Dzieci wieku/Tom II/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Gdy wrócił do restauracyi pod Różą, już pani Pauze znudzona długiem oczekiwaniem na niego, poszła była na spoczynek, w sali grali jeszcze w bilard nieznużeni sekretarz z pocztmistrzem i oberkelnerem do puli; ale nie chcąc się przyłączyć do ich towarzystwa, Luziński wziął klucz i poszedł na górę rozmyślać. Ci panowie wydawali mu się za poziomemi istotami, restauracya strasznie lichą, pokój z firankami nieosobliwym, a teraz napuchła gosposia, zwiędłą. Rozmowa nastroiła go jakoś do innego świata.
Chwilami tylko, gdy obok stanął obraz ubogiej chaty Luzińskich, strasznego dziada, nędzy i upadku, dreszcz po nim przebiegał. Z pod tej strzechy przejście do gabinetu Waltera, wydawało mu się jakby marzeniem nieprawdopodobnem.
Długo chodził po swoim pokoju, a że ten znajdował się wprost nad sypialnią przyjemnej gospodyni, nic dziwnego, iż niespokój ten ducha swojego lokatora, niemogąc zasnąć, przeklinać musiała.
Inwentarza myśli pana Walentego spisać nie jesteśmy w stanie — wiem tylko, że jak w starym lamusie było tam wszelkiego najróżnorodniejszego sprzętu bez miary, i w wielkim nieładzie rozrzuconego.
Najdroższe rzeczy ocierały się o najpospolitsze, najdziecinniejsze myśli o najwznioślejsze idee niedosnute i rzucone.
Powoli sen mgłą marzeń osnuł to wszystko, pokrył i z za gęstych kłębów jej, nic już widać nie było, dusza odpoczywała, fantazya, jak dziecię co się wybrykało, twardym snem leżała spowita.
Gdy się pan Walenty obudził, słońce i pani Pauze oddawna już wstały — ruch był w domu zwykły, trzeba się było spieszyć na kawę do gosposi, której grzeczność jeszcze Luzińskiemu była potrzebną. Ubrany zbiegł, przepraszając tym razem znowu zapuchłą panią Pauze. Jóźka nie zawołana przyszła z kawą.
— Zkądżeś pan tak późno wczoraj do domu powrócił? spytała kwaśno jejmość.
— A nie wydasz mnie pani?
— Cóż to za sekreta?
— Poznałem się wczoraj z tym nieznajomym, który mnie u siebie zatrzymał.
Pani Pauze spojrzała jakby niezupełnie dowierzająco.
— Słowo pani daję. Jest-to bardzo uczony człowiek — dodał Walek, a dom jego wygląda na bibliotekę i muzeum.
— Cóż to za jeden?
— Stary doktór, odpowiedział Luziński, więcej nie wiem.
Pani Pauze głową kiwała.
— Musi być bardzo bogaty.
— Nie żonaty? naiwnie spytała gospodyni.
— Nie żonaty, bez familii, cały zatopiony w książkach.
— Widziałam go zdala, nie wydał mi się tak starym.
— Ale ma lat pewnie pięćdziesiąt, choć się dobrze trzyma.
— To by się jeszcze mógł ożenić — szepnęła pani Pauze po cichu.
Kobiety w ogóle, w mężczyźnie widzą tylko męża, — ci co się na mężów nie zdali, są jak puste orzechy na śmiecie.
Walek przypomniawszy sobie, że powinien być na przedmieściu rano, porwał prędko za kapelusz, pośpiech ten nie podobał się gospodyni, która kwaśną zrobiła minę.
— A jak panu pilno! i dokąd-że? znowu do tego doktora.
— Nie, pani, mam interesa.
Sercowe, szepnęła jejmość.
Walek ruszył ramionami. — Na ten czas! rzekł żywo i wyszedł.
— Jednak bym ciekawa była wiedzieć dokąd tak poleciał? mówiła w duchu piękna wdowa. Pomyślała chwilę, kazała przywołać Hankę i coś jej poszeptała na ucho. W chwilę później, narzuciwszy chustkę na głowę dziewczyna wybrała się na miasto, a gdy się jej Jóźka spytała dokąd idzie — uśmiechnęła się tylko figlarnie. Nie śmiano pytać ulubienicy jejmości.
Walek wyśliznął się na wczorajszą ścieżynę za ogrody, i tamtędy niepostrzeżony dostał się na przedmieście. Zdala już przed chatą postrzegł na płocie stojące dziewczę, które zobaczywszy go, szybko zaczęło dawać mu znaki, aby szedł prędzej, a odebrawszy skinienie, znikło, kryjąc się w chacie.
