylko prosty talmudyczny Żyd, który rażony klątwą wydziera sobie włosy z głowy...
Wyczerpany atakiem rozpaczy opadł bezwładnie na plecy fotela. Próbował wyobrazić sobie, co się dzieje w Londynie, ale mózg przestał działać...
Tymczasem w Londynie działy się rzeczy całkiem proste.
Pan Charles Culmer, wybierając się do Ameryki, uznał za potrzebne zobaczyć się po drodze z pewną londyńską przyjaciółką. W Duwrze przy rewizji paszportowej zaproszono go do osobnego pokoju i tam zakomunikowano mu, że mają polecenie aresztowania go i odesłania do rozporządzenia komisarza Sinclaira. Ten się nim zaopiekował, pokazał mu jego własne listy do Stuarta, wraz z protokółem rozmowy w wagonie, jako komentarzem do nich, wobec czego młody finansista uczuł się zmuszony do opowiedzenia wszystkiego, co wiedział o współpracy Turnera z Tugela River. Po otrzymaniu tych zeznań Sinclair zrealizował jedno z dwóch swoich marzeń: osadził “szlachcica angielskiego” w areszcie i zaczął z nim rozmowę, która, okazała się trudniejsza, niż z latoroślą rodu Culmerów, ale zato o wiele więcej interesującą.
Charles Culmer był całą sprawą mocno zmartwiony, ale najwięcej tem, że dokonano przy nim rewizji osobistej i położono rękę na znaleziony w jego kieszeniach znaczny zapas dolarów, reprezentujący jego kapitał zakładowy na nowe interesy. Sinclair zakomunikował mu uprzejmie, iż jest wszelka nadzieja włączenia tej sumy do masy upadłości Tugela River. Wobec tego zdjęła biedaka skrucha, że nie zostawił rodzicowi przynajmniej znacznej części tych pieniędzy.
Tak się przedstawiały wypadki, które ułamkowo zreferowane w gazetach, doszły do mecenasa Culmera.
Pewnego ranka, kiedy Culmer leżał w łóżku, nie mając ochoty wstać na powitanie dnia, conajmniej równie wstrętnego jak poprzedni, wszedł do sypialni Jakób, rozpostarł przed jego oczyma gazetę i milcząc wskazał palcem na krótką notatkę:

“Znana powaga w dziedzinie prawa międzynarodowego, prof. Robert Paloma Oldenhuis z Holandji, przybywa dziś rano do Warszawy. Podróż wielkiego uczonego związana jest z jego studjami nad sprawą mniejszości narodowych w środkowej Europie.”
Jest... Należało się tego spodziewać, a jednak mróz przeszedł po skórze mecenasa. Wolałby, żeby się to odwlekło...
Leżał jeszcze z pół godziny, myśl jego szybko, pracowała. Przygotowywał się do nieuniknionej rozmowy.
Miał już wstać, gdy wszedł Jakób.
— Był telefon z Hotelu Europejskiego. Profesor Oldenhuis zawiadamia, że będzie u pana o piątej popołudniu.
A więc jest jeszcze sporo czasu... Dźwignął się ciężko z łóżka i powoli wciągnął szlafrok, myśląc nieustannie. Zaczął chodzić po pokoju...
Podszedł do dzwonka, nacisnął. Weszła pokojówka.
— Niech tu Jakób przyjdzie.
— Jakóba niema.
— Gdzie jest?
— Ubrał się i wyszedł na miasto.
Odprawił ją gestem.
Jakóba niema... Poszedł do Oldenhuisa — musiał go wezwać. Pierwej z Jakóbem o mnie, a potem ze mną. To nie jest dobrze...
Mecenas Culmer nie mylił się. Jakób, wyszedłszy z domu, złapał pierwszą taksówkę i kazał się wieźć do hotelu Europejskiego.
W hotelu, nie informując się u nikogo, wszedł po schodach na pierwsze piętro, odnalazł numer drzwi, którego szukał, i zapukał lekko w jakiś kunsztowny sposób.
Herein — rozległ się głos zwewnątrz.
Jakób wszedł.
