Przejdź do zawartości

Dzieci wieku/Tom II/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Osiadła z dawien dawna w tych stronach rodzina Turowskich, spokrewnioną była naturalnie z mnóstwem domów w okolicy, które dawniej zajmowały świetne stanowisko w społeczeństwie, a teraz koleją zwykłą losów przeszły do bardzo podrzędnego.
Ktokolwiek zechce się rozpatrzeć w historyi rodów jakiegobądź kraju, przekona się łatwo, jak rachuba na wieczną trwałość familijnej wielkości, choć podparta majoratami, ordynacyami, prawem starszeństwa, kruchą jest i zawodną. W przeciągu często dwóch pokoleń, rodzina z niczego dorasta do świetnego położenia, talent jednego człowieka wyprowadza ją z nicości, następstwo dwóch lub trzech pokoleń ludzi zdolnych dźwiga, stawi na świetnym piedestale, a lada powiew przeciwności, ten domek z kart wywraca.
Za naszych czasów widzieliśmy potomków Korjutowiczów w najnędzniejszem położeniu i najdotkliwszym niedostatku, książęce rody w łachmanach, a małych przekupniów przy ładzie, oszczędności, takcie, śmiałości, szczęściu robiących miliony i stających w najświetniejszych sferach towarzystwa, bo wszechmocny pieniądz wszystkie, nawet najniedostępniejsze podwoje otwiera.
Ta gra losu, z którą walczy człowiek, znana od wieków, znajduje sceptyków co się jej oprzeć usiłują — a codzień przecie powtarza się na nowo.
Dosyć jednego półgłówka aby kilku pokoleń pracę przetrwonił i zachwiał gmachem powoli zbudowanym wiekami; lada utracyusz lekkomyślny, przygotowuje ruinę, a dokonywa jej mściwa ręka tego losu, który nieustannie ludziom daje daremne nauki.
Skutkiem tych przewrotów bardzo pospolitych, rodzina Turowskich, których główna gałęź gniła i próchniała w Turowie, już odroślami swemi zeszła była w ubogą szlachtę. Hrabiowie na Turowie Turowscy mówili wprawdzie, zwłaszcza Luis, że tamci nie byli hrabiami, że to byli dalecy powinowaci, ale cały Boży świat wiedział, iż pan Bogusław Turowski z Bożej Wólki, poczciwy człeczek, od stryjecznych stryjecznym był hrabią na Turowie. Samo położenie tego majątku, który o miedzę graniczył z Turowem, dowodziło, iż pochodził z dawnego familijnego działu. Dobra obszerne należące do Bożej Wólki, dawno już stały się pastwą różnych wierzycieli dawnych rodziny i poprzechodziły w ręce drobnej szlachty, — panu Bogusławowi został jeden folwarczek, a po matce znaczny pono kapitał, ale dziwacznie przez nią rozporządzony, gdyż obawiając się roztrwonienia, aż do lat czterdziestu uczyniła go nierozporządzalnym dla syna, który pobierał procenta, ale sumy naruszyć nie mógł. Położenie pana Bogusława stało się przez to oryginalnem, miał wiosczynę lichą w piaskach i błotach, nie wiele mu przynoszącą i przeżywał na niej kilkadziesiąt tysięcy rocznego dochodu, na który nie pracował.
Poczciwa matka pana Bogusława znać musiała go dobrze odumierając, byłby bowiem do tej pory nieochybnie stracił wszystko, gdyby mu dano w ręce choćby dwakroć większą fortunę.
