Dwie sieroty/Tom V/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Następnego rana, słońce nie ukazało się wcale. Na horyzoncie przesuwały się ciemne chmury.
Robotnicy zdążali do łomów kamiennych rozmawiając 0 wypadkach zaszłych tej nocy.
Trzech ludzi odłączyło się od gromady, aby wązką ścieżynką przejść do oddziału w którym pracowali. Na końcu ścieżki, znajdowało się wejście do podziemia.
Dostawszy się tam wązkim i ciemnym korytarzem, przeszli do miejsca oświetlonego u góry szeroką rozpadliną, tak, że wygodnie pracować tam mogli bez użycia lampek górniczych. Te właśnie rozpadliny otworzyły niebezpieczne przepaście dla obcych wędrowców na błotnistym gruncie Capsulerie.
— Grandchamps! — rzekł starszy robotnik do młodego chłopca, swego towarzysza pracy, — przynieś motyki, taczki i łopaty. Pośpieszyliśmy dzisiaj, mamy jeszcze kilka minut czasu przed rozpoczęciem roboty. Jeżeli ty przygotujesz narzędzia, ja będę mógł jeszcze wypalić fajkę.
Chłopiec posłuszny rozkazom Simona, swojego zwierzchnika, podszedł do wykutego w skale zagłębienia, gdzie co wieczór składali narzędzia.
Uszedłszy jednak kilka kroków, cofnął się z okrzykiem przerażenia i trwogi. Tuż bowiem pod nogami ujrzał na białym gruncie wapiennym czerwoną plamę ze krwi.
— Wielki Boże! — zawołał, — mieliśmy tu dzisiaj gości!...
— Skradziono nam narzędzia? — zapytał podmajstrzy.
— Nie... nie! — są wszystkie.
— Cóż cię więc przestraszyło, że zbladłeś jak ściana?
— Spójrzcie, no tylko Simonie, ile tu krwi na ziemi!...
— Krew? — powtórzyli nadchodzący robotnicy.
— Patrzajcie...
To mówiąc Grandchamps wskazywał miejsce.
— Tak... tak; to krew! — dodał trzeci robotnik. Może zabito tu kogo dzisiaj?
— Prawdopodobnie nocowali dziś w łomach okoliczne włóczęgi. W bójce może dostało się któremu nad miarę. Krew jednak z wysoka leciała widocznie, bo obryzgała ścianę.
To mówiąc, spojrzał w górę, ku rozpadlinie przez którą dojrzeć można było część obłoków. Jednocześnie wzniósłszy ręce w górę zawołał:
— Patrzcieno... patrzcie na Boga!
O trzydzieści stóp nad ich głowami, na splecionych gałęziach krzaków rosnących w rozpadlinie zawisło ciało ludzkie.
— Zdaje się, że to kobieta; — wyszepnął Simon. Nie ulega wątpliwości, że ta krew płynęła z jej rany. Biedna istota!... wpadła tu zapewne dzisiejszej nocy biegnąc do pożaru. Gdyby nie te krzaki rosnące na jej szczęście, byłaby na sam dół upadła.
— Sądzisz więc, że żyje?
— Zapewne, skoro krew jeszcze nie zastygła.
— Trzeba więc spieszyć z pomocą.
— Ma się rozumieć chociaż wyznam, że to niełatwe zadanie.
— Weźmy drabinę.
— Nasze drabinki górnicze niedostateczne będą, ku temu. Rachuj, że przeszło trzydzieści stóp oddziela nas od tej nieszczęśliwej.
— A więc, zwiążmy dwie drabiny razem.
— Dobrze mówisz. Biegnij po nie Grandchamps, a ja się zajmę dostarczeniem sznura.
W kilka chwil wszystko było gotowe. Związane drabiny sięgały do krzaków.
— Trzymajcie mocno u spodu, — rzekł Simon. — Ja wejdę pierwszy.
I ze zręcznością kota, wdrapał się po szczeblach.
— No! cóż tam widzisz? — zapytali u dołu towarzysze.
— Jakaś młoda dziewczyna, ale obca, nie miejscowa.
— Bardzo jest pokaleczona?
— Nic niewiem. Blada jak śmierć. Oczy ma zamknięte.
— Cóż myślisz robić dalej?
— Popróbuję... Może ją zniosę na rękach. Trzymajcie tylko mocno drabinę.