Walek pospieszył wewnątrz. W pierwszej izbie czekała nań dziewczynka niby przybrana w trochę świeższe łachmany, do zgrzebnej koszuli przypięła sobie czerwoną różyczkę u szyi, a w zblakłe włosy wpięła kwiatek zerwany w ogrodzie.
Wielkiemi oczyma patrzała na Walka i pokazała mu alkiérz staruszki.
Wszedłszy tu, nic zrazu nie dojrzał Luziński, tak było ciemno, po chwili dopiero, oczy wiedzione głosem, dostrzegły na tapczanie leżącą kobietę, której twarz drobniuchnemi zmarszczkami jak siatką była okryta. Siwe, małe, czerwono obramowane oczy starej, pilno się w niego wpatrywały.
— Toś jegomość Luziński? zapytała go słabym i jakby wylękłym głosem.
— Tak jest, odpowiedział.
— Tutejszy?
— Urodziłem się tutaj, ale ojca ani matki nieznałem, nic o nich niewiem. Z metryki tylko czytam, że był Marek.
— Marek? kiedyż to było, kiedy?
— Dwadzieścia i dwa czy trzy lata.
— Co się z nim stało?
— Nie wiem.
— A z wami?
— Doktór wziął mnie na wychowanie:
— I nic wam nie mówił o rodzicach.
— Ani słowa. Pytałem się go nieraz o nich, zbywał mnie tem, że nic nie wie. W papierach po matce, widzę, że imię miała Teresa i że mieszkała przy krewnych w Turowie.
Spojrzał na staruszkę, której oczy łzami były zaszły, w milczeniu ocierała je koszulą grubą, chciała niby coś mówić i wstrzymywać się zdawała niepewna. Skinęła na dziewczynkę, stojącą w progu i przysłuchującą się ciekawie, aby odeszła.
— Jabym wam coś powiedzieć mogła może — odezwała się drzącym głosem — ale po co wam to, na co się przyda wiedzieć?
— Mówcie, mówcie, proszę was, zawołał żywo Luziński — ja muszę, ja powinienem znać przeszłość rodziców.
— Ale na miłość Bożą nie zdradźcie mnie, żem wam to mówiła! odezwała się stara.
— Nie lękajcie się, nie lękajcie.
— A gdy umrę, dodała, dajcie na Mszę Świętą do Fary ze duszę moją.
Tu zamilkła.
— Wasz ojciec Marek, co tu darmo zapierać, był najmłodszym bratem mego męża. Stary mój, waszym stryjem. Rodzice dawno pomarli, bieda jeszcze nie była w dom wlazła, tylko jedną nogą. Trzech ich było. Marek najmłodszy, a był i przystojny i zdatny i żwawy, tylko że mu się w chacie pracować nie chciało. Poszedł na gwałt do szkoły, mówili, że się dobrze uczył, ale i szalał też dobrze, a nie słuchał nikogo. Mój go, jako starszy, okrutnie karcił, poczęli się jeść kłócili bezustanku, aż Marek zmusiwszy braci do podziału i zabrawszy swoją schedę w groszu, — cośmy się nań zadłużyli żydom, a to nas zgubiło — poszedł w świat. Nie było o nim słychu długo, tylko mój, że go nie lubił. mówił ciągle: — zobaczycie, że się szubienicy dobije. Jam go jak mogła broniła. Naraz dają nam wiedzieć, że jest w Turowie u hrabiów. Myśleliśmy, że albo za pisarza poszedł, albo do ekonomskiej służby, bo był zdolny i szkół trochę liznął, ale mój przypada raz i powiada: — wiecie czego się dorobił? a to liberyą wziął i lokajsko służy. Choć to może nic złego i na dworze talerze odmieniać, bo i z takiej biedy ludzie rosną, wszelako nam było sromotno. Mieszczanie na tę służbę nie idą ochotnie, a co Marka, to nam żal było. Aleśmy myśleli, że już wielka bieda koło niego być musiała i straszny niedostatek i desperacya, kiedy się w to zaprzągł. Znaliśmy go, że był strasznie dumny, opryskliwy, nie tykaj go, a wiedzieliśmy jak mu to w tej poniewierce musi być strasznie ciężko. Ano wiele czyni kto musi.
Walek pochmurniał, oczy spuścił w dół, ojciec jego lokajem, serce mu biło sromem okrutnym.
Stara mówiła dalej.
— Nie prędko się potem wszystko wydało, albo i nie wszystko. Ja wam tyle powiem co wiem, bo reszty odgadywać trudno, kiedy się na to nie patrzało.