Bogusław Turowski pospolicie Boguniem zwany, osierocony zawczasu przez ojca, wychowywał się pieszczoszkiem u matki, a po jej śmierci, staraniem dwóch najzacniejszych ludzi, opiekunów, podsędka Rapczyńskiego i sędziego Protowskiego nauki kończył. Rabczyński[1] i Protowski kochali go, a byli zacni obywatele, ale gdy się popłakali, nawzdychali, zjedli i wypili, ucałowali wychowańca i ściśle wykończyli opiekuńcze rachunki, mieli się za wzorowych, za niezrównanych. Bogunio robił co chciał, nie śmiano mu się sprzeciwiać, do niektórych rzeczy był przywykły za życia matki, to się stawało prejudykatem, do innych wiek go kwalifikował, innym miękkie serce opiekunów oprzeć się niedozwalało.
Stało się, że Bogunio który razem z Walkiem szkoły kończył, ze szkół nieposzedł dalej, siadł na wsi i począł sobie żyć. Jak go było forsować? Chłopak był dobry, choć do rany przyłożyć!
Niezmiernie nam trudno tę poczciwą fizyognomię Bogunia odmalować. Podobny był do wszystkich, blondyn, rumiany, silnie zbudowany, wypukłych oczów niebieskich, uśmiechniętych ust, białych zębów, wesół, raźny, ochoczy, serdeczny. Kochał bez wyjątku kogo tylko znał, ze wszystkiemi żył, do nikogo nie miał wstrętu, a cofał się tylko od tych namarszczonych surowych ludzi, którzy mu z sobą przynosili nudę, powagę, pracę, smutek. Od tych uciekał po cichu, choć i ich obrazić by nie chciał, bo pragnął żyć w zgodzie z całym światem.
Dom Bogunia malował najlepiej tego arcy poczciwego ulubieńca okolicy. Staroświecki dwór szlachecki w Bożej Wólce jak zastał tak go zamieszkał, dobudował tylko do niego drewniana bardzo brzydką wieżycę, z której mógł gości zdala po traktach upatrywać i dużą salę na stołowy pokój i fajkarnią. Oprócz tego wzniósł stajnię dla koni, bo te namiętnie lubił. Nie było wielkiego ładu albo raczej żadnego w Wólce, ale dostatek nieprzebrany; bo Bogunio po staropolsku był gościnny i gdy w domu choć dwóch, trzech pasożytów i wydrwigroszów nie miał z nudy umierał.
Był już tak stworzony do towarzystwa, szczególniej męzkiego, że bez niego nie żył.
Śmiało też zaręczyć można, iż na trzysta sześćdziesiąt dni roku, nie było dwudziestu w Wólce bez gości i to chyba, gdy gospodarza w domu zbrakło — a bardzo często mimo jego niebytności goście czekali, rezydenci pili sobie i jedli u niego, wyglądając rychło li przybędzie.
Bogunio nie miał nic do roboty oprócz zabawy. Dnie w Wólce upływały jednostajnie na jedzeniu, piciu, grze w karty, hasaniu na koniach, strzelaniu do celu i kawalerskich figlach. W zupełnie wolnych chwilach gospodarz grywał walce i mazury na fortepianie, a czasem czytywał gazetę.
Było to najszczęśliwsze życie w świecie, ale stworzone dla Bogunia, bo kto inny by w niem trzech dni nie przetrwał.
Najprzód towarzystwo w Bożej Wólce było ewangeliczne, ze czterech końców świata awanturnicy, pseudo-artyści, pasożyci, szulery, koniarze, młode chłopaki goniący ostatkami, stare wygi z czerwonemi nosy, dawni szkolni koledzy, przyjaciele przyjaciół, kuzynowie znajomych, słowem, gospoda stojąca otworem włóczęgom i próżniakom. Byli tam tacy co od lat dwóch wyjeżdżali co tydzień i siedzieli z ludźmi i końmi.
W takim dworze naturalnie ładu być nie mogło, wydatki były olbrzymie, szarpanina nielitościwa — ale Bogunio był za to wielbionym i noszonym na rękach. Nadużywano jego dobroci na wszelki sposób, oszukiwano bez miłosierdzia, ci którym świadczył, robili mu bezwstydne awantury, co roku najmniej parę miewał pojedynków, ale to wszystko znosił z uśmiechem na ustach, wesół, nie zrażając się do ludzi.
