Dwie jagódki/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwie jagódki
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Kochana Ludko!

Popełniłam niedyskrecyę — wybacz. Twój list przejął mnie do głębi, odczytałam go rodzicom, cioci, siostrom. Sześć razy go czytałam, prosili: jeszcze, jeszcze! Sam ojciec dwa razy, ciotunia, ten nasz anioł, trzy. Boże, czemu ja nie byłam tam?.. Na całe życie pozostałoby mi wspomnienie; zdaje mi się, że miałabym jak gdyby fotografię tej sceny, czyli szeregu scen, odbitą w sercu i mózgu. Żyła tylko trzydzieści siedm lat, a wycierpiała i dokonała tyle, piękna, bogata i rozumna, a nadewszystko dobra!..
W dzień i w nocy myślę o Niej: wyuczyłam się na pamięć słów testamentu — myślę, marzenia snuję i widzę to upragnione przez Nią Królestwo Boże coraz bliższe ziemi. Bo powiedz sama: gdyby corocznie trzydzieści pensyonarek ukończyło kurs nauk waszej szkoły, niechby dwadzieścia tylko, to już dwadzieścia ognisk domowych, ogrzanych tym jasnym promieniem, który z ducha Jej powstał. I rozszerzać on się będzie z każdym rokiem, nowe iskry zapalać, coraz większy, coraz wspanialszy. Chyba cały świat ogarnie kiedyś, wszyscy ludzie za ręce się wezmą, aby pracować razem, blizcy sobie — bratni.
To będzie niebo, niebo, Ludko złota, obyśmy doczekały!.. Ale mniejsza o nas, niech-by przyszło w trzydzieści, w sto lat później, byle przyszło!
Nie mogę sobie miejsca znaleźć; pełną mam głowę cudnych planów ś. p. Ludmiły Mokronowskiej, a wstyd mi!.. Za pychę, za przeświadczenie o jakichś tam swoich zasługach, biłabym się... Pisałam ci przecież, że robię codzień obrachunek i jestem zadowolona ze swej pracy. Ale cóż zrobiłam? czego dokonałam? czem pysznić się mam prawo?.. Że przy gospodarstwie domowem, że w ogrodzie, że ojcu pomogę też nieraz... wielkie zasługi! To kwestya bytu: najnędzniejszy robak ją pojmuje i rozstrzyga wedle swoich sił.
Rozmawiałam na ten temat z ciocią.
Uspokoiła mnie trochę, wytłómaczyła, że spełniam wszystko, co jest w mojej mocy, nie uchyliłam się od obowiązków względem rodziców i rodzeństwa (Boże, a któżby to śmiał!) ani względem wioski... Tu ciocia przesadza odrobinkę, bo i cóż wieś ma ze mnie? Że uszyję jakiemu dzieciakowi koszulinę, fartuch staruszce, skaleczenie opatrzę, dopilnuję czasem, by chory brał lekarstwo, przyrządzę płókanie, nauczę zręczniejszą dziewuchę robótki, i co ja robię? Chyba to jedno, że nasiona kwiatów dla chałup zbieram, ale w tem jest także moja przyjemność własna. Wszak miło spojrzeć, gdy przed każdym domem znajduje się kawałek ogródka, a ci ludzie prości jeszcze mi są wdzięczni, jeszcze dziękują.
Nie spełniam nic wielkiego, nic godnego uwagi; ale ciocia tak prześlicznie o tem się wyraża, że aż powtórzyć ci muszę:

„Czyń każdy w swojem kółku, co każe Duch Boży,
A całość sama się złoży“.

Czy istotnie złoży się? Ach, jakbym chciała, jakbym chciała!.. Szczerze pragnę, by spełniły się słowa cioci.
Tylko mi dziwno, że mówisz trochę za chłodno o planach ś. p. Ludmiły Mokronowskiej. Czyżby jej cele nie przemawiały do ciebie z taką siłą, z jaką literalnie biją we mnie?.. Chyba nie widziałaś nigdy wstrętnych samolubów. I ja co prawda, znam ich niewiele, parę okazów tylko znam, ale mówię otwarcie, że uciekam od nich. Nie wymienię nazwisk, bo i po co? taka osoba ma na imię: ja, to dostateczne. Zawsze mówi o sobie, stale wysuwa się naprzód, pyta, czy jest jej do twarzy w tem albo owem, czy nie wygląda mizernie, czy się zbytnio nie zaczerwieniła.