Za niewielkiem biurkiem siedział lekko otyły, średniego w zrostu mężczyzna, w wieku jakichś lat pięćdziesięciu, wygolony, szpakowaty, z ostrym, lekko garbatym nosem, z suchemi czarnemi oczyma.
Wskazał Jakóbowi krzesełko.
— Niech pan siada — rzekł po niemiecku grzecznie, głosem jednak, w którym brzmiała komenda.
Jakób bez wahania usiadł. Przez chwilę milczeli. Wreszcie profesor odezwał się:
— Ja myślę, że on już jest skończony.
— Bez żadnej wątpliwości. Narobił za wiele szkody.
— Kiedyż to się zaczęło?
— Właściwie zaczęło się już przed wojną. Wtedy już nie umiał sobie poradzić z tym zdrajcą Twardowskim. Zanadto wierzył w siebie. Zwracałem na to uwagę, ale myślałem, że to jeden błąd, który się nie powtórzy. Szkoda go było, bo to człowiek zdolny i umiał sobie wyrobić silną pozycję. Teraz się to powtórzyło z drugim Twardowskim. Ten jest dużo niebezpieczniejszy, i to sprawa gorsza. Wywołał ją sam Culmer przez to, że zbyt był pewny siebie. Największem nieszczęściem jego jest słabość do syna, tego gałgana, który jest przyczyną całego skandalu londyńskiego.
Widoczne było, że Jakób jest nietylko służącym i pomocnikiem Culmera, ale i kontrolerem jego postępowania z ramienia władzy wyższej.
Na rozkaz profesora opowiedział szczegóły wszystkich spraw, które Culmera postawiły w położenie bez wyjścia. Gdy skończył, profesor milczał chwilę, a potem rzekł:
— Jedno jest tylko rozwiązanie: Culmer musi zniknąć.
— Dotychczas nie myśli o ucieczce: tyle nici wiąże go z Warszawą...
— Nie może być mowy o tem. Ucieczka człowieka tak znacznego — to nowy, wielki skandal. Tu trzeba możliwie zamknąć usta gawiedzi. On musi zniknąć w inny sposób. Tylko czy on się na to zdobędzie?...
— On bardzo kocha życie...
— Zobaczymy. Proszę przyjść do mnie jutro rano o tej samej porze.
Jakób wyszedł i taksówką wrócił do domu.
Culmer go nie pytał, poco wychodził na miasto. Czekał, czy Jakób sam czego nie powie, ale jego służący i powiernik tak się zachowywał, jak obcy sublokator w jego mieszkaniu. Robił swoje, starając się jaknajmniej zważać na obecność pana. Zdenerwowanie Culmera dochodziło do granic, poza któremi pozostaje już tylko szaleństwo.
Czekał popołudniowej wizyty, jak tchórz oczekuje pojedynku, z przekonaniem, że skończy się dla niego fatalnie. Patrzył co chwila na zegarek...
Punkt o piątej rozległ się dzwonek.
Gość wszedł z miną surową. Dla Culmera twarz jego była odbiciem zimnego okrucieństwa.
Podał rękę gospodarzowi bez słowa powitania, usiadł w fotelu i rzekł po niemiecku:
— Nie myślałem, że spotkamy się w okolicznościach tak smutnych.
— Dla mnie tragicznych — odrzekł Culmer z emfazą.
— Nietylko dla pana.
Culmer zaczął szeroko mówić o przyczynach tego, co się stało, wskazując je stale poza sobą.
Profesor mu przerwał:
— Nie ma pan potrzeby opowiadania mi o tem, co się stało. Ja wszystko wiem, jestem dokładnie poinformowany. Chciałbym tylko mieć ścisłe zeznanie w sprawie Tugela River z pańskiej strony.
To było dla Culmera najcięższe. Wiedział wszakże, iż nic utaić się nie da. Bijąc się tedy w piersi, przyznał się do wszystkiego.
— Pan wie — rzekł gość zimno — że my staramy się nie krępować swoich ludzi w interesach; owszem, pomagamy im. Ale żądamy rozumu i taktu. Skandale są niedopuszczalne.
Culmer zaczął przytaczać okoliczności łagodzące, a gdy widział, że to nie sprawia wrażenia, powoływać się na swoje zasługi.