Każdą nową znajomość chwytał, jakby zadaniem jego życia było, kazać się kochać całemu światu; około każdego nieznanego człowieka zabiegał, latał, aż póki go nie zmusił do przyjaźni, do poufałości. Jakże go nie kochać zresztą, choć prawdziwi przyjaciele ze smutkiem patrzyli na tak upływające życie; litość brała otwierać mu oczy i przerywać to błogosławione farniente. Boguś tak się już był wdrożył do rozkosznego próżnowania, iż nie pojmował nawet, aby od niego wymagać można — ustatkowania. Płacił dług swój społeczeństwu — łagodnością, dobroczynnością, miłością dla ludzi. Przymioty te posuwał on do przesady, tak, że z nich potrafił sobie zrobić wady.
W tym czasie Bogunio miał lat dwadzieścia sześć, był w kwiecie wieku, miał długi ogromne, przyjaciół całą falangę i oczy wszystkich mam mających córki na wydaniu, tęsknie się ku niemu zwracały, ale cóż? ani było można pomyśleć o tem!
Mówiono straszne rzeczy o dworze w Bożej Wólce, a z nich okazywało się, że pan Bogusław na dobre postanowił trwać w kawalersko bisurmańskim żywocie. — Bogunio jeździł regularnie w święto do kościoła, był nawet, mimo wielu wad głośnych — dość pobożny — ile razy pokazał się w miasteczku, oczy wszystkich piękności niezajętych zwracały się tęsknie ku niemu, ale wzrok kobiecy nie działał nań. Znać był już ostrzelany do zbytku.
W domach familijnych bywał czasem Bogunio i znajdował się przyzwoicie, ale jak okradziony. Gdy nie mógł rozpiąć się, położyć na kanapie, śpiewać, żartować i pleść co chciał, wyglądał jak nakrochmalony student szóstoklasista. Z pannami stanowczo mówić nawet nie umiał. Wprowadzony raz do apteki gdyż panna Idalia miała na niego zapolować ochotę, zapomniał się do tego stopnia, że na śliczny, wyperfumowany jej koncept, odpowiedział w zapale.
— A trzystaż go — mordowało!
Panna Idalia nie mogąc się rozśmiać dla wyższych względów, takiego upiekła raka, że omało się jej krew nie rzuciła nosem. Byłoby mu to przeszło płazem, ale chłopak tak był skonfudowany, sam posłyszawszy co powiedział, że porwawszy za kapelusz drapnął i za nic się już więcej w aptece pokazać nie chciał.
Ten to Bogunio Turowski, był dobrym kolegą i serdecznym przyjacielem Walka Luzińskiego. W nieprzebranej dobroci swej, on pierwszy Walka ogłosił geniuszem, wpisał się w jego wielbicielów i pokochał go tak, jak się tylko dwaj z professyi próżniacy, niemający nic innego do czynienia, kochać mogą; — Walkowi w tej Bożej Wólce było jak pączkowi w maśle — mógł deklamować urywki ze swego poematu Nero i był pewny zawsze oklasków, gdy mówił nikt mu nie przerywał, pieszczono i nadskakiwano.
Naturalnie potrzebując zbliżyć się do Turowa w jakikolwiek sposób, Walek zaraz pomyślał o przyjacielu Boguniu. Ogromny założony przez niego zwierzyniec w Bożej Wólce, rozciągał się aż do parku Turowskiego i przedzielony był od niego tylko ocienioną olchami grobelką. Na skraju parku stała altana, w której panny całemi dniami przesiadywały, Walek nieraz je dawniej zdala widywał.