Była na dworze w Turowie, mówią, daleka krewna czy powinowata hrabiów, panna Teresa, a miała być bardzo piękną na podziw i bardzo dowcipna że koło niej chmary ludzi biegały. Otóż i Markowi przyszło zadurzyć się w niej, a oszaleć tak, że gdy inaczej zbliżyć się do niej nie mógł, poszedł tam lokajsko służyć. Znać może się z panną porozumieli, niewiem. Ino to pewna, że ktoś im potajemnie ślub dał, ale nie było dokąd i jak się schronić i co dalej poczynać. Miłość zawsze ślepa, w pierwszej chwili niewidzi nic, dopiero się jej oczy otworzą aż po czasie.
Co się tam stało dalej, już ani ja, ani pono nikt nie wie. Na dworze bawił jakiś krewniak Turowskich, młody człek, który się też w Teresie kochał. Jednego rana Marek znikł, a owego znaleźli w progu oficyn, pod oknami prawie Teresy — zabitego. I nie było wątpliwości, iż go, z zazdrości czy sprawiedliwej czy nie, zamordował, bo się niepokazał więcej.
Wydało się sekretne zamążpójście Teresy i Turowscy precz jej kazali iść ze dworu. Przybyła słyszę do miasteczka biedna, w nędzy, i tu zmarła.
Więcej by pono doktór wam mógł powiedzieć, ja tyle tylko wiem.
Mówiła, a Luziński pogrążony w myślach, z dłoniami na twarzy, rozpłomieniony zemstą jakąś niezrozumiałą, słuchał milcząc. Nie dobyła mu się łza na powieki, pił gorycz tych dziejów zapomnianych i czoło oblewało się wstydem, serce ściskało gniewem na świat i ludzi — za co? on sam wytłumaczyć by nie umiał, za to, że los uczynił go dzieckiem niedoli, grzechu i występku! Chciał się dowiedzieć przeszłości, i odsłoniwszy rożek jej zasłony — zadrżał.
Teraz pragnąłby był może wrócić do wczorajszej nieświadomości, tak twarda rzeczywistość przechodziła wszelkie domysły, swą szkaradą i zagadkowością.
Pojął on dla czego Mylius nigdy mu nic przez miłosierdzie o rodzicach nie wspominał — dla czego młodzieńczych jego marzeń tym skrwawionym nie chciał przykryć całunem.
Gdy stara mówić przestała, nie rzekł słowa, i jak pijany zataczając się, wyszedł z chaty. Dziewczę patrzyło nań z politowaniem i długo wzrokiem ścigało, gdy się puścił sam, niewiedząc dokąd idzie, drogą ku cmentarzowi.
W takiem usposobieniu ducha, nie widzi się nic, nie myśli o niczem, — ból nie dozwala oprzytomnieć — nie postrzegł też wcale Luziński, że wczorajszy jego znajomy i przyjaciel doktór Walter jakimś dziwnym wypadkiem znajdował się z przeciwnej strony ulicy, widział go wchodzącego i wracającego z chaty, ale nie chcąc zapewne zawiązywać rozmowy, cofnął się i skrył, dając przejść Walkowi.
Zdawało się upokorzonemu tą powieścią przeszłości, iż wrażenie na jego twarzy ludzie czytać będą, nie poszedł więc do miasteczka, lecz pociągnął drogą około cmentarza wiodącą w pole ku Turowu. Instynktowo czuł, że czas, rozwaga, zresztą sama siła cierpienia złamie je, ukoi i że z pogodniejszą twarzą, panem siebie, powrócić będzie mógł do miasta, gdy ochłonie.
Okolica po za cmentarzem, kędy gościniec szeroki, piasczysty prowadził na Turów, była dosyć smętna, i pusta. Drogę wysadzono niegdyś brzozami, które powychylane dziwnie w różne strony, rosły, czerpiąc więcej życia z powietrza, niż z bezpłodnej, jałowej ziemi, na której tylko piołuny, kupki macierzanki i ubogie skabiozy gdzieniegdzie porastały. Dzień był skwarny; koniki polne szeleściały w powietrzu skrzydłami, cisza zalegała szeroko okolicę i ptaszęta się nawet ozwać nie śmiały. Wkrótce gościniec wtoczył się w sosnowy bór, równie opustoszały i cichy, w dali na krzyżujących się drogach widać było gospodę. Ale Walek idący śpiesznie, byle iść i złamać się trudem, nie widział nic przed sobą i nie postrzegł nawet, że przed austeryą stał pochylony powóz, od którego wyprzężono konie. Na kłodach drzewa, nieopodal od niego, siedziały dwie kobiety, a trzecia już nie młoda, chodząc lamentowała nad wypadkiem. Wedle wszelkiego podobieństwa, Luziński byłby uniknął niepotrzebnego spotkania, do którego wcale nie był usposobionym w tej chwili, gdyby mógł je wcześniej przewidzieć. Ale pogrążony w myślach, nieopatrzył się gdzie był, aż o trzy kroki od tych pań, które już od dosyć dawna przypatrywały mu się z wielką ciekawością.