— Wiem, wiem, wiem — mruczał gość. — Wszystko pan przekreślił. Dziś jest pan niemożliwy.
— Tak — rzekł zrozpaczony mecenas — położenie jest prawie bez wyjścia...
— Wyjście zawsze jest — rzekł gość twardo.
— Jakie?...
— Gdy nie można wyjść z położenia, to się wychodzi z życia.
Culmer odrzucił się wtył i blady patrzył w gościa szklanemi oczyma.
— Ja... mam?...
— Tak — rzekł spokojnie profesor, nie dając mu dokończyć.
— Ja tego nie mogę zrobić!
Oldenhuis wzruszył ramionami. Czekał chwilę i powstał.
— Pewne stanowiska obowiązują — rzekł sucho. — Radzę się zastanowić... Współczuję panu, ale to jest jedyne wyjście. Pozostaje już tylko...
— Co? — wykrztusił Culmer chrapliwym głosem. — Co zrobicie?
— Wolę tego nie mówić. Żegnam pana.
Z temi słowy profesor Paloma Oldenhuis opuścił mieszkanie mecensa Culmera. Ten pozostał w fotelu, sparaliżowany trwogą. Chciał powstać, zatrzymać odchodzącego, ale nogi i ręce odmówiły mu posłuszeństwa.
Miotał się wewnętrznie jak w agonji. Później przyszło przytępienie i apatja.
Obiadu tego wieczora nie jadł, kazał sobie podać tylko czarną kawę i koniak. Wypił dużo obu płynów i to go postawiło nieco na nogi. Zaczął myśleć nad innem wyjściem. Zlikwidować interesy i wyjechać gdzieś daleko?... Ale dokąd?... Do Ameryki? Tam nie można; tam ich jest za wielu... Może do Włoch?... Tam teraz chyba najbezpieczniej. Rzecz zaczęła mu się przedstawiać prawie realnie...
Zdecydował się iść spać. Jutro spokojnie trzeba wszystko przemyśleć.
Wszedł do sypialni i odkręcił światło. Zadrżał...
Na stoliku, przy łóżku ujrzał swój nieużywany browning, który tam nigdy nie leżał.
Zbliżył się powoli, jakby do węża jadowitego. Broń była świeżo wyczyszczona, przygotowana do użycia. Patrzył na nią zdrętwiały... To Jakób mu tak ułatwia powzięcie postanowienia... Nagłym ruchem chwycił broń, wrócił do gabinetu, wyciągnął szufladę, wrzucił w nią automatyk i zamknął na klucz.
— Nie doczekacie się tego! — zazgrzytał.
Nazajutrz Jakób znów siedział u profesora Oldenhuisa.
— Byłem pewny — mówił — że on się na to nie odważy.
— W takim razie trzeba skończyć z nim na innej drodze.
W głosie profesora brzmiał wyrok nieodwołalny.
Jakób tonem sokojnym, jakby mówił o najzwyklejszej w świecie rzeczy, odpowiedział:
— Myślałem o tem przed przyjściem tutaj.
— Trzeba to zrobić tak, żeby nie było skandalu.
— Możeby się udało zrobić tak, że skandal byłby, ale nie dla nas.
— Co pan chce powiedzieć?
— A gdyby się dało tak urządzić, że sprawcą okazałby się drugi człowiek, którego musimy się pozbyć?...
— Kto?
— Twardowski.
Oczy profesora błysnęły.
— Czy to możliwe?
— Nie mogę jeszcze powiedzieć, że na pewno możliwe. Potrzebuję na to trochę czasu.
— Ile?
— Może z tydzień.
— Ja tu dłużej zabawię. Gdy pan plan przygotuje, obejrzymy go. Tylko proszę pamiętać, że nie mamy czasu do stracenia i że sprawa musi być załatwiona.
— Amen — rzekł Jakób. Wobec pożegnalnego gestu profesora Oldenhuisa złożył głęboki ukłon i poszedł pracować.
Przed wyjściem zostawił profesorowi dość długi spis adresów w Warszawie i na prowincji, który ten kazał był dla siebie przygotować.
