Dzieci kapitana Granta/LXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXVIII.

KRZYK W NOCY.

Osada dowiedziała się wkrótce, że zeznania Ayrtona nie wyjaśniły tajemnicy losów kapitana Granta. Zniechęcenie było ogólne, bo liczono bardzo na kwatermistrza, okazało się tymczasem, że Ayrton nie wie nic, co by pozwalało trafić na ślad Britanji.
Nie zmieniono więc kierunku jachtu; należało tylko wybrać wyspę, na której miał pozostać Ayrton.
Paganel i John Mangles radzili się map okrętowych. Właśnie pod tym 37° szerokości oznaczona była samotna wysepka, znana pod imieniem Marji Teresy, skalisty punkt, rzucony śród pełnego oceanu, oddalony o 3500 mil od wybrzeży amerykańskich, a o 1500 od Nowej Zelandji. Ku północy ziemie najwięcej zbliżone tworzyły archipelag Pomotu, będący pod opieką Francji; ku południowi zaś było pusto zupełnie aż do wiecznych lodów bieguna południowego. Ani jeden okręt nie przybijał do tej samotnej wyspy, żadne echo świata nie dolatywało do jej wybrzeży; tylko ptaki odpoczywały tam w czasie długich swych wycieczek. Na wielu nawet kartach geograficznych skała ta, otoczona przez fale oceanu Spokojnego, nie była oznaczona.
Nigdzie samotność nie mogła być zupełniejsza, jak na tej wyspie, zdala od dróg uczęszczanych przez ludzi. Wskazano położenie jej Ayrtonowi, a gdy zgodził się na życie tam samotne, skierowano statek ku Marji Teresie.
W dwa dni potem o godzinie drugiej marynarz na straży zwiastował bliskość ziemi. Była to Marja Teresa, wyspa zaledwie wynurzona z wody, podłużnym kształtem swym podobna do olbrzymiego wieloryba. Trzydzieści mil angielskich oddzielało ją jeszcze od statku, którego dziób pruł fale z szybkością szesnastu węzłów.
Kształty wyspy zarysowywały się zwolna na widnokręgu. Słońce, schylając się ku zachodowi, pełnem światłem uwydatniało kapryśne jej kształty. Kilka niewielkich szczytów błyszczało jaśniej w różnych miejscach wyspy.
O piątej po południu zdawało się Johnowi, że widzi dym, wznoszący się ku niebu.
— Czy to wulkan? — pytał Paganel, który przez lunetę przyglądał się nieznanej ziemi.
— Nie wiem, co myśleć o tym dymie — odpowiedział kapitan. — Marja Teresa jest prawie nieznana; nie należałoby się jednak dziwić, gdyby była pochodzenia wulkanicznego.
— Ależ — mówił Glenarvan — jeżeli powstała wskutek jednego wybuchu, to wolno przypuszczać, że drugi może ją zniszczyć.
— Nie sądzę — odpowiedział Paganel — a rękojmią tego jest istnienie tej wyspy od kilku wieków. Co innego nowe wyspy, naprzykład Julja, która ukazawszy się na morzu Śródziemnem, znikła w parę miesięcy potem.
— Jak myślisz, Johnie — mówił Glenarvan — czy przybijemy tam przed wieczorem.
— W żaden sposób. Nie mogę narażać Duncana na zarzucanie kotwicy po nocy przy nieznanym mi brzegu! Podpływać będziemy zwolna, a jutro, o wschodzie słońca, wyślemy szalupę.
O ósmej wieczorem wyspa, oddalona tylko o pięć mil, widniała, jak cień podłużny i zaledwie widzialny. Duncan przybliżał się ciągle. O dziewiątej dosyć mocne światło, niby ogniska, zabłysło w ciemności i trwało nieruchomo.
— I ten ogień dowodziłby istnienia tam wulkanu — rzekł Paganel, przyglądając się uważnie światłu.
— W tej odległości powinnibyśmy słyszeć trzask zwykły przy wybuchu — odpowiedział John — a wiatr wschodni nie przynosi najmniejszego nam odgłosu.
— To prawda — potwierdził geograf — ten wulkan świeci, ale się nie odzywa, możnaby powiedzieć, że wybucha z przerwami, jak świecą niektóre latarnie morskie.
— Masz pan słuszność — odparł John Mangles — a jednak nie jesteśmy przy oświetlonym brzegu. Ot — zawołał po chwili — i drugi ogień! I to na brzegu! Patrzcie, porusza się! Zmienia miejsce!
John nie mylił się. Ukazał się istotnie nowy ogień, który zdawał się to gasnąć, to znów płonąć jaśniej.
— Wyspa zatem jest zamieszkała — odezwał się Glenarvan.
— Zapewne przez dzikich — odpowiedział Paganel.
