Dziecię nieszczęścia/Część druga/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Choroba i przychodzenie do zdrowia Armanda Fangela tak długo trwało, że nadszedł już miesiąc kwiecień.
Co rok w maju hrabia i hrabina mieli zwyczaj wyjeżdżać z Paryża na lato, do majątku swego w Normandyi.
W zwykłej porze Berta z Herminią pojechały na wieś. P. de Nathon, zatrzymany przeciągającemi się sesjami parlamentu, nie mógł im towarzyszyć.
Hrabina chciałaby pozostać niejaki czas jeszcze w Paryżu, ale doktorzy uważali za niezbędne dla jej zdrowia powietrze wiejskie i hrabia nie pozwolił na opóźnienie wyjazdu.
W lipcu, po zamknięciu posiedzeń, Henryk sam też wyjechał, prosząc Armanda żeby przybył do nich na dłużej,
Młodzieniec odmówił jednak, pod pozorem, że musi pozostać dla poczynienia w bibliotece poszukiwań materyału do wielkiej pracy historycznej, którą rozpoczął. Obiecał wszakże, na usilne nalegania, że we wrześniu przyjedzie na kilka dni do Amberville (tak się wieś nazywała) — i dotrzymał słowa.
Amberville uchodziło w okolicy za jednę z najpiękniejszych miejscowości w Normandyi, tak bogatej we wspaniałe siedziby książęce.
Armand, który po raz pierwszy widział z blizka prawdziwie pańską posiadłość ziemską, podziwiał wszystko niezmiernie i sam pałac okazały i ładny i park rozległy z stuletniemi drzewami, ze szemrzącemi strumykami i białemi posągami, wśród spowijającej je tajemniczo zieleni.
Lubił z Herminią przechadzać się po długich alejach, pod gęstem sklepieniem liściastem lip i kasztanów, wśród uroczego i orzeźwiającego chłodu, jakiego tu było pod dostatkiem, nawet w najskwarniejsze południe.
Lubił z dziewczęciem chodzić na łąki, gdzie klacze rasowe pasły się wraz ze swemi źrebiętami i przychodziły jeść cukier z ręki.
To życie wygodne, zarazem wiejskie i pańskie, przypadało do jego gustu i instynktów. Czuł się tu jak u siebie; w otoczeniu jakoś swojskiem i przekładał wieś tysiąc razy po nad Paryż.
Wtem, pewnego dnia, cały ten urok znikł.
Armand stał się niespokojnym, ponurym, zadumanym, i jedną tylko miał myśl, wyjechać ztąd czemprędzej.
Cóż spowodowało taką zmianę w młodzieńcu? Rzecz bardzo prosta, która przecie napełniła Armanda nieprzezwyciężalną trwogą.
Wydało mu się naraz, że hrabina okazuje dlań zbyt żywą sympatyę, że szuka sposobności znaleźć się z nim samą, a kiedy taka sposobność nastręczała się, spojrzenia Berty stawały się słodszemi i czulszemi gdy spoczywały na nim, głos drżał jej, gdy do niego mówiła.
Powiedzmy bez ogródek!.. Powiedzmy śmiało to, co Armand zaledwie śmiał wyznać przed sobą w myśli.
Bał się, ażeby go nie pokochała!
A z tej obawy napozór dziwnej i zabawnej, nie należy wnioskować, co przecie wydałoby się logicznem, że młodzieniec był zarozumiałym.
On w sobie miał tylko duszę prawą, serce czyste, a umysł godnej podziwu skromności.
Kilka miesięcy temu, byłby odrzucił daleko od siebie, jako szaleństwo niedorzeczne i występne, taką myśl, że pani de Nathon, ta kobieta, którą uwielbiał jak anioła, którą szanował jak świętą, mogłaby go pokochać miłością występną. Ale wszakże margrabia de Flammaroche zawołał do niego: „Ty jesteś jej kochankiem!“ Zatem taka ohyda wkraczała w dziedzinę rzeczy możliwych, skoro znalazł się człowiek, który w to wierzył i rzucił mu to w twarz.
Zabił tego człowieka, ale tem niemniej słowa, przez niego wyrzeczone, pozostały mu w pamięci, oświetlając mu wszystko fatalnem, ponurem światłem.
Zresztą te wybuchy czułości, których czasami pani de Nathon nie mogła powściągnąć, wydawały mu się oczywiście trudnemi do wytłomaczenia i niepokoiły go wielce.
Postanowił odjechać i pewnego pięknego wieczoru zapowiedział niezwłoczny wyjazd, ku wielkiemu zdziwieniu hrabiny, a ku wielkiemu zmartwieniu pana de Nathon i Herminii.
