Dziecko salonu/Dziadek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Dziadek
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIADEK.

24 Grudnia.
Kto to był? Kto się przebrał za dziadka?

Nie był to święty Mikołaj, to pewne. Widać było maskę, a jak mówił, broda mu się nie poruszała.
Ale dlaczego stróż go nie widział, kiedy wchodził do bramy?
Pan Jan wszystkiego się wypiera — i skądby znowu miał tyle pieniędzy?
I żeby pan Jan, chodziłby do znajomych, a nie po obcych.
A u niektórych nazywał wszystkich po imieniu i wypytywał o krewnych.
Domysły, dociekania, wątpliwości.
Dzieci wierzą i dużo mówią o świętym Mikołaju.
Drobny pozornie epizod pchnął myśl moją na nieznaną uprzednio drogę, która doprowadzi mnie do poznania prawdy. Czuję, że skupiają się we mnie nieznane siły, które strzelą światłem — i światło przyświecać mi będzie do ostatniego oddechu życia. Czuję, że blizkim jestem wydobycia z otchłani duszy mojej celu, z którego wykrzesam szczęście.
Przez godzinę byłem świętym.
Nie było we mnie żadnej namiętności, żadnego żądania, — tylko myśl smutna, smutek rzewny, rzewność błogosławiąca światu, — wszystkiemu, co żyje, i cierpi, i błądzi.
Wrażenia, doznane owej czystej godziny wigilijnej, nie dadzą się porównać z żadnemi z przeżytych uprzednio.
Idę, — święty Mikołaj, — w masce starczej, z białemi włosami, długą do pasa śnieżną brodą, z kijem pątniczym w ręce, — przepasany powrozem, — z workiem przysmaków i świecidełek dla smutnej dziatwy, idę od izby do izby, niosąc ździwienie, bojaźń i radość, — i cały szereg jednakich a mimo to różnych obrazów przesuwa się przed memi oczami.
Idę od izby do izby — i widzę drobne pyły wieczności, mrowie ludzkie, rozwiane na idącym w dal nieskończoną gościńcu życia; widzę na potwornie wielkiej pajęczynie bytu — ludzi, zawieszonych, jak rosę gęstą, jak łzy, które wypija powietrze; widzę drobne krople olbrzymiej fali ludzkiej; widzę pojedyńcze trawy stepu, widzę pojedyńcze ziarna pustyni, a ziarno każde ma myśl i czuje.
Biedni wy, moi współcześni, — i wy, którzyście pomarli i kości wasze bieleją, — i wy, którzy przyjdziecie dnia jutrzejszego, — biedna ludzkości w smutku i grzechu.
Idę od izby do izby, — starzec siwy, — któremu stulecia były latami.
Śnieg iskrzy się brylantami w migotaniu gwiazd światów. Czuję ruch tych gwiazd–olbrzymów, ziemi, wirującej bez wytchnienia, jakgdyby się nic na niej nie działo.
Idę od izby do izby.
Śpiewają kolendy, wódkę piją, łamią się opłatkami, składają życzenia i skromne spożywają wieczerze.
Dzieci niefrasobliwe kręcą się wokoło nizkich choinek, płonących rzadkiemi świeczkami, przybranemi taniemi papierkami. Skromne drzewka robotników. Nie czuję żalu do błyskotliwej choinki bogacza.
Milknie śpiew, gdy wchodzę.
Idę od izby do izby.
Każdy z was, maku ludzki, ma jedną własną chwilę urodzin, gdy po raz pierwszy odetchnął powietrzem szorstkiem i chłodnem, i zapłakał bez łez. — I każdy przyniósł na życie swe — wypadkową nieznanych sił i nieznanych grzechów odległej, zamarłej, prochem szarzejącej przeszłości, — by być ogniwem, przez które płyną siły i grzechy i dobro — w ciemń tajemnego jutra. — Co zwycięży?
Każdy przyniósł na świat zasób nieznanych, dziedzicznych władz duchowych, i moc wzrostu, i pragnienie życia własnego, i w dzieciach i we wnukach, i tęsknotę do ideału, i tajemnicę celu swego istnienia.
Każdy ma swój własny, wszystkim obcy, świat ducha, którego nikt nie zna, bo znać nie może, — którego sam nie zna, bo znać nie może.
Idę od izby do izby, a myśli pochyliły mi czoło, a smutek grzbiet przegiął do ziemi.
I każdy z was ma swoje własne bóle — i pragnienie współczucia, bo słaby — i opieki, bo słaby — i nie znajduje — i kurczy się w sobie — i nienawidzieć poczyna.
I każdy ma dążenia i nadzieje.
I każdy ma jedną własną chwilę śmierci, dla której żyje — kiedy on jeden umrze, a nikt inny, — i nie pamięta o tem, nie chce pamiętać.
Idę od izby do izby.
Twarze, spalone żarem, pokreślone troskami, ciała pochylone wczesną i ciężką pracą, dłonie wyrobione, twarde, oczy znużone, zamglone wódką — a obok dzieci z pytaniem–przeczuciem w przeczystym wzroku.
Siedzą starzy i młodzi przy wspólnych stołach, — razem, — blizcy, — z wspólnej misy jedzą, — jednem dyszą powietrzem, — ręce się ich dotykają, — wzrokiem się obejmują. — Życie tchnie, wionie lekko — rozproszy.
Ułożą się nowe konstelacje pyłów, — znacie kalejdoskop?
Siedzą starzy, młodzi i dzieci, ale już inni, już nowi. — Znów życie wionie, — innego braknie, inny w świat pójdzie, inni przybędą.
