Dwie jagódki/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwie jagódki
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Zaczął się październik, a Ludka nie rozpoznała dotąd swoich „darów,“ czyli zdolności wrodzonych i trwała jeszcze z naukami w stanie tymczasowym. Miała skutkiem tego bardzo dużo pracy i tyle godzin zajętych, że już ani na szwalnię, ani na ochronkę miejsca nie było. Przedewszystkiem języki obce, włoski szczególniej i angielski, (francuzki i niemiecki, znane doskonale, mogła zaniedbać trochę), muzyka, śpiew — dała sobie słowo, że śpiewać musi — dalej rysunki, rzeźba, a także parę razy tygodniowo gimnastyka i tańce. Język ojczysty, nauki przyrodnicze, matematykę i historyę umieściła na dalszym planie, i choć nie wyrzekała się ich w zupełności, prosiła o zmniejszenie liczby godzin, dla braku czasu.
Cały ten program sprzeciwiał się zasadniczo celowi szkoły; pani Słońska chciała go zmienić, lecz po długiej rozmowie w cztery oczy z Leonką, dała pokój.
Co prawda, Ludka też nie na żarty dokładała starań, by utrzymać się przy tym programie; nikt bowiem nie miał prawa wykreślić co z niego, gdy stopnie dowodziły, że robi postępy.
Zdolność do języków, rozwijana od lat najwcześniejszych, zajaśniała takim blaskiem, że nauczyciele nie mogli się wydziwić. Rozmawiała już z profesorami, Anglikiem i Włochem w ich rodzinnej mowie, odczuwając akcent, zgadując ortografię, pędziła galopem. Postęp w muzyce nie olśniewał — był jednak, a co do śpiewu, słuch nie ulegał kwestyi, lecz głosu brakowało.
Nauczyciele, przedmiotów lekceważonych przez Ludkę, notowali złe stopnie: matematyk żądał, aby panienka, ledwie trochę obznajmiona z ułamkami, słuchała wykładu nie w klasie piątej, lecz w drugiej, a profesor polskiego oburzał się na ortografię. Ćwiczenia, najeżone galicyzmami, do rozpaczy go doprowadzały. W czasie innych lekcyj, tryumfująca, dumna Ludka przechodziła męczarnie.
Język ojczysty, czy może być coś łatwiejszego... Sądząc z pozoru, każdy go umie, jak gdyby z tą umiejętnością na świat przyszedł, ale w gruncie rzeczy jest inaczej. Ogół mówi jako tako, pisze zaś fatalnie. Tak samo i z Ludką.
Najgorsze były błędy ortografii; nieznajomość form gramatycznych wyzierała z niej co chwila.
Zaraz po pierwszej lekcyi, trzy koleżanki ofiarowały się z pomocą; gdy Ludka tę ofiarę odrzuciła, zaproponowały dyktando ogólne dla całej klasy, podczas pauzy codzień. Michasia Białecka radziła powtórzyć zasady fonetyki i etymologii, które to powtórzenie, jak mówiła żartobliwie, nikomu na zdrowiu nie zaszkodzi, owszem przyda się.
Milczenie Ludki zatwierdziło projekt — Michasia objęła posadę korepetytorki i, trzeba przyznać, wywiązała się z obowiązków jak najlepiej. Nie przyszło jej to łatwo, koleżanki bowiem stały się odrazu tępe fatalnie. Po dziesięć razy musiała im tłómaczyć i wyjaśniać: dlaczego? jak? i znów: dlaczego? Wypytywały o rzecz najmniejszą, czepiały się chytrze każdej wątpliwości, jak gdyby chciały nauczycielkę wyegzaminować. Ale Michasia miała z polskiego piątkę rzymską, nie złapały jej na niczem. Wyjaśniła wszystko, „łopatą“ w głowy im pokładła, najbardziej tępa musi umieć — musi.
A Ludka?