Profesor Oldenhuis siedział dłuższą chwilę nieruchomy. Myślał o czemś głęboko. Wreszcie rzekł do siebie:
— Trzeba i tego spróbować. Kto wie?... może?...
Wziął do ręki pióro i napisał ów list do Twardowskiego.
Po włożeniu listu do koperty wziął słuchawkę telefonu i podał numer.
Mówił tym razem po angielsku.
— Zdaje się, że poznaję głos pański. Mówi Paloma... Chciałbym pana jaknajprędzej widzieć... Na śniadanie?... Dziękuję bardzo, przyjdę... Mogę przyjść wcześniej? o pół do pierwszej?... Dobrze.
Zajrzawszy do spisu, pozostawionego mu przez Jakóba, zaadresował list do Twardowskiego i, nie zalepiając koperty, włożył go do kieszeni.
Po pół do pierwszej prof. Paloma Oldenhuis siedział w głębokim, skórą krytym fotelu, w obszernym, kosztownie i poważnie umeblowanym gabinecie, którego ściany, ozdobione długiemi szeregami grubych tomów na półkach, świadczyły o powadze umysłowej gospodarza.
Naprzeciw niego, w takimż fotelu, siedział sam gospodarz, starszy o kilkanaście lat od gościa, z suchą twarzą, której wygolenie uwydatniało jej ostre rysy żydowskie, tak stylowo żydowskie, że aż rzadko spotykane. Czarne oczy jego były utkwione w gościa, a na ustach, zarysowanych coprawda po żydowsku, z wargami jednak bardzo cienkiemi, błąkał się ledwie dostrzegalny uśmiech. Nie był to uśmiech uprzejmy — raczej mówił on o poczuciu wyższości u jego właściciela.
— Nie przypuszczałem, że Culmer nam sprawi tyle kłopotu — mówił Oldenhuis. — Syn takiego zasłużonego człowieka.
— Tak — rzekł gospodarz — ojciec jego to był pierwszorzędny człowiek. Chcąc wszakże spełnić swe zadanie, musiał się ochrzcić. A za to się drogo płaci. Bo już nie można dzieci wychować w naszej religji, naprawdę po żydowsku. Oni są Żydami, bo Żydem przestać być niesposób, ale są Żydami płytkimi i niepoważnymi. Żałuję, że formalnie należę do jego grupy, żem czasami brał udział w jej zebraniach. To, co się stało, jest bardzo nieprzyjemne.
— Właśnie przyszedłem pana pytać o radę, jak to naprawić. Panby nam mógł pomóc.
Uśmiech na ustach gospodarza stał się wyraźnie ironicznym.
— Nie zaproponuje mi pan chyba, żebym go zastąpił? Nie mogę się przecie tak zdegradować.
— Ależ nie śmiałbym nigdy. Tylko gdyby pan chciał wziąć teraz trochę więcej udziału...
— Pan wie przecie — przerwał gospodarz — że moje wysokie stanowisko nie pozwala mi na zbyt określoną rolę w tej organizacji, na pełnienie w niej jakichkolwiek stałych funkcyj...
— Prawda.
— Rozumiem trudność położenia, bo wśród tej reszty niema ani jednego człowieka.
— Co pan myśli o Twardowskim?
Gospodarz spojrzał bystro na mówiącego.
— Śmiała myśl — rzekł. — Niestety, ja go nigdy nie widziałem.
— Ja go trochę obserwowałem przed paru laty. Miałem z nim raz ciekawą rozmowę.
— O czem?
— O Kabale.
— Oho! — zawołał gospodarz ożywiony. — Cóż on mówił?
— Przedewszystkiem widziałem, że dużo wie. Chwilami mówił tak, jakby był Żydem. Zna wcale nieźle hebrajski...
— I ja słyszałem, że on wie dużo. Tacy ludzie powinni być w naszych rękach, albo nie powinno ich być wcale. Tylko takiego człowieka trzeba za coś mocno trzymać.
— Więc?...
— Można spróbować.
Rozmowę przerwało śniadanie.
Profesor Paloma Oldenhuis, wyszedłszy po śniadaniu na ulicę, wyjął z kieszeni list zaadresowany do Twardowskiego, zalepił go i wrzucił do skrzynki pocztowej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.