Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I żadne za mną nie wyszło do sieni, taka w słowach moich była powaga, a w postaci — prawda.
Idę od izby do izby.
I widziałem taką, gdzie choinki nie było, a dzieci były — dałem im podarki, ale nie zapłakałem.
I widziałem taką, gdzie dzieci nie było.
— Tu u nas niema dzieci, dziadku, — powiedziała kobieta. — Bóg zapłać, żeś i do nas zaszedł.
Czemu poczułem, że chłodne łzy spłynęły mi na palące policzki?
I wszedłem do izby wiaruski.
Rudziak jest sam w izbie; siedzi w kącie przy kominku. Ciemno. Zawieszona przed obrazem lampka rzuca na twarz chłopca smutne zielone światło.
— Dziadku, — woła, trzymając mnie mocno za rękę — dziadku, weź mnie z sobą.
— A tobie źle w domu? — pytam.
Lampka syknęła. Drgnął.
— Dziadku, czy ty naprawdę święty?
Dziecko to pierwsze zadało mi to pytanie.
— Tak, chłopcze, jestem święty, — mówię cicho, spokojnie, z wiarą.
— Mnie tu źle. Ja chcę iść z tobą.
Zawieszam krzyżyk na jego szyi, daję mu dużo łakoci.
— Módl się, rudziaczku.