Bogunio rzadko wprawdzie bywał w Turowie, ale miał z nim przyjazne stosunki. Szczególniej los hrabianek go rozczulał, gotów im był służyć na wszelki sposób; nad hrabią się litował, a hrabiny, Luisa, du Vala i Manetki nie mogąc kochać, przynajmniej ich tłómaczył, uniewinniał i znosił — bo być źle i nienawidzieć nie umiał. Nie było to jego powołanie.
Największe łotrowstwo umiał zawsze wytłómaczyć i znaleść okoliczności łagodzące.
Luis gdy miał czasem natrętnych gości, długich lub zbyt wymagających, drugiego dnia wiózł ich do Bożej Wólki i najczęściej tam porzuciwszy, pozbywał się.
Sam wyrażał się o Boguniu z pewnym rodzajem politowania, jako o człowieku niezbyt dobrego towarzystwa. Była chwila, że hrabina kuzynkę Manetkę, której bardzo pozbyć się chciała, może właśnie dla tego, że Luis się do niej zbyt bratersko przywiązywał — myślała wyswatać Boguniowi. Żywa Francuzeczka podobała mu się niezmiernie, siedział kilka dni dla niej w Turowie, swawolił, ale znać z obawy sakramentalnych skutków, więcej się tam nie pokazał. Żona w Bożej Wólce byłaby cały porządek żywota popsuła.
Manetce bardzo go żal było, ale nie miała odwagi wybrać się doń w gościnę.
W kilka dni po owym spotkaniu w lesie, Walek zupełnie sobie z głowy wybił tragiczną historyę ojca i matki, usiłował nawet przekonać się, że mogła nie być prawdziwą, lub nie do niego się stosować. Natomiast obraz hrabianki znacznie przystrojony przez bujną wyobraźnię, towarzyszył mu nieodstępnie i najróżniejsze plany wywoływał. Napróżno doktór Walter, który mu okazywał szczególne współczucie, usiłował go zwabiać do siebie, obudzał do zajęcia, Walek chodził, próżnował i układał owe plany zamków na lodzie.
Pani Pauze przypisująca fałszywie roztargnienie i zamyślenie jakiejś intrydze ordynaryjnej (jak się wyrażała) z dziewczynką z przedmieścia (tego jej z głowy nie było można wybić) wielce także posmutniała i zobojętniała dla niego. Trzymała go tylko jeszcze w nadziei upamiętania i nawrócenia na dobrą drogę.
Walek spędzał dnie z cygarem w ustach albo chodząc po pokoju, albo włócząc się za miasto. Nieświadomi przyczyn tego umysłowego pogrążenia, myśleli, że kończy poemat swój Nero. Poematu tego prawdę rzekłszy, było szesnaście wierszy gotowych, reszta uplanowana. Walek czekał natchnienia, a natchnienie nieprzychodziło, znać miało inne zajęcia.
Jednym razem jak błyskawicą oświecony, przypomniał sobie Luziński Bogunia, koleżeństwo, przyjaźń, sąsiedztwo parku, a gdy raz myśl mu ta zaświtała, pobiegł na miasto, najął wózek żydowski i nieopowiedziawszy się nawet pani Pauze, pojechał do Bożej Wólki. Nie ma nic niebezpieczniejszego nad próżniaka gdy się porwie do czynu, naówczas strzela jak z procy, pierwszem czemś co mu do głowy przyjdzie.
W Wólce jak zawsze było pełno, a że Walek przyjechał nad wieczór, zastał towarzystwo w chłodku przy wiście i — limoniadzie z arakiem.
Był to napój wynaleziony przez gospodarza niesłychanie chłodzący i zdrowy, ale potrzeba było zważać, aby rum w przyzwoitej dolać proporcyi a wodą nie przesadzić — woda bowiem, jak wiadomo, febry sprowadzać zwykła.
Bogunio rzucił się w objęcia Walka, ucałował go, poślinił, posadził na kanapie, przyniósł mu cygar, limoniady i zaklął na wszystko, ażeby furkę swoją odprawił, przysięgając, że go sam odwiezie lub odeszle gdy tylko zechce.