Nie staraliśmy się zbyt troskliwie odmalować czytelnikom jak wyglądał pan Luziński w nadziei, że się z charakteru młodzieńca, powierzchowności domyślą. Był w kwiecie wieku — i choć nie piękny, ale twarz miał charakterystyczną, nie szkodził jej wyraz ironii jakiejś i szyderstwa i oczy ciemne, bystre, przeszywające. Z ciągłego ruchu ust, wejrzeń, czoła, które się fałdowało i wygładzało, poznać było łatwo duszę namiętną i charakter niespokojny — ale dla wielu ta oznaka burzliwości wewnętrznej nie jest odstraszającą, — wiele — zwłaszcza ciekawych istot niewieścich, woli te fale miotane wichrem namiętności, niż spokojne zwierciadła, w których się swojemu własnemu niebios szafirowi przypatrywać mogą.
Walek nie miał ani zbyt arystokratycznej powierzchowności, ani nadto pospolitej, roztropność i przebiegłość czyniły jego fizyognomię sympatyczną w pewnej mierze. Ubiór naostatek nie będąc zbyt wytwornym, dowodził przynajmniej pewnej zamożności i oryginalnego smaku. Walek nosił go z zaniedbaniem wcale niezłego tonu, choć może za daleko posuniętem.
Jeszcze był dosyć daleko od tych pań, gdy korzystając z chwilowego oddalenia się podżyłej osoby, wyglądającej na guwernantkę, lub ciocię, — starsza (poznaliście już pewnie dwie hrabianki z Turowa), odezwała się do młodszej:
— Patrz, patrz, los prowadzi tu jakiegoś jegomości młodego, wcale przyzwoicie wyglądającego, zawiązuję rozmowę, intryguję go, interesuję, chwytam zręczność, i każę mu się wykraść.
Emma się rozśmiała głośno.
— A! moja ty Izo, do czegóż ty już z tą swoją manią zamążpójscia nie dojdziesz. Wszak to może być Bóg wie kto... może lokaj kanonika, albo policyant z miasteczka?
— Ale nie, ja mam przeczucie, odparła Iza, to jest bardzo przyzwoity człowiek, to jest istota przeznaczona, predestynowana. Patrzaj-że tylko, idzie jak jasnowidzący, pędzi nie wiedząc dokąd, i ani się domyśla, że los, fatalizm, gna go tu do starej panny, której koło w powozie na to się tylko złamało, żeby on mógł ją tu dogonić, poznać i... zaślubić. Jakże ty możesz tego nie czuć, że w świecie wszystko się dzieje w ten sposób, jakby od wieków było osnute i przewidziane? Napróżno my sobie wystawiamy, że coś możemy sami, miota nami burza, i rozbija gdzie się jej podoba. Patrz, wcale nie brzydki, ale dziko mu z oczu patrzy, dziwnie zdaje się pogrążony w sobie, zrozpaczony. Może szedł się powiesić, łatwiej się zechce ożenić.
Emma śmiała się, ale obie nie spuszczały oka z przybywającego, który dotąd ich jeszcze nie zobaczył. Stara ochmistrzyni krzątała się około powozu, była to czcigodna pani Osuchowska, od dzieciństwa towarzyszka hrabianek, która teraz tę tylko missyę miała, że im na spacery i do wyjazdu służyła jako opiekunka i przewodniczka.
Walek Luziński szedł aż do samej niemal kłody, na której panny siedziały, i tak się zamyślił, że dopiero usłyszawszy śmieszek tłumiony panny Emmy, podniósł przestraszoną głowę, i spojrzał wielkiemi zdziwionemi oczyma. Na myśl mu przyszło, że należałoby się ukłonić, powoli zdjął kapelusz, pochylił głowę, dojrzał powozu złamanego, poznał nawet starą landarę Turowską i natychmiast osnuł projekt ofiarowania swych posług.
Zyskiwał na tem przeważną dystrakcyę w smutku, zresztą, może według słów Izy, była w tem wola przeznaczenia. Odzyskał przytomność, zimną krew i prawie przytomność umysłu.
— A! przepraszam, rzekł, wpadłem tak... panie darują. Jakiś przypadek! możebym mógł być w czem użytecznym?
