Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

była parę razy niemal oświadczyła Walterowi, ale on udał, że nie rozumie. Mimo to, jakoś teraz przychodził częściej i jak ciekawy człowiek w studnię, zaglądał w głąb duszy tej niewieściej, na której dnie było czarno.
Znalazł Skalskiego w jego pokoiku, w kącie, na sofce, z oczyma wlepionemi w podłogę, siedzącego nieruchomie. Machinalnie gospodarz powitał gościa, posadził, a że obcy zawsze go więcej rozbudzał, zdawał się nieco ożywionym.
— Czy pan niezdrów jesteś, kochany panie Skalski? spytał go łagodnie przybyły, ujmując za rękę.
— Niezdrów! któż to panu mówił? owszem! owszem, jestem najzupełniej zdrów, nic mi nie jest, nic na świecie.
— Nie czujesz pan zmęczenia?
— Nie — nie — nie, owszem, zdrów jestem, rzekł krótko Skalski, odwracając rozmowę, potem ziewnął, zapatrzył się w sufit i umilkł nagle.
— Nie poszlibyśmy się przejść? spytał Walter.
— O! nie! nie! po co przechadzać się? siedzieć, proszę siedzieć.
I znowu milczenie, a Skalski powoli się zdrzémywał.
Waltera twarz wyrażała politowanie, ujął go za rękę.
— Panie Marcinie! rzekł, zmienionym nieco głosem, łagodnie.
Słysząc swe imię z ust jego, aptekarz otworzył oczy i począł się uśmiechać, patrzał nań, ale szukał oczyma, ktoby to takim głosem jego imię wymówił.
— Panie Marcinie, powtórzył Walter, mów co chcesz waćpan, nie jesteś zdrów.
Aptekarz na pół znów oczy rozwarł i tylko się uśmiechnął. Zdało się, jakby to łagodnie wymówione imię jego, przeniosło go w inne czasy.
— Widzisz, rzekł cicho — nie trzeba mówić o panu Marcinie, który wówczas, kiedy to było, jeszcze