Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

fali ludzkiej; widzę pojedyńcze trawy stepu, widzę pojedyńcze ziarna pustyni, a ziarno każde ma myśl i czuje.
Biedni wy, moi współcześni, — i wy, którzyście pomarli i kości wasze bieleją, — i wy, którzy przyjdziecie dnia jutrzejszego, — biedna ludzkości w smutku i grzechu.
Idę od izby do izby, — starzec siwy, — któremu stulecia były latami.
Śnieg iskrzy się brylantami w migotaniu gwiazd światów. Czuję ruch tych gwiazd–olbrzymów, ziemi, wirującej bez wytchnienia, jakgdyby się nic na niej nie działo.
Idę od izby do izby.
Śpiewają kolendy, wódkę piją, łamią się opłatkami, składają życzenia i skromne spożywają wieczerze.
Dzieci niefrasobliwe kręcą się wokoło nizkich choinek, płonących rzadkiemi świeczkami, przybranemi taniemi papierkami. Skromne drzewka robotników. Nie czuję żalu do błyskotliwej choinki bogacza.
Milknie śpiew, gdy wchodzę.
Idę od izby do izby.
Każdy z was, maku ludzki, ma jedną własną chwilę urodzin, gdy po raz pierwszy odetchnął powietrzem szorstkiem i chłodnem, i zapłakał bez łez. — I każdy przyniósł na życie swe — wypadkową nieznanych sił i nieznanych grzechów odległej, zamarłej, prochem szarzeją-