To mówiąc spoglądał na powóz, i na panie. Iza śmielsza, i tego dnia w awanturniczym nieco humorze, postąpiła parę kroków naprzeciw niego, pilno mu się przypatrując. Pół szydersko, pół seryo odezwała się wskazując na pochyloną landarę.
— W istocie możesz nam pan być bardzo użytecznym, starając się zapobiedz, aby nam prędko nie naprawiono powozu.
— Jakto pani? — zapytał zdumiony Walek.
— Jest-to nasza tajemnica, odezwała się hrabianka, wolemy sobie posiedzieć w lesie, choćbyśmy grzybami karmić się miały, niż powracać się nudzić do domu.
— A! panie się nudzą! — rzekł Luziński, jak szczęśliwy, kto się nudzić może?
— Co pan mówisz? — przerwała Iza, której oryginalnie rozpoczęta rozmowa bardzo przypadła do smaku, jak to być może?
— Tak jest, rzekł Walek, tylko szczęśliwi ludzie się nudzą, nieszczęśliwi prawdziwie męczą się.
— A nuda nie jest męczarnią?
— Nuda jest czczością, pragnieniem, głodem duszy.
— Pan jej nie doświadczasz widać?
— Nie, pani, na to nie mam czasu.
— Pozwoli się pan spytać, kogo mamy honor?
— A! pani, honor mnie spotyka, ja jestem człowiekiem bez nazwiska, bez stanowiska, bez tytułu, bez zatrudnienia, i z mnóstwem podobnych bez, to jest znaków odjemnych.
— Skromność, która jeszcze więcej zajmującym pana czyni, odezwała się Iza śmiejąc. Ale cóż pan o tej skwarnej godzinie robisz w lesie?
— Zadajesz mi pani nader trudne do rozwiązania pytanie, rzekł ośmielając się coraz bardziej tonem rozmowy Walek. Mogę poprzysiądz najuroczyściej, że niewiedziałem dokąd szedłem i po co.
Iza bystro spojrzała na Emmę, jakby jej powiedzieć chciała. — A widzisz?
— Miałem na barkach ciężar jakiś smutku, którego pozbyć się potrzebowałem, poleciałem z nim w pole.
— I zgubiłeś go pan? — spytała hrabianka.
— Jeszcze nie, ale trochęm o nim zapomniał.
— Powiedz-źle pan komplement, masz na niego miejsce.
— Nie umiem prawić komplementów, rzekł Walek uśmiechając się ironicznie. Jako człowiek znaków ujemnych, nie należę do tego świata, w którym komplementa latać zwykły, nawykiem owszem do prawienia niegrzeczności.
— A! więc jest świat taki?
— Jest pani świat walki, w którym ludzie chodzą jak jeże kolcami nasrożone.
— To nas pan pokaleczysz? — śmiejąc się rzekła Iza.
— Nie, odparł Walek, bo nie mamy z sobą żadnych stosunków, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, drugi raz w życiu nie spotkam hrabianek Turowskich.
— A! pan wiesz już kto my jesteśmy?
— Któżby pań nie znał? całe miasteczko zna dwór Turowski, choćby z kościoła.
— Otóż masz, szepnęła Iza, cała tajemnica, którą otoczyć się chciałyśmy — stracona, cały urok nieznajomych — zgubiony. Pan masz tę wyższość nad nami, że nas znasz, gdy my nie wiemy dotąd...
— Niech pani wierzy, że nie warto tej tajemnicy odsłaniać, straciłbym na jej odkryciu. Jestem nic nieznaczącem zero dotąd... nic nie mówi moje nazwisko...
Iza poczęła mu się przypatrywać uważnie, śmiałość z jaką odpowiadał, wielce się jej podobała, postąpiła krok bliżej ku niemu.
— Ponieważ chcesz pan dla nas zostać pięknym nieznajomym z romansu Walter Skota, zgoda na teraz. Ale biorąc na siebie tę rolę, powinieneś wiedzieć, że ona wkłada pewne obowiązki. Nieznajomy po spotkaniu w lesie, ukazuje się następnie w nowej i świetnej postaci.
— Toby było dla mnie niepodobieństwem, rzekł uśmiechając się Walek, nie należę do szkoły Walter Scottowskiej, która jest przestarzałą, ale do Dumasowskiej... i gotów jestem powtórnie gorzej się przedstawić, niż po raz pierwszy... jako sierota, bez rodziców, jako Paria, jako dziwotwór...
Tu westchnął, łzy mu się w oczach zakręciły, wspomnienie istotnego jego losu krwią mu zalało twarz, chwycił się za głowę i odwrócił żywo.
