Dzieci wieku/Tom III/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Nie ma nic w świecie niebezpieczniejszego dla człowieka, któremu zbywa na wielkiej energii, nad nagłą zmianę formy życia, nawyknień obyczajów, nawet miejsca, do którego wrósł długim nałogiem.
Od czasu sprzedania Walterowi apteki, Skalski, który dzieci usłuchał i pozbył się kamienicy, a był zmuszony wynosić się do nowo nabytego Paprotyna, chodził milczący, roztargniony, przybity i widać było po nim, że w sobie kryje zwątpienie, z którem walczy napróżno. Wszyscy co go znali, znajdywali go nadzwyczaj zmienionym, ale nie mówił nic, nie skarżył się, owszem, opowiadał w myśl syna o nabytej majętności, niby się nią cieszył; zostawiony przecież sam sobie, czasem łzy z oczów ocierał. W domu nie było co robić, każdy kąt mu przypominał przeszłość, wychodził na miasteczko, snuł się, włóczył, patrzał po murach i ciągle mu się na łzy zbierało.
Widać było z mowy jego, że się do niej przymuszał, że mu nie płynęła z duszy, uśmiechał się ale ustami tylko, milczał całemi godzinami, a do domu wróciwszy, zakopywał się w kątek i nieruchomy siedział z oczyma wlepionemi w ścianę.
Rozweselić go było niepodobna, śmiał się, ale smutnie, jak poczciwa machina, która robi to, co jej każą, ale nie czuje, co robi.
Stał się może łagodniejszym i lepszym niż był kiedykolwiek — obudzał jednak politowanie, jakby istota, z której część życia wypłynęła.
Mylius, który miał trafny nader instynkt lekarski, pierwszy postrzegł, że Skalski nie wiedząc sam o tem, jest zagrożony, nie chcąc go przestraszać, powiedział tylko synowi, iż znajduje ojca wcale nie dobrze.
Roger rozśmiał się pogardliwie.
— Śni ci się doktorze, zdrów jak ryba, je, pije, śpi, wesół jest, milczący, może mu trochę żal miasteczka i apteki, ale się z tem obędzie.
— A ja ci mówię, powtórzył doktór, że ojcu twemu jest źle i bardzo źle. Będzie tak jeszcze czas jakiś chodził, uśmiechał się, nieposkarży się nawet i... jak się położy — nie wstanie.
— Ach! to doktorskie strachy na lachy! rzekł Roger — ja ojca lepiej znam.
Mylius odszedł milczący. Roger ani myślał o tem. Stary Skalski chodził tymczasem z uśmieszkiem swym, siadywał po kątach, drzemał coraz częściej, zwłaszcza po obiedzie, i — dostał jakby łagodnej nieprzytomności umysłu.
Nie było to, właściwie rzekłszy, obłąkanie — było to wyżycie się smutkiem. Trzeba mu było powtórzyć czasem kilka razy jedno pytanie, aby je zrozumiał, przypominał sobie trudno, nic go zresztą nie obchodziło, uśmiechał się ze wszystkiego.
Dawał na siebie gderać ile chciano, nie odpowiadając, potem wśród towarzystwa, porywała go drzemka i najspokojniej usypiał. Matka i córka postrzegły pierwsze, że istotnie nie był to stan normalny.
Roger jeszcze tego nie chciał widzieć. Wezwano Myliusa, który przyszedł, zapisał lekarstwo i odszedł nic prawie nie mówiąc. Nazajutrz, Skalski lekarstwo oknem wyrzucił, powiedział, że je brał i... siedział w kącie pokoiku spokojnie, prosząc, aby mu dano odpoczywać.
W takim stanie znalazł go Walter po obiedzie, raz przyszedłszy. Szczęściem, panny Idalii nie było w domu, bo by im razem z sobą długo pobyć nie dała. Trwała ona tak uporczywie w swym planie, iż się już była parę razy niemal oświadczyła Walterowi, ale on udał, że nie rozumie. Mimo to, jakoś teraz przychodził częściej i jak ciekawy człowiek w studnię, zaglądał w głąb duszy tej niewieściej, na której dnie było czarno.
Znalazł Skalskiego w jego pokoiku, w kącie, na sofce, z oczyma wlepionemi w podłogę, siedzącego nieruchomie. Machinalnie gospodarz powitał gościa, posadził, a że obcy zawsze go więcej rozbudzał, zdawał się nieco ożywionym.
— Czy pan niezdrów jesteś, kochany panie Skalski? spytał go łagodnie przybyły, ujmując za rękę.
— Niezdrów! któż to panu mówił? owszem! owszem, jestem najzupełniej zdrów, nic mi nie jest, nic na świecie.
— Nie czujesz pan zmęczenia?