Nadto bystra, by mogła nie rozumieć, przez cały czas trwania pierwszej lekcyi, siedziała z brwią ściągniętą, głową podniesioną hardo, ale panienki tak dobrze udawały nieznajomość zasad gramatyki polskiej, że zaczęły ją tem bawić, rozśmieszyły i ułagodziły. Komedya miała na celu jej naukę, nie obrażając pychy, bezgranicznej pychy i próżności dziewczyny rozpieszczonej, wierzącej tylko w siebie.
Ponieważ pojmowała prędko, zwyciężyła niebawem trudności pisowni; umysł jej odniósł korzyść, charakter żadnej. Umocniła się jeszcze w przekonaniu, że tak być powinno, że dla panny Malinieckiej przeszkody nie istnieją, a jeżeli się trafią, ten lub ów je usunie, gdyż ma obowiązek to zrobić.
Siostrzana usługa nie wpłynęła ani trochę na polepszenie stosunków i zbliżenie Ludki do towarzyszek pracy, chwilowo tylko zmniejszyła jej zarozumiałość, ale i ta wybuchnęła znowu przy okazyi.
Pensyonarki zakładu „Dwóch jagódek“ miały w wyborze przedmiotów nauki swobodę nieograniczoną. Zamiłowanie rozstrzygało, by jednak nie tamować rozwoju zdolności, poddawano im zadań więcej niż gdziekolwiek. Program był niezamknięty, w każdej chwili, z wystąpieniem na jaw nowego „daru“, przełożona miała prawo, a raczej obowiązek, postarać się o środki rozwinięcia tegoż.
Otwierano kursy języków starożytnych, lub zamykano je, gdy brakło kandydatek, kursy handlowe i t. p., odpowiednio do potrzeb chwili. Ale w zamian, gdy program klasy sile umysłu pensyonarki nie odpowiadał, mogła go ograniczyć, ile chciała, wyłączyć wszystko, co przechodziło miarę jej zdolności. Przejście całego kursu było konieczne, wybór przedmiotów dowolny. Gdy uczyła się tylko paru, nikogo nie dziwiło: wszak każdy radby posiąść jak najwięcej, cóż winien, gdy nie dźwignie, a dźwiganie nad siły jest szkodliwe, przytem najczęściej bezowocne.
Nie obciążać ducha, lecz rozwijać, pomagać mu do wzlotów coraz wyższych, temi zasadami kierowała się instytucya, założona przez ś. p. Ludmiłę Mokronowską; stanowiły one fundament gmachu i były też cementem, spajającym pojedyńcze jego cząstki.
Gdy dostrzeżono, że usiłowania idą na marne, choćby nawet wbrew życzeniu uczennicy, wykreślano ją z tej lub owej lekcyi. Wartość czasu liczyła się tu przedewszystkiem i miała wysoką cenę. Godziny wolne od nauk były własnością ochrony, szwalni, pralni i kuchni, a przedewszystkiem dwóch pierwszych; nie należało ich trwonić.
Bardzo nieznaczne postępy Ludki w śpiewie, przy zupełnym braku głosu, skłoniły panią Słońską do odebrania jej tych lekcyi. Czekała na nie dziewczynka ze szwalni, urodzona artystka.
Okazał się dar wybitny, przypadkiem odkryła go Leonka i wielce szczęśliwa, że może go wykształcić, czekała sposobności. Profesor był zajęty bardzo, wszystkie godziny miał obsadzone szczelnie, pracę jednak dosyć wdzięczną w tym roku, głosy, jak nigdy, wyborowe. Tylko jednej panienki pragnął się pozbyć, ambitnej, prześladującej go pytaniami: „Dobrze śpiewałam dziś? wszak coraz lepiej śpiewam?“ Nie ma talentu, a nie chce o tem wiedzieć.
Przełożona bez ceremonii wykreśliła Ludkę i oddała jej godziny Róży Gołąbkównie. Dziewczyna rozpłakała się z radości.
Czy marzyła nawet? Matko miłosierna! gdzieby zaś!... Odkąd na nogi wzrosła, śpiewa niby ptak, wyrzuca z siebie tryle, pasaże, gamy, nie mając pojęcia do czego to podobne. Wiele razy rodzice ją wykrzyczeli, (teraz jest sierotą) śpiewać nabożnie inna rzecz, ale drzeć się Bóg wie po jakiemu!... Za waryatkę ją wezmą...