— W takim razie nie możemy pozostawić na niej Ayrtona.
— W żaden sposób — potwierdził major. — Byłby to zanadto zły podarunek nawet dla dzikich.
— Poszukamy jakiej innej wyspy — rzekł na to Glenarvan, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu wobec uwagi Mac Nabbsa. Obiecałem Ayrtonowi wolność i muszę dotrzymać obietnicy.
— W każdym razie strzeżmy się — dodał Paganel. — Zelandczycy mają zwyczaj oszukiwać okręty ruchomemi ogniami, jak niegdyś mieszkańcy Kornwalji; a mieszkańcy Marji Teresy mogą znać ten podstęp.
— Jutro o wschodzie słońca — rzekł John — będziemy wiedzieli, czego się trzymać.
O jedenastej podróżni i John wrócili do kajut. Na dziobie okrętu przechadzała się po pokładzie straż, na rufie tylko sternik był przy rudlu.
Marja i Robert wyszli w tej chwili na pokład. Oparci o poręcz, spoglądali smutno na błyszczące fosforycznie morze i smugę światła, ciągnącą się za Duncanem. Marja myślała o przyszłości Roberta, on o przyszłości siostry — a oboje zarazem o ojcu. Czy żyje ten ukochany ich ojciec, czy też trzeba się go już wyrzec? Ale jakże żyć bez niego? Co się stanie z nimi i coby już się stało dotychczas, gdyby nie lord Glenarvan i jego żona!
Chłopczyna, dojrzały pod wpływem nieszczęścia, odgadywał myśli siostry. Ujął ją za rękę i rzekł:
— Mary, nie trzeba nigdy rozpaczać; przypomnij sobie, jak nas uczył nasz ojciec: „Odwaga wszystko zastąpi na ziemi”. Miejmy więc tę odwagę, która go wynosiła nad innych. Dawniej tyś pracowała na mnie; teraz ja na ciebie będę pracował.
— Kochany Robercie! — szepnęła młoda dziewczyna.
— Muszę ci coś powiedzieć — mówił Robert — ale nie będziesz się gniewała, Mary?
— I za cóż miałabym się gniewać, dzieciaku?
— I pozwolisz mi na to, czego pragnę?
— O czem mówisz? — zapytała Marja z niepokojem.
— Siostrzyczko, ja będę marynarzem...
— I rozłączysz się ze mną, Robercie! — zawołała, ściskając rękę brata.
— Tak, będę marynarzem jak nasz ojciec, jak kapitan John. Mary, droga Mary! Kapitan John nie stracił nadziei, a ty nabierzesz, tak, jak ja, do niego zaufania. On zrobi ze mnie, przyrzekł mi to, dobrego i dzielnego marynarza, a tymczasem będziemy razem szukali naszego ojca. Powiedz, siostrzyczko, że się zgadzasz. Co ojciec zrobiłby dla nas, myśmy powinni, a raczej ja powinienem zrobić dla niego. Moje życie ma jedyny cel, do którego zdążać będzie: szukać ciągle tego, który nie byłby nigdy opuścił żadnego z nas. Kochana Marjo! Jakże dobry był ojciec dla nas!
— A jak szlachetny i wspaniałomyślny — dodała Marja. — Czy wiesz Robercie, że był chlubą naszego kraju i że, gdyby los nie był powstrzymał go w drodze, zaliczonoby go do wielkich ludzi.
— Ja miałbym nie wiedzieć o tem! — zawołał Robert.
Marja uścisnęła chłopca, który poczuł łzy jej, spływające mu po czole.
— Mary, kochana Mary — zawołał — niech nasi przyjaciele co chcą mówią, ale ja ciągle mam nadzieję i mieć ja będę! Taki człowiek, jak nasz ojciec, nie umiera, nie dokonawszy tego, co mu było przeznaczone.
Marja nie była w stanie odpowiedzieć, dławiło ją łkanie. Tysiące uczuć budziła w jej duszy myśl, że przedsięwzięte będą usiłowania, by odnaleźć jej ojca, tak wzruszało ją poświęcenie młodego kapitana.
— Więc pan John nie zwątpił jeszcze? — pytała.
— Nie zwątpił siostrzyczko; jest on dla nas bratem i nie opuści nas nigdy. Wszak zgodzisz się, abym i ja stał się żeglarzem i razem z nim poszukiwał naszego ojca.
— I owszem, pragnę tego — odpowiedziała Marja. — Ale w takim razie będziemy musieli się rozłączyć!
— Nie pozostaniesz sama, wiem dobrze; mówił mi nasz przyjaciel John, że lady Helena nie puści cię od siebie. Ty, jako kobieta, możesz, a nawet powinnaś przyjąć od niej tę łaskę. Odmówić byłoby niewdzięcznością. Co innego ja. Ojciec mówił nieraz, że mężczyzna sam sobie swój los wywalczyć powinien.