Towarzystwo wesołe, miłe, składało się w większej części z towarzyszów szkolnych, młodzieży i kilku weteranów próżniactwa wtórujących młodemu pokoleniu, jako godnym swym w przyszłości następcom. Walek wszystko dobrze zważywszy, potargował się trochę i dał uprosić.
Wprawdzie jechał on od razu z tą myślą, że w Wólce zostanie, ale podrożyć się nic nie szkodziło.
— Dobrze, rzekł do Bogunia — każesz, zostaję — ale z warunkiem, że będę sobie po lesie, po zwierzyńcu błądził samotnie, gdyż jestem w werwie do pisania.
— Ale, jak cię kocham (to było ulubione wyrażenie Bogunia) będziesz sobie robił co chciał, my ci nie przeszkodzimy. U mnie, wiesz, wolność, jak największa, zupełna, każdy robi co mu się podoba.
Żydek odjechał z kartką do pani Pauze dosyć lakoniczną.
Walek rozłożył się na szerokiej sofie dokoła okrążającej salę, w której się zwykle zabawiano i wkrótce Bogunio go porzucił, bo zaczęto po wiście koni próbować w dziedzińcu. Luziński już miał zamiar iść do zwierzyńca, dla rozpatrzenia lepszego miejscowości, która go teraz niezmiernie zajmowała, gdy... wrzawa powstała ogromna, nadjechali nowi goście. Hrabia Luis przywiózł barona Helmolda i du Val’a. Niezmiernie serdeczny Bogunio mając w swym domu po raz pierwszy Galicyanina, o którym już słyszał, poleciał zaraz wydawać rozkazy do herbaty i wieczerzy, a Walkowi tylko szepnął na ucho przebiegając, że baron pono jest konkurentem do jednej z hrabianek.
Obudziło to jego ciekawość naturalnie i przykuło do miejsca. Towarzystwo po nudach Turowa, nadzwyczaj się tu wesoło bawiło; garbus wystrojony był w humorze brylantowym, rzucano dowcipami, śmiano się, a Helmold rozglądał i rozpatrywał.
Dla Luzińskiego szczególniej szczęśliwem zdało się, że na ten dzień natrafił, mógł ze swojego kąta obserwować ludzi, z któremi wedle wszelkiego podobieństwa, miało mu przyjść się mierzyć.
Baron był może współzawodnikiem, brat nieprzyjacielem na pewno, du Val stróżem hrabianek.
W pierwszej chwili Walek nieco ostygł i począł się namyślać, — ogromny barczysty Francuz, zuchwały, żywy i ruchawy braciszek, naostatek bardzo arystokratycznie wyglądający baron, niewygodnymi zdali mu się zapaśnikami. Nie czuł w sobie sił do mierzenia się z nimi. Spędziwszy młodość na ustroniu, w dzikiem odosobnieniu, w usposobieniu sarkastycznem dla tego świata, z którym mógł być wystawiony na walkę, lękał się go, bo go znał mało.
Ale po rozmyśle dłuższym wmówił w siebie, że rzecz należy tak postawić, aby drapieżnej, pięściowej walki uniknąć, innej się nie obawiał. Baron zresztą, tylko wymuskaniem i wdziękiem był dlań straszny, jako współzawodnik, tamci groźniejsi mu się wydali, a szczególniej du Val.
Poczęto strzelać z pistoletów do celu, była to powszednia zabawka. Walek spostrzegł, nie bez przykrego wrażenia, że wszyscy ci panowie wystrzeliwali asy nader zręcznie. Najlepszym z nich wszakże był Luis, który celował we wszystkich ćwiczeniach ciała, aby swoją ułomność dać zapomnieć. Bił kulą w lot jaskółki.