Gdy wszyscy znużeni, gotowa zabrać jedyne krzesło dla siebie; pragnie zimna w lecie, ponieważ się zgrzała, upału podczas mrozów, bo jej uszy ziębną. Gdy wybiera się na spacer, deszcz, potrzebny dla całego kraju, padać nie powinien; gdy ona chce zabawy, nawet choremu obłożnie wypada się dźwignąć, usunąć w kąt najdalszy, zrobić miejsce do tańców, a ciągle: ja, bo mnie, przy mnie, ze mną, we mnie — br!... jakie nudne, śmieszne, szkaradne! Widać nie znasz wcale takich, bo gdybyś jedno stworzenie podobne spotkała kiedy, albo co gorsza, musiała do niego się zbliżyć, znienawidziłabyś samolubów. A ty nie? no, tem lepiej. Sądzę jednak, że małą, malutką część pracy ogólnej zechcesz przyjąć, musisz przyjąć — pewno już do dzieła się zabrałaś, a ja tak ostro, tak otwarcie... Wybacz i pisuj często, moja droga! Pragnę mieć jak najwięcej szczegółów o Leonce i, poznać ją. Chciałabym ptakiem pofrunąć do Krakowa i chociaż przez okno domu na Strzeleckiej, zobaczyć, co się dzieje, a zwłaszcza zobaczyć Leonkę. Jak ona tam pomiędzy wami się obraca: to w klasie, to w szwalni, to w ochronie, to w kuchni. Wiesz, i Bochińska mnie zajęła.
U nas na coś dobrego się zanosi; ponieważ jednak rodzice przestrzegają, aby za wcześnie nie mówić, milczę. Wynagrodzę sobie ten ciężki przymus prawdopodobnie w następnym liście, jeśli... O mało co nie napisałam, lecz nie, powstrzymam się — musi być widocznie jakaś racya w utrzymaniu tajemnicy. Jeśli nie można, to nie można.
Na polach już jesień, śliczna jesień polska, najcudniejsza pora roku, mojem zdaniem. Lubię lato, uwielbiam wiosnę, tę cichą jednak gospodynię: jesień kocham całą duszą. Może jest w tem i odrobinę praktyczności: miła bowiem, pogodna jak lato, a lepsza od niego, daje wypoczynek. Nie zanadto wszakże, bo chcąc mieć chleb na zimę, trzeba jeszcze się utrudzić, ale chociaż robót pilnych mniej.
Tatko może od czasu do czasu wziąć do ręki książkę, sąsiedzi przyjeżdżają... w zeszłą niedzielę tańczyłyśmy trochę; zebrało się sporo osób i najmniejszego kłopotu nie było, co podać, czem przyjąć. Jesień — karmicielka hojną jest w tym roku: pozwoliła nagromadzić zapasy w śpiżarni, jaką dała moc grzybów, rydzów! a co za owoce!
Mama żartuje ze mnie, że to tak dla młodej gospodyni na zachętę.
Na zachętę też podobno, wiedzie się i w chlewach i w kurnikach; mama utrzymuje, że młoda gosposia ma oczy lepsze, niźli stara i nogi żwawsze, więc dopilnowała lepiej.
Wolno żartować! Pilnowałam istotnie, ale gdzie mi tam do matusi!.. Ma ona wprawę w robocie każdej, a pracowita jak mrówka. Cichutko, bez pośpiechu, wykończa wszystko w porę; nie pamiętam zdarzenia, by u nas opóźniło się cokolwiek, zostało zapomniane, lub niespełnione jak należy.
Jesteśmy biedni, lecz w domu naszym tego nie znać; skrzętność mamy osłania biedę.
Gdybyś też wybrała się do nas! Dawniej nie poprosiłabym cię o to za nic w świecie. Chcesz wiedzieć? powiem bez ogródki: byłaś w moich oczach niesympatyczna, pyszna, imponująca. Nie jesteś taka, nie! Ale byłaś. Dowodem moja prośba, na którą dawniej brakłoby mi odwagi. Przyjedziesz, Ludko? Niepotrzebnie pytam, zabiorę cię przemocą, gdy na które święta do Malinek wrócisz.
Tymczasem bądź zdrowa, ściskam cię i proszę, jeśli kiedy pocałujesz Leonkę, w sekrecie, nic nie mówiąc, pocałuj też i za mnie. Kocham ją!...