— Co się stanie z naszym kochanym domkiem w Dundee, z którym tyle łączy się wspomnień?

— Zatrzymamy go, siostruniu! Już o wszystkiem pomyślał i dobrze to urządził John, z pomocą lorda Glenarvana. Pozostaniesz u lorda, na zamku Malcolm, jak córka. Lord mówił o tem Johnowi, który mnie to powtórzył! Będziesz tam jak u siebie i będziesz mogła mówić o ojcu, nim ci go przywieziemy. A co to za szczęśliwy dzień będzie! — zawołał Robert z rozpromienionemi zapałem oczyma.
...to prawdziwy raj, ta wysepka!.

— Mój bracie, moje dziecko! — zawołała Marja — jakżeby ojciec był szczęśliwy, gdyby mógł cię słyszeć w tej chwili! Jesteś niezmiernie do niego podobny. Gdy dorośniesz, będziesz zupełnie taki jak on.
— Oby Bóg cię wysłuchał — odparł Robert, pełen świętej dumy synowskiej.
— A jakim sposobem odwdzięczymy się lordowi i lady Glenarvan? — zapytała Marja.
— Nie będzie to trudne! — zawołał Robert z zapałem dziecięcym. — Wszak kochamy ich i czcimy, wszak składamy im tego dowody słowami i uściskami, a przy pierwszej sposobności dam się zabić za nich.
— Przeciwnie, żyj dla nich! — zawołało dziewczę, pokrywając pocałunkami czoło brata. — Z pewnością będą woleli to niemniej ode mnie.
I rozmarzone dzieci kapitana Granta spoglądały na siebie w milczeniu, śród głębokich ciemności nocnych. Pomimo jednak tego milczenia myśli ich zbiegały się i porozumiewały. Spokojne morze kołysało się długiemi falami, a z pod śruby jachtu tryskał w ciemności wir świetlany.
W owej chwili zdarzyło się coś dziwnego i nadnaturalnego. Brat i siostra wskutek związku magnetycznego, tajemniczo łączącego ich dusze, ulegli w jednej i tej samej chwili jednemu i temu samemu złudzeniu. Wydali się Marji i Robertowi, że z pośród fal, to jasnych, to ciemnych, dochodzi ich wołanie, którego dźwięk głęboki i żałosny wzruszył ich do głębi serca:
— Do mnie! do mnie!
— Mary, czy słyszysz? Czy słyszałaś? — pytał Robert.
Przysunęli się nagle do poręczy i, przechyliwszy się, patrzyli w głębie nocy.
Nic jednak nie zobaczyli, prócz rozciągającej się przed nimi ciemności.
— Robercie — mówiła blada ze wzruszenia Marja — zdawało mi się... Tak, zdawało mi się, równie jak tobie. Musimy mieć gorączkę oboje, Robercie!
Lecz w tej chwili doszło ich nowe wołanie, a złudzenie było tak silne, że naraz z obu piersi wyrwał się okrzyk:
— Ojciec! Ojciec!
Zanadto było już tego dla Marji. Złamana wzruszeniem, upadła zemdlona na ręce Roberta.
— Ratunku! — krzyknął Robert. — Moja siostra! Mój ojciec! Ratunku!
Sternik przybiegł podnieść młodą dziewczynę, przybiegli także majtkowie z przodu okrętu i wyrwani ze snu: John Mangles, lady Helena i Glenarvan.
— Siostra umiera, a nasz ojciec tam! — zawołał Robert, wskazując na fale.
Nikt nie rozumiał, co to znaczy.
— Tak, mój ojciec jest tam! Słyszałem głos jego. Mary też słyszała!
— Ojciec! tam jest mój ojciec!
Biedna dziewczyna podniosła się i, przechylając się przez poręcz, chciała rzucić się w morze.
— Milordzie, lady Heleno — powtarzała, składając ręce — mój ojciec jest tam niezawodnie! Przysięgłabym, żem słyszała jego głos, wychodzący z pośród fali niby narzekanie lub pożegnanie ostatnie.
Spazmy i konwulsje wstrząsały biedną dziewczyną? Musiano przenieść ją do kajuty, dokąd udała się też lady Helena.
Robert powtarzał bezustannie:
— Ojciec mój jest tam! Jest tam niezawodnie, milordzie!
Obecni tej bolesnej scenie zrozumieli nareszcie, że dzieci kapitana Granta stały się igraszką przywidzenia. Ale jakżeż wyprowadzić z błędu ich zmysły, wstrząśnięte tak gwałtownie? Glenarvan chciał próbować. Wziął za rękę Roberta.
— Słyszałeś więc, drogi chłopcze, głos ojca?