Dwaj stojący na dole robotnicy, podparli plecami drabinę. Simon postąpił jeszcze dwa szczeble. Zadanie jednak było nad jego siły. Niemiał żadnego punktu oparcia. Gałęzie za lada dotknięciem trzeszczały zginając się pod nadmiernym ciężarem.
— Do pioruna; — zawołał robotnik. — Nic tu nie poradzę... Mógłbym sam zlecieć, i ją pociągnąć za sobą! Co tu począć?
— Ja podam sposób, — rzekł po namyśle Grandchamps.
— No! gadaj!
— My pójdziemy ze sznurami na górę. Odnalazłszy tą, rozpadlinę, spuścimy tobie jeden koniec liny. Przewiążesz sznurem nieznajomą, i ostrożnie spuścimy ją na ziemię.
— Masz słuszność. Ale nim odejdziecie, podeprzyjcie mocno drabinę.
— Bądź spokojny. Jej oba końce mocno zapuściły się w ziemię, więcej niż na stopę głęboko.
— Spieszcie więc. Liny znajdziecie w piecu wapiennym.
Simon zostawszy sam, z żalem wpatrywał się w piękną twarz nieznajomej, której palce zaciśnięte konwulsyjnie, uchwyciły gałęź wiszącą po nad jej głową.
Dotknął tej ręki. Była zimną jak lód.
— Kto wie, czy nie napróżno przychodzimy? — pomyślał. — Krew już nie płynie... Ciało prawie sztywne... Może już umarła?... a szkoda byłoby tak pięknej dziewczyny.
Jednocześnie zawołano na niego z góry. Spostrzegł swych towarzyszów, nachylonych po nad przepaścią.
— Cóż... macie linę? — zapytał.
— Ma się rozumieć. Więcej niż dwadzieścia metrów.
— Spuszczajcie więc prędzej.
Grandchamps wykonał zlecenie. Simon pochwycił za koniec liny.
Trzymając się lewą ręką najgrubszej gałęzi, prawą okręcał sznur w około ciała biednej ofiary, do którego czterema węzłami przymocował każde przeciągnięcie liny.
— Spuszczajcie teraz, zwolna, ostrożnie; — zawołał. — Skoro ominie krzaki, podsunę jej swoje plecy, sądzę że na takich noszach, wygodnie się dostanie na ziemię.
Zamiar poczciwego robotnika, groził mu wielkiem niebezpieczeństwem. Lada fałszywe stąpnięcie mogło spowodować złamanie szczebla, i śmierć dla niego niechybną.
Ten człowiek jednak o tyle cenił życie o ile mógł nim przyjść w pomoc bliźniemu.
Zaledwie zniesiono cokolwiek ciało nieszczęśliwej kobiety, rozsunął gałęzie, a zwróciwszy się plecami do drabiny.
— Teraz kierujcie na prawo!.. zawołał.
Nieruchome ciało przez chwilę zakołysało się w przestrzeni, a potem spoczęło na barkach robotnika. I tak, szczeble po szczeblu, usuwał się coraz niżej dźwigając ciężar na plecach. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło.
Wkrótce biedna Berta leżała na ziemi. Głowę jej wsparł o ścianę kopalni.
Twarz dziewczyny nie różniła się niczem od trupa. Oczy miała zamknięte. Ze zranionej głowy krew się sączyła, zakrzepnięta już teraz. Na staniku, szeroka czerwona plama odznaczała się widocznie.
Dwaj towarzysze Simona szybko przybiegli do niego.
— I cóż? zapytał Grandchamps, czy żyje?
— Zdaje się, — odparł zapytany, — ciało jest wolne:
Pochyliwszy się nad nieszczęśliwą, przyłożył ucho do jej serca.
— Zemdlała tylko; odrzekł, serce uderza, bardzo słabo.
— Może ma połamane ręce lub nogi?
— Ręce, są nienaruszone, swobodnie podnieść je można...
— To prawda.
— Ale co z nią teraz poczniemy? zapytał Simon. Nie możemy przecież zostawić tej kobiety bez ratunku, a nieść ją w tym stanie byłoby niebezpiecznem.
— Pobiegnę do Bagnolet po doktora, odrzekł Grandchamps, a razem powiadomię komisarza, niech przyśle po nią nosze.
— Dobrze mój chłopcze, biegnij prędko, a niewdawaj się po drodze w żadne pogawędki.
— Bądź spokojny! — Będę leciał co sił starczy.