Róża wie, że to prawda i wstrzymuje się, wstrzymuje; potem nagle ten wybuch tonów pada z jej piersi jak lawina. Im dłużej utajony, tem silniejszy, to rozełkany w bólu, to wesoły, radosny i ucieszony, nie wiadomo z czego.
Chwyciła się za głowę osłupiała, gdy panienka rzekła do niej w sobotę wieczór:
— Dziewczyno, toż to perły!
Czyściła samowar, ten największy, co w nim sto szklanek zmieści się i śpiewała pełnym głosem „swoje niemądre la-la-la! i już.“
— Gdzie perły?
Zrobiła pewno bardzo nieosobliwą minę, bo panienka zaczęła się śmiać.
— Zbieraj je! — zawołała.
— Ale, ale nie widzę...
— Więc ja pozbieram, ty śpiewaj dalej!
Róża nie dała sobie tego powtórzyć. Strumykiem szemrzącym po kamieniach, wesołą rybką w rzece, skowronkiem, co pod samo niebo wzlata, rozkwiliła się jej pieśń bez słów „jej zwykłe niemądre la-la-la i już!“
Z pralni i kuchni przybiegały sługi; z otwartemi ustami zatrzymały się w progu i stanęły jak wrosłe w ziemię.
— Co wyrabia ta dziewka?
Rózia tymczasem śpiewała i śpiewała. Nie żałowała sobie, tyle jej szczęścia co ten śpiew. Gdy umilknie, dusi ją, dławi, znów każe śpiewać; a tu niewolno. Niechby piersi jej pękły, byle już raz pozbyły się wszystkiego, nie szarpały się więcej powstrzymywanym śmiechem albo łkaniem... Czy ona sama wie, co w niej siedzi, jaka moc dziwna, siła niepojęta?... Niechby ją zmódz nareszcie i, niby płomień, wodą zgasić, bo po co tlić się ma i żarzyć próżno i taki sprawiać ból.
Panienka słuchała zdumiona. Nie przerywała, ku zgorszeniu pomywaczki, która czekała na samowar, trzęsąc się ze złości. Leniwa trochę, a roboty zawsze pełno, lubiła się wyręczyć. Co wielkiego, gdy która z szwalni pomoże jej czasem; one lekki chleb mają, dobrze im. Ta dziewucha nawet pomódz lubi, uwija się żwawo, ale gdy choć na jeden moment z oczu ją spuścić, zaraz śpiewa. Wykrzyczysz, wstaje — i znów robi co jej każą, a myśli Bóg wie o czem. Zagadać do niej, to patrzy osłupiała, postoi dobrą chwilę i dopiero odpowie ni to ni owo.
Rózia wciąż śpiewała; ludzie się schodzili, nawet kucharz z ognia patelnię usunął i powolnym krokiem opuścił swój przybytek. Ukłonił się nizko, ale panienka nie spostrzegła, wielkie czerwone ręce na fartuchu rozłożył i patrzał zdumiony.
— Co to jest? Jakaś dziewczyna drze się strasznie, a panienka słucha cierpliwie...
— Skończenie świata! — mruknął w obawie o kotlety, drepcząc do komina.
Niewiasty były bardziej wytrzymałe, chociaż korciło je; pomywaczkę pchało coś poprostu, żeby tę dziewuchę „moresu“ nauczyć, nie ruszyła się z miejsca ani jedna i nic nie rzekła. Czekały co panienka powie.
Ale panienka też nic nie mówiła. Gdy śpiew nareszcie umilkł, Rózia, blada jak płótno (inny krwią-by się zalał od takiego krzyku), z oczami wzniesionemi het, ku obłokom, piersią falującą ze wzruszenia, wyciągnęła do niej dłonie, ujęła ją pod ramię, niby równa równą i poszły razem. Od tego wieczoru dziewczyny w kuchni nie widziano; przepadła niby kamień w wodzie.