— Nie — nie — nie, owszem, zdrów jestem, rzekł krótko Skalski, odwracając rozmowę, potem ziewnął, zapatrzył się w sufit i umilkł nagle.
— Nie poszlibyśmy się przejść? spytał Walter.
— O! nie! nie! po co przechadzać się? siedzieć, proszę siedzieć.
I znowu milczenie, a Skalski powoli się zdrzémywał.
Waltera twarz wyrażała politowanie, ujął go za rękę.
— Panie Marcinie! rzekł, zmienionym nieco głosem, łagodnie.
Słysząc swe imię z ust jego, aptekarz otworzył oczy i począł się uśmiechać, patrzał nań, ale szukał oczyma, ktoby to takim głosem jego imię wymówił.
— Panie Marcinie, powtórzył Walter, mów co chcesz waćpan, nie jesteś zdrów.
Aptekarz na pół znów oczy rozwarł i tylko się uśmiechnął. Zdało się, jakby to łagodnie wymówione imię jego, przeniosło go w inne czasy.
— Widzisz, rzekł cicho — nie trzeba mówić o panu Marcinie, który wówczas, kiedy to było, jeszcze się nie zwał de Skalski i nie miał szlachectwa. Wszystko to, pogrzebione, zapomniane.
— A to podobno lepsze były czasy, szepnął Walter.
Skalski się obudził — popatrzył przestraszony.
— Zkądże wy o tem wiecie? Wszak doktór Walter obcy, nieznajomy?
Walter się uśmiechnął.
— Dziś, obcy i nieznajomy, rzekł cicho, ale może i nie był zawsze obcym i był kiedyś znajomym.
Skalski począł mu się przypatrywać, podniósł się, przyglądał długo i znowu opadł na sofę.
— Nie, nie — bałamuctwo.
— Smutnie jakoś kończysz swój zawód, mówił Walter zwolna, jak gdyby słowy temi miał zamiar uśpionego i zastygłego wskrzesić, a przecież, cieszyć byś się powinien. Doszedłeś do tego czegoś pragnął, fortunę masz, pochodzenie zatarłeś.
Skalski się porwał i z energią zawołał: — O tem ani słowa.
— Nikomu, ani słowa, ale między nami...
— Nami! ale któż ty jesteś? doktór Walter?
— Doktór Walter.
— Czy diabeł? spytał Skalski.
Z oczów i czoła aptekarza jakby ciążące chmury się obsunęły, drżący wziął go za rękę.
— Kto ci mówił o tych różnych rzeczach? zapytał, przyznaj mi się.
— Pewien człowiek, umarły, którego kiedyś dawniej znałem.
— On kłamał! dodał Skalski żywo, Skalscy są z Sandomirskiego, szlachta podupadła; co dziwnego, szlachta strasznie teraz podupada, ale i się podnosi, to wszystkim wiadomo; mego syna słusznie nazywano w Berlinie: herr baron von Skalski.
Walter się uśmiechnął i zbliżywszy do ucha, szepnął coś aptekarzowi, który się zerwał równemi nogami z siedzenia, oczy straszliwie otworzył, krzyknął i padł na kanapę, dysząc jakby ze strachu.
— Uspokój się — rzekł Walter, nikt nic nie wié, wszyscy poumierali, dzieci szlachta, ty masz majątek ziemski, a że w mogiłach śpią, ci co z głodu pomarli, o! im tam lepiej, niż tu tobie!
Skalski nie mówił nic, był jednak niezwyczajnie rozbudzony, a oczy jego szukały w twarzy Waltera jakiegoś śladu podobieństwa, przypomnienia, którego znaleźć nie mogły.
— Ten umarły przyjaciel pański, rzekł w końcu — plótł bajki niedorzeczne.
— Być może! smutnie dodał Walter, ja nic nie wiem.
— I nikt nic nie wie, a mnie... mnie się spać chce, wzdychając dokończył aptekarz.
— Otrząśnij się z tego snu, zaśniesz tak nim na wieki — odezwał się doktór.
— No — to dobrze i bądź spokojny, szepnął aptekarz — wszystko skończone, wioska kupiona, apteka zlikwidowana, syn baron, a córka wyjdzie za mąż za doktora Waltera, który ma milion.
— Jakto, za mnie? spytał doktór.
— A! otwierając oczy. zawołał Skalski, to waćpan jesteś doktór Walter?
Znowu przytomność i pamięć znać tracił.
— Niech się z nią ożeni, przymykając oczy zwolna, jak przez sen mówił dalej aptekarz, to ładna dziewczyna, on stary, nie pożyje długo i zapisze jej wszystko.
Aptekarz po gwałtownem wzruszeniu już drzemał znowu.