Życie znów zakołysze falą — w nowe desenie połączą się żywi, — tych ziemia weźmie, — tych łona matek poczną — i fala nie zginie — fala istnieć będzie.
Płynie pieśń–kolęda. Harmonja w dali niby się cieszy, a płacze.
Idę od izby do izby krokiem wolnym, cichym.
A w sieci życia tyle dróg, i ludzie rozchodzą się i schodzą — i niby własnowolnie, — niby za nieznanym rozkazem — snują się — szukają — rozchodzą i schodzą, — a wszystkie drogi ciągną w głąb, w lejek matni, gdzie coraz ciaśniej, — a w głębi, w końcu, w dali, w mgle — widnieje krzyż — mogiła.
I widzę winy, nie widzę winowajców, i widzę krzywdzicieli, i widzę zbrodnie, ale zbrodniarzy nie widzę.
Idę ze łzą w sercu i Bogiem na ustach.
Tulę do piersi maleństwo. Drży.
— Nie bój się dziadka. Dziadek nic złego nie zrobi. Dziadek kocha dzieci. Dziadek przyniósł dla ciebie piłeczkę, jabłuszko i krzyżyk.
Rozpinam koszulkę i na białej piersi dziecka krzyżyk zawieszam.
— Biedne maleństwo, nie bój się dziadka.
Istnieje już w czarnej dali przyszłości i los maleństwa i los krzyżyka. A stanie się to drogą tysięcy drgnień, tysięcy drobnych przyczyn.
A może dziecię, zawiesisz tę blaszkę na szyi syna, gdy będzie szedł do wojska, lub córki, gdy za szyfkartą jechać będzie z dziećmi, — a twemi wnukami, — do męża za morze? — Ich niema jeszcze, ale w przyszłości oni już są.
Bóg nie zna jeszcze doli twojej, dziecię, ale ją przyszłość zna.
Kto zawieszał krzyżyk na piersi prostytutki?
Kto zawieszał krzyżyk na piersi zbrodniarza?
Kto zawieszał krzyżyk zczerniały na piersi nędzarza, który leży na stole sekcyjnym?
I ludzkość, jak wieniec cierniowy, spleciona z narodów, a naród... Człowiek jest łzą natury.
— Błogosław, dziadku, to dziecko, — prosi matka.
— Błogosławię cię, moje małe.
Przyklękli.
I ja przykląkłem i pochyliłem głowę.
— Pozostańcie w spokoju. „Oto Bóg się rodzi, by krwią swoją zmyć grzechy wasze“.
I żadne za mną nie wyszło do sieni, taka w słowach moich była powaga, a w postaci — prawda.
Idę od izby do izby.
I widziałem taką, gdzie choinki nie było, a dzieci były — dałem im podarki, ale nie zapłakałem.
I widziałem taką, gdzie dzieci nie było.
— Tu u nas niema dzieci, dziadku, — powiedziała kobieta. — Bóg zapłać, żeś i do nas zaszedł.
Czemu poczułem, że chłodne łzy spłynęły mi na palące policzki?
I wszedłem do izby wiaruski.
Rudziak jest sam w izbie; siedzi w kącie przy kominku. Ciemno. Zawieszona przed obrazem lampka rzuca na twarz chłopca smutne zielone światło.
— Dziadku, — woła, trzymając mnie mocno za rękę — dziadku, weź mnie z sobą.
— A tobie źle w domu? — pytam.
Lampka syknęła. Drgnął.
— Dziadku, czy ty naprawdę święty?
Dziecko to pierwsze zadało mi to pytanie.
— Tak, chłopcze, jestem święty, — mówię cicho, spokojnie, z wiarą.
— Mnie tu źle. Ja chcę iść z tobą.
Zawieszam krzyżyk na jego szyi, daję mu dużo łakoci.
— Módl się, rudziaczku.
— A jak?
— Mów Bogu wszystko, co czujesz.
— Kiedy psie głosy nie idą pod niebiosy.
— Módl się, dziecko. Bóg ciebie wysłucha.
Klęka i szepcze, wpatrzony w obraz.
Opieram się ciężko na kiju i patrzę, nie mrużąc powiek.
I widzę.
Widzę, co mówi Krasiński, — dziwnie jakoś i strasznie widzę:
„Wszystkie światy lecą to na dół, to w górę — człowiek każdy, robak każdy krzyczy: — „Ja Bogiem“, — i co chwila jeden po drugim konają — gasną komety i słońca. Chrystus nas już nie zbawi — krzyż swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań. Czy słyszysz, jak ten krzyż, nadzieja miljonów, rozbija się o gwiazdy, łamie się, pęka, rozlatuje w kawałki, a coraz niżej i niżej — aż tuman wielki powstał z jego odłamków. — Najświętsza Bogarodzica jedna się modli, i gwiazdy, jej służebnice, nie odbiegły jej dotąd — ale i ona pójdzie, kędy idzie świat cały“...

(Przypisek późniejszy).
Szanowne opiekunki i opiekunowie ochron i innych filantropijnych instytucji, — proszę was, nie pozwalajcie uczyć biednych dzieci wierszowanych podziękowań i hymnów pochwalnych na cześć waszą.
Widzicie, matki na nie ciężko pracują, i doprawdy, ani wdzięczności, ani pociechy nie mają — tylko troski.
A wy za kilka rubli rocznej składki i paczkę pierników — chcecie, by was kochały. — To przecież — lichwa.
I druga prośba, — do wszystkich:
Nie dawajcie biednej dziatwie błyskotliwych upominków. W małych budzi się przekonanie, że od obcych mają więcej, niż od rodziców.
Józia dostała od matki na imieniny tylko sześć groszy, a od dobrej pani kosztowny upominek.
Matka czuła się sponiewieraną prezentem „dobrej pani“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.