Simon tymczasem maczał chustkę w wodzie i obmywał nią skronie dziewczęcia, ale ten zwykły środek nie przyniósł pożądanego skutku.
Berta nie odzyskała przytomności. Jej oczy pozostawały zamknięte.
— Cudem prawdziwie ocalała od śmierci! rzekł do siebie Simon. Gdyby w rozpadlinie nie była napotkała rosnących krzaków, byłaby swoją piękną główkę roztrzaskała o twardy grunt kopalni.
Po półgodzinnem oczekiwaniu, podczas którego Simon trzeźwił ciągle lecz bezskutecznie Bertę nadeszli, doktór, komisarz z Bagnolet, oraz dwaj ludzie z lektyką.
W drodze, Grandchamps im opowiedział o całem zdarzeniu, i o sposobie w jaki wydostali nieznajomą z rozpadliny.
Doktór po ścisłem badaniu zawyrokował, że upadek był o tyle szczęśliwym, iż żadnego nie spowodował złamania ani zwichnięcia. Prawdopodobnie jednak wewnętrzny organizm ucierpiał więcej, ale dlatego obecnie stwierdzić nie było można. Z dwóch ran znajdujących się na ciele, żadna nie była niebezpieczną, jedna na głowie zadraśnieniem nazwaną być mogła, druga, na piersiach była cokolwiek głębsza, ale prócz znanego krwi upływu, niesprowadziła złych następstw.
Po opatrzeniu na prędce chorej, lekarz rozkazał odstawić ją do szpitala dla dalszej kuracyi.
— Jest to napewno ofiara ciekawości, wyrzekł komisarz. Biegnąc do pożaru, wpadła w jedną z owych zdradliwych zasadzek, jakich niedbała administracja kopalni nie każe nagrodzić. Kilkakrotnie występowała już o to na drodze urzędowej, ale bez skutku.
Przed umieszczeniem Berty w lektyce, komisarz kazał przeszukać jej kieszenie, sądząc iż może znajdzie jaką wskazówkę co do jej pochodzenia lub miejsca zamieszkania.
Nie znaleziono nic godnego uwagi. Był tylko klucz od mieszkania, portmonetka z drobną monetą i powzięty numer dorożki którą jechała.
— Wszystko to rzeczy nierozświetlające tej sprawy, mówił komisarz. Numer dorożki niczego nie dowodzi, mogła równie dobrze jechać nią, wczoraj, jak przed kilkoma dniami. Zresztą, dorożkarz nie mógłby nas objaśniść bo wszak on nie zna swoich pasażerów. Portmonetkę więc i klucz, złożyć potrzeba w szpitalnej kancelaryi, kartka dorożkarska jest niepotrzebną.
To mówiąc, rzucił pomięty papierek na ziemię, nie zwracając na niego uwagi.
— Sądzę rzekł doktór, iż omdlenie nie długo przeminąć powinno. A zatem chora sama objaśnić będzie mogła jakim sposobem dostała się tutaj. Trzeba ją tylko przenieść co prędzej, każda chwila opóźnienia groźną dla niej stać się może.
— A gdzie zanieść mamy tę chorą? — zapytali tragarze.
— Do szpitala świętego Antoniego.
— Ach! — tak daleko!... — zawołali.
— Może panowie zechcą dać nam kogo do pomocy, sami nie będziemy w stanie poradzić.
Simon nie czekając propozycji, ofiarował się z usługą i drugi robotnik idąc za jego przykładem zgodził się chętnie do pomocy.
— A ty Grandchamps, — rzekł Simon, niewybierzesz się z nami?
— Byłbym już zbyteczny, — odrzekł. — Zaczekam tu kopiąc, na was obu.
Zostawszy sam młody górnik, nie brał się jednak do roboty. Stał zadumany patrząc na pomiętą kartką leżącą na ziemi.
Nagle pochylił się i podniósł ją.
— Co prawda, — rzekł do siebie, — nasz komisarz mylnie się zapatruje na tę całą sprawę. Zawyrokował, że numer dorożki nie jest żadną wskazówką. Jak to być może? — Przypuśćmy, że chora umrze nie przemówiwszy słowa, czyliż nie należałoby wtedy sprowadzić dorożkarza? Może by ją poznał i objaśnił z kąd i dokąd ją wiózł?
To więc czego zaniechał pan komisarz, ja dopełnię. Zachowam numer dorożki, kto wie czy się nie przyda. A radbym odznaczyć się czemś w tej sprawie.