W dwie godziny później, pociąg kurjerski unosił go do Paryża.
Berta zbyt była spostrzegawczą, ażeby nie zauważyć groźnej oziębłości, jaką jej okazywał Armand w ostatnich czasach, zwłaszcza gdy się znajdował z nią sam. Martwiła się tem nierozumiejąc, i daremnie szukała przyczyny.
W przeddzień pojedynku, jak sobie przypominają czytelnicy, słyszała, jak młodzieniec mówił do wicehrabiego de Mornay o głębokiem przywiązaniu i szacunku bez granic, jakie miał dla niej.
Zkądże ta niechęć i zakłopotanie teraz w jej obecności? Dlaczego wreszcie przed nią uciekał? Pani de Nathon prawie doszła do tego przekonania, że Armand nie mógł jej przebaczyć niebezpieczeństwa, na jakie się za nią naraził i cierpień, jakie za nią z tego powodu przeniósł.
Wmawiała to w siebie, a przecie wiedziała, jak takie tłomaczenie nie licuje z szlachetną i rycerską naturą jej syna.


∗             ∗

W końcu listopada hrabia, hrabina i Herminia opuścili d’Amberville, wrócili do pałacu na bulwarze Hausmana i znowu życie ich zaczęło się takie same, jakie było roku poprzedniego.
Jednocześnie panna Fanny, zacna pokojówka i ładny August, wzorowy pokojowiec, uczepili się znów marzeń swych gorących, przerwanych chorobą Armanda i odjazdem na wieś.
Ziszczenie tych rojeń polegało jak wiadomo, na zręcznem wyzyskaniu tajemnicy ich państwa.
August i Fanny, każde z osobna, wyczekiwało tylko sposobności, obiecując sobie, że jeśli się ona prędko nie nadarzy, potrafią ją sami wytworzyć.
Pani de Nathon, zapominając, że już raz o mało co nie dostrzeżona została jak przez męża tak i przez Armanda, w przeddzień pojedynku, albo może nie chcąc o tem pamiętać, znowu walczyła z gorącą pokusą odwiedzenia ukradkiem i ostatecznie nie zdołała się jej oprzeć.
Pewnego dnia przyszła jej szalona myśl zerwać kilka pięknych a rzadkich kwiatów z tych, które galeryę oszkloną przemieniały w prawdziwy ogród zimowy i zanieść je do pokoju Armanda i tu włożyć w wazon na kominku, zamiast już się tam znajdujących.
— Zapewne nie spostrzeże tej zamiany — rzekła do siebie. — A przynajmniej będzie miał u siebie coś odemnie.
Wieczorem, tuż przed obiadem, młodzieniec wrócił do siebie ażeby się przebrać i przypadkiem towarzyszył mu p. de Nathon. Hrabia przyszedł po jakiś referat, którego się Armand podjął i ukończył go właśnie tego dnia zrana.
— Ho! ho! masz moje dziecko cenne i rzadkie kwiaty! — zawołał Henryk, podziwiając prześliczne róże chińskie w wazonie na kominku. — Cudne!.. myślałem że tylko ja prawie sam posiadam takie kwiaty w Paryżu. Zkądże się wzięły u ciebie?
— Nic a nic nie wiem... — odpowiedział Armand.
— E! — podchwycił hrabia ze śmiechem — a może pytanie moje jest niedelikatne?
— Nie, doprawdy!.. Nie mam dla nikogo tajemnic, a tembardziej dla pana. Nie wiem wcale, zkąd się wzięły te kwiaty... Zdaje mi się tylko, że jeszcze ich nie było kiedy wychodziłem zrana... Zapewne to lokaj mój wystarał się o nie... czas kolędy się zbliża, więc ci poczciwcy bezinteresowni śpieszą teraz ze składaniem dowodów swej gorliwości w służbie... Tłomaczę ci to, panie hrabio, jak mogę, może źle może dobrze, nie wiem, ale innego objaśnienia nie umiem znaleźć.
— A może — odparł p. de Nathon — te kwiaty, które się tak zjawiły bez twej wiedzy, są upominkiem od jakiej pięknej damy, która ci je przesłała incognito, ażeby obudzić czułe wspomnienia.
Armand wstrząsnął głową.
— Na to — rzekł — odpowiedzieć mogę śmiało „nie“!.. Piękna dama, o jakiej czyni pan przypuszczenia, dla mnie nie istnieje wcale, a tem mniej jakiebądź czułe wspomnienia... Nie mam ich dla nikogo, nikt więc nie może ich mieć dla mnie.
