Dwie jagódki/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwie jagódki
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Niewesołe myśli towarzyszyły panu Malinieckiemu w długiej, samotnej przechadzce po ogrodzie. Ogród był piękny, zdobny w kwietniki ułożone gustownie, altany, kioski, aleje z drzew, ciętych równiutko, owdzie rzadkie rośliny, nawet kaskadę; szumiącą głośno i fontannę.
Ogród w Malinkach słynął szeroko; cieplarnia wysyłała na sprzedaż okazy cenne i niezwykłe, wysyłał je też sad, w którym wyhodowano parę zupełnie nowych odmian i ochrzczono nazwą folwarku. Stary ogrodnik pragnął do nich imię panienki przyczepić, „panny-Ludki“ i „masłówki-Ludki“ miały pójść na wystawę do Lwowa, zostały wszakże „malinkami“, ponieważ pan sobie tego życzył, co przy ich słodkim smaku było zresztą odpowiednie.
Pan Maliniecki kochał swój ogród i umiał nim się zachwycać, lecz dziś piękności jego nie widział, inne bowiem obrazy miał przed sobą. Nie jaśniały one ani błękitem niebios, przeglądającym się w rzece, która snuła swe fale za sztachetami ogrodu, ani zielenią gazonów, ani pstrocizną kwiatów, bogatą w swej różnorodności — składały się z barw ponurych.
Jedyne dziecko, cel życia, nadzieja przyszłości, kryło w sobie tyle szkaradnych wad... a ojciec o nich nie wiedział. On, najbliższy, ani się domyślał. Zasłaniano je przed nim z całą skwapliwością; domownicy, życzliwi mu, chronili go w ten sposób od zmartwienia.
Rok za rokiem upływał, dziecko wzrastało w wadach, rozwijało się z niemi — ojciec, przyjaciel i opiekun, ani miał pojęcie, co za szkodliwe ziele wybujało tuż przy jego sercu, ogrzane tchnieniem tego serca i wypielęgnowane troskliwością najczulszą. Przechodziły lata, jad złej rośliny zatruwał wszystko, co znalazło się w pobliżu; kto mógł, uciekał przed nim, uciekali nawet tacy, którzy nie wiedzieli, gdzie się schronić i dopiero po staraniach uciążliwych zdobywali sobie miejsce bezpieczniejsze. Dwie ostatnie nauczycielki, poprzedniczki Julii, która odważyła się oczy mu otworzyć, te dwie szczególniej, bardzo niezdecydowane wyruszały z Malinek. Dokąd się udadzą, nie mówiła żadna; oczekiwały listów, czytały je ze drżeniem; pan Maliniecki wiedział to, lecz nie przypuszczał nawet cienia smutnej prawdy, jaka teraz nagle przed nim się odsłoniła.
Nie pytał, będąc z natury delikatnym i dyskretnym. Każdy ma swoje sprawy dla siebie, nie dla całego świata, kto lubi o nich mówić, niechaj mówi, kto milczy, też nie błądzi. Panna Helena, małomówna bardzo, przyzwyczaiła go zresztą do swoich lakonicznych odpowiedzi, druga wszakże, Stefa, żywa jak iskra, a wesoła, niby młode świergotliwe ptaszę, wprowadziła go w zdumienie.
Odjeżdżając, ze łzami podała mu rękę i, nie pożegnawszy ani jednem słowem, wybiegła na ganek; gdy wyszedł, konie ruszyły już — ona miała chustkę przy oczach, lecz nie odwróciła się nawet.
Biedaczka!..
Pan Maliniecki rozmyślał, chodząc po ogrodzie; cygaro mu zgasło, nie wiedział o tem, nie spostrzegł również, że ściemniło się, chmury zaległy niebo i deszcz, naprzód bardzo drobny, potem rzęsisty padać zaczął. Dopiero gdy chłodne krople zwilżyły mu czoło, spostrzegł burzę i przyśpieszonym krokiem do domu podążył. Służba zamykała okna i podnosiła żaluzye, umieszczone na zewnątrz w południowej stronie domu, wystawionej zbytnio na działanie słońca. Wiatr wstrząsał drzewami, błyskawice krzyżowały się coraz częściej, grzmoty huczały gwałtownie — potoki deszczu zalały ogród, werenda, choć dobrze płótnem osłonięta, kąpała się w wodzie.
Ludka tej walki żywiołów nie widziała. Zmęczona płaczem, usnęła na kozetce w swoim pokoju; panna Eugenia siedziała obok, czytając książkę i, aby śpiącej nie obudzić, nie ruszała się z miejsca.
Pan Maliniecki chodził jeszcze po swoim gabinecie, nareszcie siadł przy biurku, kartkę papieru listowego z pudełka wyjął i do pisania się zabrał.
Pióro biegało po papierze, ledwie mogąc nadążyć myślom, stawiało znaki równe, wyraźne — piszący parę razy odpoczywał, siedząc przez chwilę z głową wspartą na dłoni, a po krótkiej pauzie, z większą jeszcze energią do roboty powracał. W miarę pisania, rysy jego łagodniały, wzrok odzyskiwał pogodę, a nawet błysnął radośnie, przy charakterystycznem strzepnięciu palcami, który to ruch zdawał się mówić:
— Aha! już mam — znalazłem!