Jadwiga Borowiczówna.

Ludka czytała list przyjaciółki, chodząc po ogrodzie. Przyłączenie posesyi Wecla do zabudowań szkolnych pociągnęło za sobą duże zmiany. Ćwiczenia gimnastyczne, krokiet i wszystkie gry przeniesiono do ogrodu. Dzieci z ochrony odbywały też naukę wśród drzew pożółkłych wprawdzie, lecz za to dających mniej cienia, w słońcu, na świeżem powietrzu, w warunkach możliwie najhygieniczniejszych. Pracowały też tam szwaczki: stół krojczyni Bochińskiej panował w altanie, dziewczęta na ławach i krzesłach siedziały na zewnątrz.
Nawet lokatorki „szpitala“, rekonwalescentki po kokluszu i febrze, przychodziły do ogrodu nabierać sił i rumieńców.
Panienki wiejskie, pod kierunkiem ogrodnika, zajmowały się zupełnie seryo robotami, jakie dana pora nastręczała, a w głowie Leonki dojrzewał plan przyszłorocznych kursów. Otwierało się nowe pole działalności dla uczennic pensyi, dziewcząt z ochrony i dla niej; w papierach po matce znalazła nieco planów i rozmyślała teraz, jak je uzupełnić, promieniejąca, szczęśliwa.
Bo oto bez trudu „sama przez się“ powstanie szkoła, ogród kilkomorgowy odpowiada jej potrzebom, a wydatek żaden — przyjęcie dobrego ogrodnika, nic więcej.
Zenia Hornowska wyrzekała nieraz, że dzieci miejskie są „cielętami“ w porównaniu do wiejskich, nie znają bowiem ani zjawisk natury, ani roślin, ani zwierząt: nie znają nawet słońca. Wspominała własną swoją osóbkę, sześcioletnią, przybyłą pierwszy raz w życiu do wielkiego miasta. Płomień latarni, rzucił się jej odrazu w oczy, jako coś niepowszedniego — wobec wodociągu stanęła jak wryta. Darmo wuj zapewniał, że w miastach źródła biją z murów, i odkręcać się dają i zakręcać. Znała źródełko, widziała jak wytryska i szemrze ciągle, nieujęte, wolne, bez żadnych śrub i kranów.
Zachwycony jej bystrością, wujaszek, inżenier z fachu, na biurku swojem ją postawił i tłómaczył cuda techniki o ile mógł najprościej. Czy zrozumiała wiele, nie umie dzisiaj odpowiedzieć; sam fakt przechował się w pamięci i służy jako dowód, że życie na wsi budzi obserwacyę.
Ona nie uczyła się przedtem nic, a nic, nie miała nawet bony, tylko niańkę, babinę prostą, kopalnię guseł i zabobonów, wierzącą w najśmieszniejsze baśnie. Jednak przychodziło jej na myśl: dlaczego to? a dlaczego tamto? widać się rozwijała, myślała, podczas gdy te biedaki miejskie przechodzą obojętnie obok najwspanialszych dzieł ducha, nie czując ich wielkości, nie interesując się niemi.
Wtargnąwszy do ogrodu, Zenia objęła w posiadanie wszystko, co było w nim i nad nim. Zaraz nazajutrz dzieci obserwowały różowo-złote blaski wschodzącej gwiazdy dziennej. Krzyk podziwu i radości powitał to zjawisko. Nie opuściły też południa, pilnowały się zachodu, chciały w nocy nie spać, tylko wyszukiwać gwiazd i po imieniu wołać na każdą.
— Czy aby usłyszy? czy odpowie? — szeptano między sobą z zaciekawieniem niezmiernem.
— Odpowie na pewno. Gdyby nie gadała, zkądżeby kto wiedział, jak ją tam ojciec albo matka nazywają.
Ciekawość trochę się zmniejszyła, gdy gwiazdy „nie gadały“, tylko mrugały cicho: bądź co bądź, w młodych umysłach zostało cośkolwiek: a już odkąd Zenia ze swoją bandą przeszła progi królestwa roślinnego, „cielęta“ robiły postępy niesłychane. Rzucało się to w oczy każdemu.
Ogród był prawdziwem błogosławieństwem instytucyi. Korzystali z niego wszyscy. Nawet prasowaczki na parę godzin dziennie przenosiły tam robotę, miały więc chwilę ulgi po gorącu izb, obszernych, lecz zbytnio opalanych.