Wszystko to tak było niespodzianem, dziwacznem, że panna Iza niewiedziała co myśleć, sądziła że to jest żart, a usłyszała jęk. Walek oczyma osłupiałemi patrzał nie widząc w dal.
— Co panu jest? co panu jest?
— Przebacz pani, rzekł głos zmieniając, w istocie chciałem, myślałem, że potrafię pokryć wielką boleść płaszczem żartu, ale ona górę wzięła...
Nastąpiło przykre milczenie, scena rozpoczęta tak ochoczo, nagle zmieniła się w tragiczną prawie. Iza uczuła się mocno zaciekawioną i zobowiązaną do pocieszenia dziwnego tego szaleńca, Emma napróżno ciągnęła ją za suknię i szeptała.
Chodźmy, to może waryat.
W istocie ostatni wybryk zakrawał na szaleństwo, ale Iza nie mogła tak łatwo wyrzec się swojego bohatera predestynowanego; ścigała go oczyma!
Luziński odszedł kilka kroków, zdjął kapelusz, długie włosy otrząsnął na barki, poszedł do cebra przy studni, i zaczerpnąwszy dłońmi wody, zlał rozpalone czoło, potem niemy padł na oddalony stos drzewa, i ze spuszczoną głową milczący zadumał się.
— Nie, nie może być waryat, zawołała Iza, ale widocznie jest pod ciężarem jakiejś boleści, wypadku, nie wiem... nie jest szalony, jest oszalały.
Ochmistrzyni, pani Osuchowska, która całej scenie zdala była przytomną, równie z pannami zajęła się losem młodzieńca, podeszła ku niemu i spytała:
— Co to pan cierpiący?
— Tak pani, mocno.
Staruszka, której kolońska woda służyła za panaceum, podała mu flaszkę odkorkowaną.
— Bardzom pani wdzięczen, to mi nie pomoże, rzekł Walek.
Pani Osuchowska domyśliła się po staremu, że pewnie zjadł co niestrawnego nieborak, i cicho, skromnie spytała:
— Czy pan co zjadł?
— Zjadłem pani boleść wielką, której nie mogę strawić, rzekł zniecierpliwiony Walek, zrywając się, przepraszam.
Ochmistrzyni ruszając ramionami odstąpiła, Luziński poszedł jeszcze raz czoło obmyć, i jakby uspokojony, powrócił do hrabianek.
— Niech mi panie darują, rzekł spokojnie zupełnie, moje niedorzeczne postępowanie. Nie umiałem być panem siebie. W istocie wybiegłem z miasteczka pod wrażeniem wielkiej boleści, starałem się ją ukryć, buchnęła ze mnie, ale już wszystko wróciło w karby.
— Bardzo mi pana żal, odezwała się Iza, tem więcej, że nie wiedząc co boli, trudno dać lekarstwo.
— Serce pani, ale serca bólów jest rodzajów tyle, a na wszystkie jedno stanowcze lekarstwo — śmierć, i jedna prawdziwa ulga — czas.
— Nie sądź pan żeśmy płoche i szczęśliwe aż do nieposzanowania bólu. Któż mógł przewidzieć, że tak wesoło rozmawiając z nami, męczyć się będziesz? Współczucie daje prawa pewne. Mów pan, prosiemy, kto jesteś? możem ci być pomocą?
— Nie pani, pomocy obcej nie żądam, jest ona niepodobieństwem, przyjm pani podziękowanie tylko.
— To powiedz choć nazwisko.
— Nie mogę, nie mam nazwiska, muszę się go dorobić... nie mam rodziny, nic, oprócz sieroctwa. Ale wierzę w to, że wola i praca wiele mogą.
— I szczęście, dodała Iza.
— W szczęście nie mam wiary, ale w upór i złamanie przeciwności.
Iza coraz bardziej, coraz śmielej przystępowała do Walka, dziwaczny obrót rozmowy wyegzaltował ją, — zdawało się jej, że w istocie ten nieznajomy mógł być człowiekiem przeznaczenia. Rysy jego twarzy zdawały się jej jakby gdzieś we śnie widzianemi, dźwięk głosu niby słyszanym przed laty, nawet ruchoma fizyognomia młodzieńca, była jej sympatyczną, biło z niej i tryskało życie. Gdyby w wieku XIX zakochanie się było możliwem, powiedzielibyśmy, iż panna Iza się nagle zakochała, użyjemy jednak skromniejszego wyrażenia — zajął ją mocno.
Przez myśl jej przebiegło, że mogłaby być opatrznością, pociechą, podać mu rękę zbawczą.