Rozjaśniony wyraz oczu trwał do końca pisania; błyszczały one serdeczną uciechą i zadowoleniem, gdy kładł swój podpis, odczytał cztery pełne kartki i zatrzymał się dłużej na ostatnich wierszach, te ostatnie widać największą panu Malinieckiemu sprawiały przyjemność.
„Drogi Antosiu — brzmiały one — teraz prośba. Że ją spełnisz, wiem z góry, bo twoją rozkoszą jest dopomagać bliźnim; tylko uważaj dobrze, ponieważ idzie tu o misyę dosyć delikatną.
Są tam w Warszawie dwie nauczycielki mojej Ludy, z których jedna pracowała nad nią pół roku, druga cztery miesiące. Wyszukaj w biurze adresowem: Stefanię Browicz i Helenę Tyńską — wyszukawszy, dowiedz się (drogi i środki, do tego prowadzące, twemu sprytowi pozostawiam), czy dobrze im się wiedzie i czy znalazły pracę. Gdyby się okazało, że która z tych panien nie ma odpowiedniego zajęcia, nie żałuj trudów, postaraj się, by je otrzymała jak najprędzej. Panna Helena mogłaby się przydać w twojem biurze; ten rodzaj zatrudnienia odpowiada jej zdolnościom, pannę Stefanię poleć Stasiowi dla Kazi. Chora dziewczynka potrzebuje towarzystwa osoby dobrej, sympatycznej i wesołej. Nie wątpię, że gdy twoja siostrzenica pozna pannę Stefanię, pokochają się na pewno. Dalej w drogę, przyjacielu — poświęć drzemkę popołudniową dla dobrej sprawy, a zobowiążesz mnie tem serdecznie.“
Wniesiono światło — pan Maliniecki pochodził przez chwilę po pokoju i znów pisać zaczął. Na dworze tymczasem gwiazdy mrugały, księżyc srebrzył się w wodzie, balsamiczne wonie szły od łąk... Na pozór wszelki ślad życia przygasł, zapanował spokój: ogród, łąki, pola, za niemi wioska, ubogi kościołek, dzwonnica, krępa, niziutka plebania, wszystko przyciszyło się i usnęło w objęciach pogodnej nocy letniej!
Krótkie chwile tej ciszy przerwał świt różowy — rozbudził życie tem gwarniejsze, im głębsza była cisza, tem różnorodniejsze, im pełniejszy był spokój, w którym przez kilka ledwie godzin wypoczęła przyroda po znojach dnia długiego.
Samotny pracownik napawał się ciszą, otworzył okno i długo patrzył to na niebo jaśniejące lazurem, to na drzewa, których konary rozrośnięte i grubość pni mówiły mu o ojcach i dziadach, o tych, co przeszli niby cienie i dziś, gdyby nie czyny dobre, jakie spełniali, zdawaćby się mogli cieniami tylko.
Czyny dobre... To posiew, którego plon ma moc cudowną, gdyż zapewnia nam tutaj na ziemi trwanie wiekuiste... Pan Maliniecki doniosłość ich rozumiał, żaden też z obowiązków obywatelskich nie był mu obcy. Jest sędzią wybranym już dwukrotnie, opiekunem kilku sierocych rodzin, wiele sporów, dzięki jego wymowie, zakończyło się zgodą, paru sąsiadom dopomógł do utrzymania ziemi, którą zamierzali sprzedać, wielu poratował w gospodarstwie, zachęcił, z wieloma się podzielił światłem nauki. Przyjaciele, a nawet i mniej życzliwi, zazdrośni o jego popularność, przyznają mu w oczy i za oczy, że jest człowiekiem zasłużonym. On sam czuje się użytecznym, wierzy, że to i owo spełnił dobrze, sumienie mówi mu... Ale gdy wspomni córkę, dreszcz go przejmuje. Zakreślił swojej działalności szerokie pole, a najbliższe zaniedbał, patrzył daleko i naokół się rozglądał, nie widząc, co się dzieje tuż przy nim.
Jedyna dzisiaj rada, jedyny środek ratunku rozłączyć się z dzieckiem kochanem nad życie i powierzyć ludziom obcym sprostowanie jego charakteru. Ciężki to obowiązek, ale on go musi spełnić — zatęskni się, ale przed córką nie zdradzi uczuć, jakie nim miotają. Niech dziecko zaniedbane, bo rozpieszczone bardzo, nie pozna jak jest słabym, ile cierpi, ile mu rozłączenie sprawi bólu.
Świt różowy zastał pana Malinieckiego w parku, który się ciągnął za ogrodem i szedł w dół, ku rzece. Strapiony ojciec błądził po alejach, zwilżonych rosą, plan postępowania układał, umacniał wytrwałość, a w duchu tęsknił już za jedynaczką, której wyjazd osieroci go ciężko.
Gdy po paru godzinach wypoczynku zasiadł do herbaty, między dziennikami, świeżo przywiezionemi z poczty, znalazł bilecik datowany z Krakowa:

Drogi braciszku!

Telegram powiedział ci tylko, że możesz wysłać Ludkę, śpieszę więc z doniesieniem, że miejsce, jakie dla niej wynalazłam, jest idealne. Opatrzność kierowała mojemi krokami.
Na Boga! nie odwlekaj, bądź energiczny i stanowczy. Adres załączam, całując cię serdecznie.

Twoja zawsze Helenka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.