Luzińskiemu zrobiło się zimno, ale powiedział sobie zaraz:
— A pocóż mam się z nim strzelać? nie ma powodu... Ze złości nie zabije mnie na gościńcu, bo by poszedł do kryminału.
Wszakże ci ichmościowie znacznie zapał jego na chwilę ostudzili.
Przyjęcie w Bożej Wólce było zwyczajne, podano herbatę wytworną, która się przeciągnęła niemal do zmroku. Luis myślał wracać, niepuszczono go do wieczerzy. Z tą Bogunio wystąpił co się zowie. Kucharza miał doskonałego, zapas w śpiżarni zbytkowny, wina sprowadzone z Warszawy od komisantów francuzkich domów z Bordeaux, z którymi był w czułej przyjaźni, (płacił im haracz niemały, a jeden z nich bez łzów na oczach wspomnieć go nie mógł). Nie dziw, że w tych warunkach wieczerza skończyła się o pierwszej, musującym Burgundem w obfitości przelanym, a goście rozjechali się nade dniem. Walek wcześniej się cofnął pod pozorem poematu, ale w istocie chcąc rano wstać i opatrzeć zwierzyniec.
Spali jeszcze wszyscy w Bożej Wólce, gdy Luziński wymknął się do ogrodu, dostał do lasu i drogą znajomą, przez całą długość olbrzymiego tego parc aux cerfs, podążył na jego kraniec.
Ranek był prześliczny, las wspaniały, co krok płoszył daniele, sarny i zające; gra światła i cieni, brylanty rosy, śpiew ptastwa, całe czarodziejstwo pięknego letniego dnia u wschodu, wśród natury przybranej jakby zalotnie — mogło zachwycić nawet obojętnego, ale Walek nic nie widział, myślą wyprzedzał kroki.
Tak zwany zwierzyniec, był prawdziwem szaleństwem Bogunia, opasano bowiem parkanami przestrzeń lasu i łąk, któraby gdzie indziej intratny folwark mogła stanowić. Prawdę rzekłszy, Boża Wólka cała zresztą tego parku nie była warta. To też Luziński znużył się dobrze, nim pobłądziwszy i oryentując się nie dosyć szczęśliwie, przybył nareszcie na koniec lasu i ujrzał błogosławiony parkan. Tu przegrodzona drożyną tylko od zwierzyńca stara, zapuszczona, zarosła grobelka, cała ozieleniona ogromnemi olchami, biegła ku parkowi Turowskiemu. Widać było jego płoty, fossę, i po nad rodzajem wału w rogu, altanę dawną murowaną, nieco odrestaurowaną, w której oknie dawniej, niegdyś pokazywał mu Bogunio hrabianki.
— Bądź co bądź, rzekł sobie Walek jakby tknięty jakiemś przeczuciem, było to już w przeznaczeniu, muszę tam podejść i przypatrzeć się zblizka!
Ale zwierzyniec Wólki był porządnie opalissadowany, furtka wprawdzie prowadziła na pole, lecz niestety, hermetycznie zamknięta i kołem zabita. Nie było innego środka nad wdrapanie się na płot i skok z drugiej strony. Walek nie miał szczęścia do tego rodzaju gimnastycznych ćwiczeń, odrapał się, oszarpał dobrze nim swego dokazał, a dodatkowo nogi nadwichnął skacząc, tak że dosyć niepewnemi kroki potem przez grobelkę powlókł się ku altanie.
Okna jej były dotąd zamknięte, ale w połowie drogi ze zdumieniem największem podniósłszy wzrok Walek, dostrzegł, że jedno z nich się otworzyło i stanęła w niem postać niewieścia.
Serce uderzyło. Juściż nie może być aby to była ona, a! toby było przeznaczeniem!