Zadowolony zo swego pomysłu, schował kartę do kieszeni starannie, i ze spokojnym sercem zabrał się do pracy.
Bertę złożono na ogólnej sali szpitalnej.
Lekarz miejscowy potwierdził zdanie kolegi, że żadne wewnętrzne uszkodzenie nie nastąpiło. Zadziwiła go wprawdzie rana na piersiach, lecz nie było czasu do przypuszczeń i domysłów.
Po półgodzinnych staraniach, chora nakoniec dała znak życia. Wsączone w jej usta orzeźwiające krople, znacznie ją wzmocniły.
Uniosła się na łóżku wodząc błędnym wzrokiem wokoło. Doktór ująwszy jej rękę, przemówił do niej łagodnie. Zdawała się nierozumieć słów jego. Poruszała ustami, jak gdyby mówić pragnęła, żaden dźwięk jednak nie wybiegł z jej gardła.
— Obawiam się, — rzekł doktór cicho do swoich asystentów, czy w tak silnym upadku nie nadwyrężyła wewnętrznych organów? Głos utraciła w skutek chwilowego paraliżu. Biedna dziewczyna jest mocno chorą!
Wzięto się natychmiast do szybkiego ratunku. Wszystkich zainteresował los nieszczęśliwej.
Opuśćmy teraz na chwilę chorą, a złączmy się z innemi osobami naszej powieści.
Widzieliśmy przerażenie; Théfera, podczas opowiadania Loriota. Zdawało mu się początkowo, że ów woźnica zna całą sprawę, z zręcznym tylko podstępem to wszystko pokrywa. Niebawem jednak, uspokoił się zupełnie, słysząc dowodzenia dorożkarza, która jasno wykazywały całą jego w tem nieświadomość.
Miejsce trwogi w sercu agenta, zajęła wielka radość, gdy naczelnik policji jemu powierzył prowadzenie śledztwa w sprawie dorożki № 13.
— Zobaczycie; — myślał z szyderczym uśmiechem, — jak wam znakomicie poprowadzę poszukiwania. Wasza sprawa będzie tak pięknie wykryta, jak sprawa fałszerzy, Dubiefa i Terremonda. Ale muszę okazywać powierzchownie wiek przy tem gorliwości i zabiegów. Zyskam jeszcze pochwały od swoich zwierzchników.
I nie zwlekając; przywołał dwóch swoich podwładnych agentów którzy niegdyś pilnowali domu przy ulicy Notre-dame des Champs, i dopomagali przy aresztowaniu Ireneusza.
Byli to Leblond i Baneal.
— Moi przyjaciele! — rzekł do nich, — mam dla was nowe zajęcie. Wczoraj wieczorem na ulicy de l’Ouest, ukradziono dorożkę, którą wprawdzie odnaleziono o wpół do pierwszej w nocy na wybrzeżu de la Rapée, lecz nie odnaleziono palta; w którego kieszeni znajdowało się pięćset franków. Są poszlaki, że jeżdżono nią do Bercy, może w celu zatarcia śladów. Ty Leblond przeszukaj Belleville, a ty Baneal, Montmartre.
— A wzgórza Chaumont? — zapytał Leblond.
— Należą do ciebie, wraz z Belleville.
— A tyły Pére-Lachaise, aż do Bagnolet? zauważył Baneal.
— To ja dla siebie zatrzymuje. Jeżeli nie wykryjecie nic w tamtych, stronach, zwrócę was następnie do Vincennes i Bercy.
— Dobrze panie. Od kiedy działać zaczniemy?
— Od dziś; i to ze szczególną gorliwością. Codziennie złożycie mi raport piśmienny, który będę dołączał do swojego.
— Kto powoził dorożką? zapytał Baneal.
— Dwóch ludzi. Jeden był prawdopodobnie woźnicą, drugi siedział wewnątrz dorożki z jakąś kobietą.
— Młodą czy starą?
— Niewiadomo. — A rysopis tych ludzi?
— Niema go wcale.
— W takim razie, zawołał Baneal, będzie to szukanie igły w stogu siana.
— I ja tak sądzę, dodał Théfer. Ale nam nie wolno jest wygłaszać swoich uwag. Każą... szukać trzeba... Wypadek może tu przyjść w pomoc. Z resztą liczę na waszą przebiegłość.
Przy tych słowach rozeszli się każdy w swoją stronę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.