Wtem szelest sukni jedwabnej i szybki krok w sąsiednim pokoju, oznajmiły przybycie panny Idalii, która zaledwie wróciwszy do domu, dowiedziała się o doktorze i śpieszyła na bojowe swe stanowisko.
Z podziwieniem zastała ojca na wpół uśpionego, a Waltera, siedzącego nad nim, ze smutną twarzą pełną litości.
— Ojciec się zdrzemnął.
— Nie — pani — chory jest.
Idalia uznała właściwem okazać czułość swego serca przed tym, któremu je przeznaczała, zrobiła minkę melancholijną i obrachowawszy przyklęknięcie z wielką gracyą, powoli zsunęła się na kolana między ojcem a Walterem.
Zgorszyli by się czytelnicy nasi, gdybyśmy myśli, jakie się snuły po głowie tego czułego dziecięcia, objawili im w całej ich naiwności. Idalka klękając, myślała o tem, jak szyjkę białą i śliczne ramiona w najkorzystniejszej pozie doktorowi pokazać, jak się niby wypadkiem doń zbliżyć, by poczuł jej oddech wonny, by mimowoli dotknął może rączki, w której drgało życie, doskonale naśladowane z francuzkiego. Ale Walter który się nieusunął wcale, zimny pozostał przy niej z początku.
Zimny! — ale któż z nas, nawet po doświadczeniach wielu, po ostygnięciu w boleściach, przy rozumie największym, nie ulegnie pokusie, gdy ta przybierze postać uroczego, młodego, ślicznego, całym przepychem i blaskiem wiosennym odzianego dziewczęcia?
Napróżno się walczy, rozum zwichnięty opada, jak ptak postrzelony w skrzydła, ostatek życia gra w popiołach, oko się iskrzy, namiętność zapomniana zmartwychpowstaje i zimny mędrzec zwyciężony, wstydzi się sam siebie.
To się stało z nieszczęśliwym Walterem, który uśmiechał się, gdy Idalia klękała, który ufny w siłę swą, nie ruszył się z miejsca, a w kilka minut siedział osłupiały i z przerażeniem widział, że szalał.
Taka to była śliczna ta wyfabrykowana piękność mimo fabrykacyi, mimo fałszu swego i nienaturalności, tak zdawała się pełną uczucia, gdy patrzała, patrzała umyślnie, paląc swą ofiarę, aby ją pożreć.
Po cichu coś mówiła do ojca, który się uśmiechał, z wpół otwartemi oczyma, a poglądała na Waltera. I oczy jej mówiły mu tak, że każde ich słowo wyraźnie rozumiał:
Kochaj bo mnie! Całe życie cierpiałeś, męczyłeś się, pracowałeś, czemubyś sobie choć na starość nie miał kupić tak ładnego jak ja cacka? Choćbym ja cię nie kochała, zawsze jestem śliczną zabawką, wartą twojego miliona. Mieniajmy się, ja ci dam siebie, ty mi dasz królowanie, pieniądz, świat, zabawę.
Oczy te nielitościwe a bezwstydne, wyzywały go na odpowiedź, a jeźli kiedy fascynacyą nazwać się godziło wzrok kobiety, wytężony na dobicie ofiary, to w tej chwili.
Idalia dochodziła tą mową niemą do bezwstydu, do niesłychanego zuchwalstwa, ojciec drzemiąc się uśmiechał, ona nie patrząc nań, jak w tęczę wpatrywała się w Waltera.
Kilka razy w początkach odwrócił oczy, chciał się porwać z kanapy, odejść, uciec — nie mógł.
Grzechotnik nie spuszczał zeń tego wejrzenia, które zawsze więcej mówi i przyrzeka, niż cały świat i życie całe dać może. Nareszcie, gdy stary zbladł i głowę na piersi pochylił, jak związany niewolnik, Idalia ulitowała się nad nim i obróciła się ku ojcu.
Walter korzystając z tej chwili, powstał z kanapy, chciał wyjść.
— Zostań pan — odezwała się Idalia, pewna siebie — pójdziemy razem z ojcem na herbatę — a tam się pan oświadczysz moim rodzicom.
— Jakto, pani?
— Tak jest, tam się pan moim rodzicom o mnie oświadczysz!
Podała mu rękę. — Zobaczysz pan, że tego żałować nie będziesz, ja chcę i muszę pójść za pana.
Walter stał zmieniony, drżący — widocznie złamany.
— Nie wyjdziesz pan ztąd, aż zamienim obrączki. Ja tak chcę!
Ostatnie słowa wymówiła śmiało, stanowczo, rozkazująco, Walter, jak wrosły w ziemię, nie ruszał się już. Skalski spał, córka powoli go rozbudziła.
— Ojcze idziemy na herbatę, kochany ojcze! doktór Walter przyszedł do nas i ma coś do pomówienia z tobą.