— Niezawodnie — milordzie! Wołał z pośród fali: — Do mnie, do mnie!
— I tyś głos poznał?
— Jakto, czym poznał, milordzie! Przysięgam na to. I siostra słyszała i poznała, tak jak ja! Czy możesz przypuszczać, abyśmy się omylili oboje? Milordzie, śpieszmy na pomoc memu ojcu! Szalupy! Szalupy!
Glenarvan widząc, że nie potrafi wyperswadować złudzenia biednemu dziecku, spróbował jeszcze ostatniego środka i przywołał sternika.
— Hawkins, wszak byłeś przy rudlu w chwili, gdy upadła panna Marja?
— Byłem, milordzie — odpowiedział Hawkins.
— I nic nie widziałeś, ani słyszałeś?
— Nic.
— Więc widzisz Robercie!
— Gdyby to był ojciec Hawkinsa — odpowiedział chłopiec z nieposkromioną energią — Hawkins nie powiedziałby, że nic nie słyszał. To był mój ojciec, milordzie, mój ojciec!
Głos Roberta zamienił się w łkanie. Nagle chłopak pobladł, zamilkł i także stracił przytomność.
Glenarvan kazał przenieść go na swoje łóżko; chłopczyna, zwalczony wzruszeniem, zasnął głęboko.
— Biedne sieroty! — rzekł John Mangles — strasznie Pan Bóg je doświadcza.
— To prawda — odpowiedział Glenarvan — nadmiar boleści wywołał u obojga w jednej i tejże samej chwili to samo przywidzenie.
— U obojga! — powtórzył Paganel. — To rzecz dziwna! Nauka nie umiałaby tego objaśnić.
Więc i Paganel przechylił się nad morze i nadstawił ucha, dawszy poprzednio znak, aby milczano.
Zapanowała cisza zupełna; Paganel huknął silnym głosem — żadnej odpowiedzi.
— Dziwna rzecz! — powtarzał geograf, wracając do kajuty — łączność sympatyczna myśli i cierpienia nie może jeszcze dostatecznie wytłumaczyć tego fenomenu.
Nazajutrz, 8-go marca, o piątej z rana, gdy dopiero świtało, wszyscy podróżni, nie wyłączając Marji i Roberta, gdyż nie było środka na zatrzymanie ich w łóżkach, zgromadzili się na pokładzie Duncana, wszyscy bowiem chcieli przyjrzeć się ziemi, zaledwie dostrzeganej wczoraj.
Zbadano bacznie przez lunety wydatniejsze punkty wyspy. Jacht znajdował się w odległości mili angielskiej od brzegu i łatwo można było widzieć z niego, co się dzieje na wyspie.
Nagle rozległ się krzyk Roberta. Zaręczał, że widzi dwu ludzi, biegających i dających znaki, gdy trzeci poruszał flagą.
— To flaga angielska! — krzyknął John, spojrzawszy przez lunetę.
— Prawda! — potwierdził Paganel, obracając się żywo w stronę Roberta.
— Milordzie — prosił Robert, drżąc ze wzruszenia — milordzie! Jeżeli nie chcesz, bym się rzucił wpław do wyspy, to każ spuścić łódź na morze. Milordzie, błagam cię, niech pierwszy stanę na ziemi.
Nikt nie śmiał się odezwać. Jakto! Więc na tej wyspie, przez którą przechodzi trzydziesty siódmy równoleżnik, znajdują się istotnie trzej rozbitkowie, Anglicy! I każdy na pokładzie przypomniał sobie wczorajsze zdarzenie; ów głos, słyszany przez Marję i Roberta!
Może zatem rzeczywiście dzieci głos słyszały, a myliły się tylko pod tym względem, że to głos ich ojca. To też wszyscy obawiali się, aby straszny zawód, który spotkać je może, nie był nad ich siły. Ale jakże je powstrzymać? Glenarvan nie miał na to odwagi.
— Szalupa! — krzyknął na majtków.
W ciągu minuty łódź była na morzu. Dzieci kapitana, Glenarvan, John Mangles i Pagąnel wskoczyli szybko do niej i szalupa, pchana siłą sześciu majtków, wiosłujących gorączkowo, sunęła całym pędem.
O dziesięć sążni od brzegu z piersi Marji wydarł się krzyk rozdzierający:
— Ojciec!
Nad brzegiem, pomiędzy dwoma innymi ludźmi, stał mężczyzna wysokiego wzrostu, silnej budowy, o wyrazie twarzy śmiałym i łagodnym zarazem i o rysach tak Marji, jak i Roberta; taki właśnie, jakiego nieraz opisywały dzieci. Nie omyliły ich serca! Był to ich ojciec, kapitan Grant!
Kapitan, usłyszawszy krzyk Marji, wyciągnął ręce i upadł na ziemię, jak piorunem rażony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.