I widać, że przeznaczeniem być musiało, gdyż w istocie w oknie stała hrabianka Iza, lubiąca ranne przechadzki, w których du Vala, Manetki, macochy i ich dworu nie spotykała. Wyszła była z książką na świeże powietrze, a nim zasiadła do czytania, wpatrywała się w krajobraz, mgłami ciepłemi osnuty i powoli z nich wychodzący coraz wyraźniej. Nagle i ona spostrzegła na pustej grobli postać męzką, posuwającą się ku ogrodowi i dziwna myśl przebiegła jej po głowie.
— A gdyby to był on! Ale to nie może być, to pewnie leśniczy, albo ogrodnik. Jednak mimo niedowiarstwa, hrabianka Iza pozostała w oknie aż do sprawdzenia tego zjawiska, dość w tej porze dnia niezwyczajnego...
Walek z za olch już ją był poznał... śpieszył, choć mu się w głowie zawracało od tych faworów losu.
Gdy z cieni drzew wystąpił na pole, Iza także poznała go i z podziwienia mimowoli aż krzyknęła. Niemogła się na nogach utrzymać, siadła, ręką uciskając serce i cicho szepcząc: przeznaczenie!
Nicby w świecie już jej niemogło odjąć tego przekonania, że los jej palcem Opatrzności litościwym został rozstrzygnięty...
Chwilę trwało pomięszanie, podniosła się żywo z siedzenia i gdy Walek tuż stojący pod altaną, pozdrawiał ją, położywszy palec na ustach, dała mu znak, aby wyszedł do ogrodu otwartą furtą u stóp wału.
Jakkolwiek wspomnienie du Vala, hrabiego Luisa i tego nieszczęśliwego wczorajszego strzelania do lasów przyszło mu na myśl chwilowo, miał Luziński tyle odwagi, że rozkazu usłuchał.
Alea jacta est! — rzekł sobie w duchu, nie mogąc się oprzeć bojaźni, co będzie to będzie.
Na progu furtki śmielsza daleko od niego czekała nań wyciągając rękę hrabianka Iza.
— Zkąd pan tutaj? jakim sposobem?
— Mogę poprzysiądz, że to dla mnie samego niezrozumiałe, zawołał Walek badając wzrokiem Izę, której twarz wcale nie zdradzała gniewu, wczoraj przybyłem w odwiedziny do towarzysza mego szkolnego, pana Bogusława, do Bożej Wólki, wyszedłem dziś na przechadzkę, ciekawość, sam nie wiem...
— Przyznaj mi się pan otwarcie, zawołała hrabianka, pomyślałeś idąc tu o tym trzpiocie, awanturnicy, która cię tak śmiało napastowała na gościńcu?
— Nacóżbym się miał zapierać? — rzekł Walek.
— Jesteś więc pan moim gościem, odpowiedziała hrabianka uśmiechając się, ale na nieszczęście, bardzo mi trudno pana przyjąć tam, gdzie każdy nasz krok, słowo, szpiegują i donoszą, gdzie ledwie o tej godzinie porannej, mogę swobodniej się przejść. Szczęściem w nieszczęściu jest, że to godzina szósta i wszyscy śpią, śmiało więc oprowadzę pana po parku, chodźmy.
Hrabianka z prostotą i ufnością podała mu rękę, niepodobna było odmówić, chociaż Luziński zbladł jak trup i krew mu w żyłach zastygła.
Rozmowa poczęła się od ogólników, ale większą jej część wiodła sama hrabianka, odpowiadając na pół słowa, Walek był oniemiały. Wszystko to razem zdawało mu się snem, tak było jakoś dziwnem i nieprawdopodobnem.
Iza powoli zaczęła mu zimno niemal, ale z głębokim smutkiem opowiadać życie swoje, nie tając bynajmniej co cierpiała.