— Wszakże, odezwała się po chwili, choć napróżno Emma trochę wylękła usiłowała ją od rozmowy odciągnąć, mógłbyś mi pan zwierzyć swą historję, nie mówiąc nazwiska. Wiesz kto jestem, nie zdradzę pana.
— Moja historja zamyka się w dwóch słowach, rzekł Walek podnosząc głowę trochę komedyancko do góry, nie znałem matki, nie wiem nic o ojcu, nawet czy umarł lub żyje, w pieluchach sierota wzięty byłem na wychowanie przez dobroczynnego człowieka, który będąc sam, a niechcąc sobie kupić papugi, ani starać się małpy, ani obciążać psem, karmił i odziewał lalkę, co mu w wolnych godzinach szczebiotała. Nie mogę się skarżyć, było mi dobrze u niego, był łagodny, karmił łakociami i pieścił, nie myśląc, że los nie potwierdzi tych pieszczot. Wyuczono mnie wszystkiego, czego uczą dzieci, aby je przyjemnemi uczynić, nie tańcowałem gawota tylko, zresztą umiałem i umiem co potrzeba. Z tego wszystkiego wyrosłem znudzony, zniecierpliwiony, nieszczęśliwy, i jednego dnia pokłóciłem się z dobroczyńcą za to, że nadto był dobrym dla mnie. On mi pokazał drzwi, jam wyszedł, i oto historja skończona, idę.
Iza spojrzała nań z politowaniem.
— Czuć z mowy pańskiej, żeś pan mocno zabolał nad tem rozstaniem, czyni to honor jego sercu, dodała z francuzka.
— Mylisz się pani, o rozstaniu z opiekunem prawie zapomniałem, alem oszalał od innej trucizny, a o tej pani nie powiem.
— Bardzo mi pana żal, dodała Iza.
— Możem nie wart politowania! — odparł Walek, który chciał się przedać za tajemniczego bohatera, i ustąpił parę kroków.
Iza poczęła się przechadzać, ścigana wzrokiem przerażonej tem Emmy, odwiodła powoli Walka na stronę, przybrawszy postać obojętną. Twarz jej zbladła, serce biło niezmiernie, czuła, że i na nią przychodziła chwila szału, ale oprzeć się pokusie nie umiała.
— Pan wiesz kto my jesteśmy? spytała.
Wiem, odparł Walek spokojnie.
— Słyszałeś pan co o naszej rodzinie?
— Bardzo wiele — jeźli mi wolno to powiedzieć, znam położenie pań obu.
— Jest smutne, stanowczo rzekła Iza — widzisz pan dwie niewolnice przed sobą. Gdybyśmy potrzebowały pomocy, ręki męzkiej, odważnego serca, czy... czy mogłybyśmy rachować na was?
Walkowi w tej chwili stanął przed oczyma obraz ojca i tego trupa w progu pałacu Turowskiego, o którym usłyszał od starej, pobladł, zadrżał, słowa nie znalazł na ustach.
Zdawało mu się, że niewidzialna siła przeznaczenia ciągnie go tam, gdzie może sprawiedliwość krwi i pomsty czeka, że dziwny zbieg okoliczności pchnąć go tam może — na ofiarę. Wzdrygnął się. Iza patrzała nań bacznie i zobaczywszy strach na twarzy, odwróciła się niemal ze wzgardą.
— Pan się boisz? spytała szydersko.
— Nie — pani, zawołał Walek — ale mimowoli, nieświadomą będąc mojego życia, dotknęłaś pani struny, która zatętniała bólem.
— Masz pan więc tajemnicę?
— Niestety! szepnął Walek.
— Dwa słowa jeszcze — dodała odważnie — czy obiecujesz mi?
— Wszystko co pani rozkażesz za obrębem Turowa, w Turowie... w Turowie...
Umilkł spuszczając oczy; a potem, jakby nabrawszy odwagi, rzekł stanowczo:
— Nie — nie — choćby w Turowie! jestem na rozkazy!
Zagadka podraźniła hrabiankę, ale jej nie zraziła, w tej chwili przestraszona Emma przybiegła ją odciągnąć gwałtem, lękając się nie bez przyczyny jakiego zbyt zuchwałego kroku. Iza miała ledwie czas podać rękę Walkowi, który ją ścisnął kłaniając się nizko i odeszła z siostrą, zaklinając ją na wszystko, by śpieszyła do powozu. W istocie powóz stał gotowym, pani Osuchowska nie mogła pojąć postępowania Izy, dwie hrabianki siadły co najprędzej, klaśnięcie z bicza się rozległo i tuman kurzu na gościńcu zakrył przed oczyma Luzińskiego sen, który przemarzył na jawie.