Nie zginęła jednak. Odnalazła się w głównym gmachu instytutu, na pensyi, jako uczennica klasy pierwszej. Dziewczyna ośmnastoletnia, tęga, wysoka, raziła trochę swoją osobą wśród małych, po największej części drobnych i delikatnych panienek. Przyjęto ją życzliwie; wprowadzona przez Leonkę, nietylko do klasy, lecz do serc, zyskała odrazu tyle przyjaciółek, ile znajdowało się uczennic, a również tyle korepetytorek i doradczyń. Wszystkie chciały uczyć Rózię, przysposabiać do lekcyi, objaśniać, czego nie wie, ułatwiać każdą trudność. Miała też natychmiast całe tuziny kajetów, książki należące do kursu, pióra, ołówki, mapy, a ponieważ w szwalni nie było dużych sukien, z pensyonarek bowiem przerabiano dla ochronki, gdzie znajdowały się dzieci młodsze, Michasia Białecka z klasy piątej dała Rózi swój nowy mundurek.
Wszystko szło doskonale, dopóki nie wszczęła się kwestya lekcyi śpiewu, głównego celu, do którego kształcenie ogólne miało Rózi dopomagać.
Usłyszawszy o co idzie, Ludka wybuchnęła:
— Ja mam ustąpić? ja? Dla mnie nauczyciel nie ma godziny wolnej, bo jakaś Gołąbkówna lekcyi potrzebuje! Dziś jeszcze napiszę do ojca, albo zatelegrafuję, w trzy dni musi się rozstrzygnąć, czy ja, czy ona.
Nie pomogły perswazye; Ludka trwała w gniewie. Podług niej było to ochydne, pierwszy raz w świecie się zdarzyło, bo zdarzyć się nie mogło tam, gdzie wiedzą jak kogo uszanować i na jakiem miejscu posadzić. Paplała bez końca, gdy zostały same, nauczycielka bowiem wyszła umyślnie, chcąc dać jej okazyę do uspokojenia się i zapanowania nad sobą.
— Na co takiej śpiew? Jaką będzie miała korzyść?
— Nauczycielką śpiewu może zostać — tłómaczyły koleżanki.
— Dziękuję. Piękna nauczycielka!... Wczoraj była szwaczką, pewno onegdaj gotowała dla trzody — dziś jest artystką i ja mam jej lekcyę oddać! Chyba pomieszało wam się w głowach, gdy nie widzicie tej różnicy... Boże! Boże!... Jakaś tam szwaczka Gołąbkówna, i ja, panna obywatelska, z majątkiem, wykształceniem...
— Urodą — dokończyła złośliwie Hania Matecka, wielki trzpiot i ulubienica wszystkich pensyonarek.
— A co ty myślisz? — porwała się Ludka, nie wiedząc nawet o czem mowa.
Panienki roześmiały się głośno; Ludka umilkła.
Przeciągnęła strunę; najbardziej bała się śmieszności i naraziła się na śmieszność w fatalny sposób. Powstrzymując płacz, uciekła do sali bilardowej, zwykle pustej w tym czasie. Doznała uczucia, jak gdyby ktoś grubym sznurem gardło jej zacisnął, skrępował ręce i nogi, obezwładnił wolę. Ją, Ludkę, ją Ludwikę Maliniecką usuwają z miejsca dla jakiejś Gołąbkówny, i nawet nie proszą, tylko otwarcie rozkazują, żeby precz poszła.
Rzuciła się na ziemię i płakała cicho.
Koleżanki tymczasem roztrząsały pomiędzy sobą ostatnie zajście. Śmiech powstał znowu na wspomnienie „urody,“ a Hania śmiała się najgłośniej.
— Zkąd ci to przyszło, zkąd? — wypytywały panienki.
— Złapałaś ją jak w potrzask!
— Przypomniała mi się nasza stara niańka z bajkami, które nam opowiadała, drzemiąc: „Była sobie królewna strasznie bogata, piękna jak król Dawid, mądra jak salamin.“
— Oh! oh! co ta wygaduje!
— Sto bajek znam, żadna tak się nie zaczyna.
— Ależ nigdy w życiu!
— To nic!... Myśmy przekręcili, babina powtórzyła machinalnie raz i drugi, a później tak zostało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.