— Czy chciałbyś tem dać mi do zrozumienia, że w twym wieku serce twoje jest bezwzględnie wolne?.. To doprawdy byłoby nieprawdopodobieństwem...
— Nieprawdopodobieństwem czy przeciwnie, dość, że oświadczam panu iż tak jest.
— Jakto, nawet żadnego kaprysu bez następstw, jednego z tych, które tak są podobne do miłości, jak robaczek świętojański do gwiazdy?..
— Ani nawet czegoś podobnego...
— Tak!.. — podchwycił pan de Nathon, poczem dodał, po chwilowym namyśle:
— No, to tem lepiej!..
— Dlaczego tem lepiej? — spytał młodzieniec, z kolei się uśmiechając.
— Powiem ci, moje dziecko, ale później...
Ta odpowiedź wymijająca szczególnie zaintrygowała Armanda Fangel’a, ale nie wypadało mu nalegać i nie nalegał też wcale.
Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot.
Nazajutrz zrana, korzystając z jednej z tych rzadkich chwil, które piękny August raczył obracać na jego usługi, Armand zagadnął go wskazując na bukiet w wazonie:
— Zkąd te kwiaty?
Lokaj podążył oczyma w kierunku wskazanym ręką swego pana, a twarz jego wyraziła ździwienie jaknajzupełniejsze i jaknajkomiczniejsze.
— Pan raczy mnie pytać... — wyjąkał.
Armand powtórzył pytanie.
Piękny August wykrzywił usta w idjotycznym uśmiechu, który uważał za dowcipny i odparł:
— O! słyszałem odrazu, proszę pana...
— Więc odpowiadaj!
— Bo mnie się zdawało, że pan o tem lepiej powinien wiedzieć odemnie...
— A zkądże mam wiedzieć, gdzieś kupował te kwiaty?..
— Kiedy ja ich, proszę pana, nie kupowałem.
— No, to któż ci je dał?
— Kiedy mnie nikt ich nie dawał.
Armand tupnął nogą.
— Więc jakim sposobem znalazły się one u mnie — zawołał niecierpliwie. — Przecie musiałeś je zkądciś wziąść, kiedy są na kominku?
— Są, proszę pana, to pewna, ale ja się do tego nie mieszałem.
— Żartujesz, czy co?
— O! proszę pana, czyżbym śmiał...
— Ale wiesz że to niepodobna, aby kto inny prócz ciebie, mógł tu przynieść te kwiaty.
— Dowiem się, jeżeli pan chce ażebym się dowiedział — odrzekł August tonem szyderczej pokory.
— Więc się przyznajesz?
— Przyznaję się do wszystkiego, do czego tylko pan każe...
— To od ciebie pochodzą te kwiaty?
— Pan zdaje się być tak tego pewny, że chyba musi pan mieć racyę.
— Dlaczego z początku wypierałeś się?
— Bo nie pamiętałem... Mam pamięć trochę słabą, zapewne... ale skóro pan każe mi sobie przypomnieć, to przypominam sobie... Pan jest panem, a ją jestem sługą, a służącego rzeczą jest myśleć, zdaje mi się, że uchybiłbym uszanowaniu, gdybym przywiązywał jakąkolwiek wagę do powziętych wprzód niesłusznie podejrzeń...
— Cóżeś przypuszczał?
— Czy pan każe mi mówić?..
— Tak... Sto razy już kazałem ci mówić.
— Wyobrażałem sobie — rzekł August pretensjonalnym tonem, cedząc słówko po słówku — wyobrażałem sobie, że jaka dama zakochana w panu, chciała siebie przypomnieć tym pachnącym prezentem i że te kwiaty były dla pana słodkim i szacownym upominkiem miłości, tajemnicy i rozkoszy...
Lokaj chciał dalej pleść, ale go Armand powstrzymał.
— Dobrze... — rzekł — już cię nie potrzebuję.
August odszedł, zacierając ręce.
— Doskonale!.. — mruczał do siebie — nie żałowałem języka... Pan teraz rozumie, że wiem o wszystkiem!..
— Jestem młody i bogaty — mówił tymczasem Armand do siebie. — Jakaś awanturnica, jedna z tych, co frymarczą swemi wdziękami, przekupiła mego służącego, aby tu przyniósł kwiaty i chce mnie przez zaciekawienie pociągnąć do miłości!.. Godna politowania intryga!.. Nie zręczna komedya intrygantki i lokaja!.. Jeżeli hultaj jeszcze raz się odważy, zaraz go przepędzę!.. Nie myślmy już o tem.
I rzeczywiście nie myślał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.