— Nie dziw się pan, rzekła, że tak śmiało, tak zuchwale, tak nieprzyzwoicie chwytam rękę nawet nieznajomego, który mi jakieś okazuje współczucie, litość. Lata płyną, a niewola z każdą godziną staje się cięższa, nie do zniesienia. W złotej klatce siedziemy płacząc z siostrą i liczemy tylko wiele nam, lub wrogom naszym życia zostać mogło. Cóż dziwnego, że się głowa zawróci, że tonący chwyta deskę zbawczą, gdy ją na falach zobaczy. Nie sądź pan źle o mnie, dodała, cierpienie wyegzaltowało mnie aż do przesądu, w panu zobaczyłam jakby przeznaczonego dla mnie zbawcę. Mówię otwarcie, choć drugi raz w życiu pana widzę. Jeźli serce twe wolne, jeźli nie czujesz obawy i wstrętu, tę rękę, którą panu podałam, oddam mu. Chcesz, bierz.
Luziński stanął niemy, położenie było tak bezprzykładnie dziwne, że mimo największego zapału od dni kilku, na razie Walka strach ogarnął. Milczał.
— Mów pan otwarcie.
— Powiem szczerze, zawołał Luziński, co do mnie, zbyt to wielkie szczęście, żebym się choćby chwilę potrzebował namyślać, ale pani! ja jej chcę dać czas do rozważenia. Pani wiesz kto ja jestem?
— Wiem, odparła Iza, doktór Mylius...
— Jakto, był tu? — przerwał czerwieniąc się Luziński.
— Był, mówił mi o panu wiele złego, ale mimo to nie zraził mnie. Ja nie wiem co mnie czeka, pan możesz być przepaścią tą, która ciągnie, ale czuję głos przeznaczenia. Możesz być, abyś w ufności, w wierze podaną ci rękę, przyjąwszy, miał niewdzięcznością potem wypłacić, jak doktorowi? Do miłości nie mam może prawa, nie śmiem się jej spodziewać, ale szacunek, przyjaźń, dasz mi choćby przez litość nade mną.
— A! pani! — zawołał Walek, pani się mnie obawiać możesz słusznie, ja się sam siebie lękam. Ja nie marzyłem nigdy ani o świetnych losach, ani o ożenieniu tak rychłem, jestem biedny marzyciel niepraktyczny, zdziczały, pótrafięż ja stanąć u twego boku tak, byś się nie wstydziła za mnie?
— Nie lękaj się pan, przerwała Iza, ręką dotykając jego dłoni, może być że nieznani sobie prawie, połączeni trafem w świecie najdziwniejszym, długo dla siebie będziemy zagadkami, wiele przecierpim, ale to wszystko dla mnie będzie rajem jeszcze. Moje życie tu, to śmierć powolna. Mów pan.
Walek uchwycił długą, białą, chudą nieco rączkę hrabianki i milczący złożył na niej pocałunek. Rumieniec oblał twarz Izy.
— Masz pan mój pierścionek, zawołała żywo, weź, ja słowa nie złamię. A teraz uchodź, godzina już grozi niebezpieczeństwem, może ktoś nadejść, mogą mieć podejrzenia, będą mnie strzedz, co utrudni ucieczkę. Zamów pan konie i powóz, dam znać!
To mówiąc, hrabianka Iza spojrzała na zegarek, ścisnęła rękę Walka, uśmiechnęła się, bystro wpatrując się chwilę w niego i rzekła:
— Uchodź pan, tą aleją, wprost do furtki, ja muszę do pałacu...
Ręką wskazała mu drogę i biegnąc znikła z oczów. Walek puścił się z trwogą aleją, wśród której dotąd nikogo jeszcze nie było, szumiały mu w uszach ostatnie wyrazy Izy, rad był już się znaleźć na drodze, za parkiem, serce biło, ćmiło się w oczach. Dochodził niemal do altany, gdy na samym progu postać nieznana w szarym surducie, z twarzą lisią i małemi oczkami chytremi, zabarykadowała mu sobą drogę i głos ochrypły pozdrowił go piekielnem.
— Dobry dzień!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Albo Rapczyński jak figuruje w poprzednim zdaniu.