Gdy minął pierwszy tydzień nauki w ogrodzie, a minął prędko, przeleciał jak zając, dzieci, z własnego natchnienia postanowiły, wchodząc do ogrodu i wychodząc, odmawiać „zdrowaśkę“ za duszę dobrodziejki.
Naturalnie, ten stan błogi nie mógł trwać przez wszystkie pory roku; przerwała go słota. Lekcye na świeżem powietrzu ustały, gry pensyonarek powróciły do sal, stara Bochińska z dziewczętami do szwalni, a prasowaczki po całych dniach smażyły się w ogniu.
Trudna rada, zima przyjść musi, porządku natury nie zmieni nawet zapis ś. p. Mokronowskiej, nawet jej bezgraniczna miłość.
I dobrze, że przyjdzie, doskonale. Ma ona bowiem oprócz innych zalet, jedną wspaniałą, znakomitą: ma ślizgawkę. W ogrodzie jest woda, nie trudno też urządzić sztuczny teren, gdyby naturalny okazał się za małym: na myśl o ślizgawce, panienki cieszą się, aż skaczą.
Ten ogród jest jakimś zaczarowanym krajem, w którym mieści się wszystko co najlepsze i najmilsze. Ostatni dar nieboszczki, ale dar bezcenny. Ludka też lubi ogród, lubi — jest przyzwyczajoną mieć w sypialni woń kwiatów, latem z ogrodu wprost idącą. Odkąd na świat przyszła, miała ją zawsze, a nawet w zimie, róże i fiołki dla niej kwitną. Ale tak znowu cieszyć się, tak zachwycać się ogrodem, to już przesada niesłychana, egzaltacya. Ciągle jakiś hymn pochwalny drży w powietrzu: na lekcyach i po lekcyach, przy obiedzie, śniadaniu i kolacyi, przy modlitwie porannej i wieczornej bez ustanku jedno i to samo. Oszaleć można!
Jadwisia ma racyę. Ona, Ludka, nie przejmuje się zbytnio celami ś. p. Ludmiły Mokronowskiej. Może widziany gdzieś z oddali obrazek taki miałby dla niej pewnego rodzaju powab, ale tu na miejscu żyć w tem, pomiędzy tem wszystkiem obracać się codzień, w ekstazie, adoracyi — to nudne straszliwie, przeraźliwie nudne!
Tylko chwila czytania testamentu wzruszyła ją szczerze. Gdy wszyscy mieli łzy w oczach, ona też się rozpłakała; nie mogła wytrzymać. Głos przemawiający z za grobu, naprawdę z za grobu, bo ta kobieta już nie żyje, musiał wrażenie sprawić. Opisała też wszystko z całem przejęciem i żałuje nawet, że listu do Jadwisi nie skopiowała dla ojca; ale trudno, nie zrobiła tego w porę, zapomniała, a dziś-by już nie mogła, nie potrafi. Za powrotem do Malinek, w święta, albo kiedy: opowie ojcu tę historyę; może nawet powtórzy ją z czuciem; teraz nie, dość ma westchnień i wykrzykników, dość sentymentów. Ciekawa rzecz, jaką to nowość zapowiada Jadwisia! Dla niej, dla Ludki, wszystko tam jest nowością, nie zna bowiem ani domu państwa Borowiczów, ani ich obojga, ani cioci, sióstr — nikogo. Zresztą, nawet sama nie wie, dlaczego do Jadwisi, nie do Andzi, Frani, albo Heni listy adresuje. Zkąd jej Jadwisia na myśl przyszła!
Prawda, ma ona w sobie coś oryginalnego, jest jak gdyby nowa, nieprzeczytana jeszcze książka, ale też niektóre karty tej książki są trochę nudne. Uprzykrzy się i trzeba będzie korespondencyę przerwać.
Tak rozmyślała Ludka, chodząc po ogrodzie sama jedna, nie zbliżyła się bowiem do żadnej z koleżanek. Już, już miała to zrobić, lecz wybór jej się wahał, jakiś nieopisany chłód ją ogarniał, nie mogła rzucić się na szyję pierwszej z brzegu osobie i zawrzeć z nią przyjaźń. Była szczera; ponieważ nie kochała żadnej, nie chciała udawać. Brzydziła się fałszem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.