Walek potrzebował sam przed sobą wyspowiadać się z tego spotkania, rozmowy, zobowiązania, z tych wszystkich dziwactw, któremi go los obarczał tak nagle, niedając odetchnąć, — odszedłszy kilka kroków, padł pod drzewem.
Ledwie odetchnął wolniej, gdy naprzeciw, drożyną leśną idący z głową spuszczoną, ukazał mu się wczorajszy znajomy doktór Walter. Postrzegł on go zaraz i powitał.
— Osobliwsza rzecz, instynkt jakiś w jedną stronę kieruje nasze przechadzki, rzekł do Luzińskiego. Byłem tu już od kwadransa w lesie, ale widząc waćpana w ożywionej rozmowie z hrabiankami, nie chciałem mu przeszkadzać.
— A! widziałeś pan.
— Ledwie nie słyszałem, rzekł, uśmiechając się Walter z szyderstwem, bom się mógł domyśleć co mogą mówić dwie stare znudzone panny, do wcale przystojnego młodego chłopca, którego wypadkiem w lesie spotkały. Za pozwoleniem, dodał, czy to pierwsze spotkanie?
— Pierwsze w życiu.
Doktór wolniej odetchnął.
— A, rzekł — to jeszcze nie ma niebezpieczeństwa.
— Jakież by mi grozić mogło? spytał Walek obojętnie.
— Bardzo wielkie — mówił doktór; to są hrabianki, panny bogate, nazwisko świetne, waćpan jesteś sierota i poeta. Mogłoby się stać, że z pomocą waćpana młodości, a ich znudzenia, zawiązał by się stosunek, któryby poprowadził waćpana na awantury, a ich na nieszczęścia. Jeśliby się panu trafiło, uchowaj Boże! spotkać je drugi raz, spodziewam się, że będziesz wolał w las uciekać.
Walek ruszył ramionami.
— Waćpanu wolno jest niewiedzieć czem to grozi. Szanuję ja wybranych społeczeństwa, ale skarlałe ich rodziny, którym za całą spuściznę pozostała duma, mam w obrzydzeniu i pogardzie. Wiesz co ta duma uczynić gotowa, aby się pozbyć natręta, proletaryusza, któryby ważył się podnieść oko za wysoko? Ta duma gotowa cię sprzątnąć z drogi w jakikolwiek sposób, a gdybyś zwyciężył i jak chmiel przyczepił się do wypróchniałego pnia dębu, dąb z ciebie wyssie życie i zgniły opadniesz u stóp jego.
— Ale szanowny doktorze, ja się wcale nie myślę czepiać ani pni, ani gałęzi, bom te gałązki pół uschłe widział w życiu pierwszy raz i — wedle wszelkiego podobieństwa, drugi raz ich nie zobaczę.
— Ale jak na pierwszy raz, byłeś waćpan bardzo śmiały? rzekł doktor.
— Ja, może — one, a raczej jedna z nich bardzo... Tłómaczę to sobie tylko tem, że muszą być nieszczęśliwe nad miarę.
Doktór zmarszczył brew.
— Nieszczęśliwe być może — ale w ich szczęścia i niedole nam ludziom innej krwi, rodu, plemienia, mięszać się nie godzi. Nie wyratujemy ich, a zgubić możemy siebie.
Walek nic nie mówił, w tej chwili doktor i jego nauki były mu natrętnemi, wydał mu się nieznośnym.
— Wszak powracasz do miasta? zapytał Walter, jakby myśl jego odgadywał.
— Niewiem, potrzebaby może.
— Koniecznie, rzekł surowo doktór; chodź waćpan ze mną. Samotność dla młodego na nic się nie zdała, lęgną się w niej mary: w świat, w życie czynne, w kąpiel gorącą! to lekarstwo. Ale chodź waćpan! nalegał, widząc że Walek się waha; chodź! ja cię tu nie zostawię. Szkoda i dnia młodości przedrzymanego pod drzewem.
Luziński ulegając prawdziwie niepojętemu dla siebie urokowi i sile Waltera, wstał powoli i milczący powlókł się za nim do miasteczka.
Pani Pauze zrobiła już prawie awanturę, dowodząc, że chodził na przedmieście, aby w jakiejś chacie widzieć się z jasnowłosą dzieweczką. Luziński o mało nie dostał serdecznego śmiechu i pomyślał, że może by należało wynieść się z mieszkania tak łaskawie mu z razu udzielonego, a zdającego się zagrażać spokojowi.
Pani Pauze miała oczy czerwone i postawę zagniewaną. Ale co z sobą począć było i dokąd się wynosić?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.