Aptekarz, jak całe życie nawykł był słuchać dzieci, tak i tym razem natychmiast się rozbudził, wstał i milczący, za Idalią, która podała rękę doktorowi, wsunął się do salonu, szukając miejsca, gdzieby mógł wygodnie usiąść i zdrzemnąć się. Roger był także w salonie. Mama stała przy samowarze.
— Niechże pan mówi!... Mamo (ozwała się Idalia), doktór Walter ma rodzicom coś do powiedzenia.
Zwróciła się ku zbladłemu towarzyszowi, ale Walter ust nie mógł otworzyć.
— Doktór Walter prosi rodziców o moją rękę.
Spojrzała na niego.
— Tak jest, odezwał się dziwnym, stłumionym głosem doktór, proszę o rękę panny Idalii.
Aptekarz zdziwiony uderzył w dłonie, Roger prawie z podziwu mowę stracił, matce imbryczek z rąk wypadł.
— Niechże nas rodzice pobłogosławią, dodała uśmiechając się.
A pocichuteńku sama do siebie dodała: La farce est jouée.
Dla dopełnienia tego obrazu to tylko jeszcze dodać należy, iż gdy po odejściu Waltera i długiej rozmowie z bratem i mamą, płaczącą ze szczęścia, (wśród której to rozmowy usnął aptekarz) piękna Idalia znalazła się sam na sam ze swą garderobianą, ulubioną panną Naramską, padła na fotel, śmiejąc się do rozpuku. Trzymała cygaretkę w ustach i śpiewając poczęła mówić do służącej:
— No wiesz Naramska?... winszuj mi... idę za mąż... wiesz za kogo? za tego starego, co aptekę kupił. Okropnie bogaty! Ale, żebyś wiedziała, com się nad nim napracowała! a, com się napracowała.... był z początku jak z kamienia... Dopiero go dziś wzięłam przebojem. A! żebyś była mnie zobaczyła! Ojciec był trochę niezdrów, zastałam go siedzącego przy nim. Myślę sobie: klęknę, niby u kolan ojca, ale tak do starego się obróciłam, żeby widział szyję i plecy... Ty sama mówisz, że mam tak śliczne plecy, jakich w życiu nie widziałaś.
— O! to prawda, panienko!
— Otóż, najprzód wychyliłam się bardzo zręcznie, niby przypadkiem przysunęłam się ku niemu. Spojrzę... siedzi jak kamień. Aż ja poczynam oczyma strzelać. Ojciec spał... Wlepiłam w niego oczy... a ty wiesz, jak ja patrzeć umiem!
— O! panienkaby umarłego wskrzesiła!
— Tak się też i stało, kończyła Idalia, to był człowiek umarły. Ale jakem poczęła... poczęła patrzeć, mówię ci, topniał jak wosk, miękł, słabł, a ja, bez litości, dobijałam, dobijałam! Dopiero...
— A ojciec?
— Ale ojciec teraz ciągle śpi.
— Dopiero jakem postrzegła, że go mam... Otóż to była sztuka! Wystaw sobie moją odwagę!... powiadam mu: Chodź pan i oświadcz się o mnie moim rodzicom.
— A, mój Boże! panienko kochana! zawołała Naramska, czyż to może być?! a gdyby był — odmówił?
— Ale ja już byłam pewną, że mi nie odmówi nic. Wzięłam go za rękę, zaprowadziłam do matki i — przy bracie, przy ojcu, oświadczył się, dałam mu pierścionek najuroczyściej w świecie. I powiem ci, pod sekretem, bo tego nikt nie wie, odprowadzając go, pocałowałam, ale tak, że tego pocałunku nie zapomni do śmierci.
— O, spodziewam się! taki stary dziad, śmiejąc się rzekła Naramska, a panienka jak różyczka!
— I jeszcze ci powiem, moja Naramska (tu westchnęła), żebyś ty wiedziała, jak jego piżmem słychać, jak trupa, ale ja mu każę używać paczuli.
Służąca spojrzała na pannę. Idalia już zapomniała o piżmie.
— Sprzedamy aptekę, musi kupić dom w Warszawie, zobaczysz, moja Naramska, jaki dom będę prowadzić! Madame la baronne de Walter, albo Walter de Walterstein, tak nawet ładniej a musi mi baronostwo kupić, gdzie zechcę, od tego nie ustąpię!
Liberya karmazynowa ze złotem, kamerdynerzy, strzelec! O, muszę mieć strzelca! Ślicznie wygląda przy powozie, a trzeba, żeby był ładny chłopiec!
Wiesz, że Roger się na mnie wścieka, zazdrości mi, bo mu się z hrabiankami nie udało! Roger nie ma energii!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.