Przejdź do zawartości

Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Wieloryb gatunku nieznanego.

Jakkolwiek niespodzianie całkiem upadłem w morze, nie straciłem jednak przytomności.
Zapadłem zrazu na przeszło dwadzieścia stóp głęboko. Jestem dobrym pływakiem — a choć nie mam pretensyi równać się z Byronem i Edgardem Poe, którzy byli mistrzami w tej sztuce, jednak dworna silnemi ruchami wydobyłem się na powierzchnię.
Najprzód oczyma szukałem fregaty. Czy spostrzeżono że mnie brakuje? Czy kapitan kazał spuścić łódkę na morze? czy mogłem spodziewać się ocalenia?
Ciemność głęboka pokrywała wszystko dokoła. Widziałem jak przez mgłę ogromną, czarna masę uciekającą na wschód, a ognie jej niknęły w oddali. Była to fregata. Czułem że jestem zgubiony.
— Ratunku! ratunku! — wołałem, płynąc z rozpaczliwem wysileniem za okrętem.
Suknie mi przeszkadzały w pływaniu; przemokły i przylgnęły mocno do mego ciała, paraliżując wszystkie moje ruchy. Tonąłem, krztusiłem się…
— Ratunku!
Był to ostatni mój krzyk; usta napełniła mi woda; ciężar bezwładnego ciała ciągnął mnie w przepaść…
Nagle silna dłoń pochwyciła mnie za suknie i szybko wyciągnęła na wierzch; usłyszałem, tak, usłyszałem następujące wyrazy:
— Niech pan będzie łaskaw wesprzeć się na mojem ramieniu, to będzie mu daleko wygodniej pływać.
Uchwyciłem za rękę mego wiernego Conseil’a,
— To ty! — wołałem — ty!
— Ja sam — odpowiedział Conseil— na wasze rozkazy.
— Wstrząśnienie wyrzuciło cię razem zemną w morze?
— Bynajmniej. Lecz ponieważ jestem u was w służbie, poszedłem za panem.
Poczciwy chłopiec uważał to za rzecz bardzo naturalną.
— A fregata? — zapytałem.
— Fregata! — odrzekł Conseil, wykręcając się na grzbiecie — zdaje mi się, że nie warto liczyć, na nią.
— Co ty mówisz?
— Mówię, że w chwili kiedym za wami wskoczył w wodę, słyszałem jak na pokładzie wołano: „Śruba i ster są strzaskane!…”
— Strzaskane?
— Tak! strzaskane zębem potwora. Innego uszkodzenia Abraham Lincoln nie doznał. W każdym razie na nieszczęście nasze, niema steru i nie może się zwrócić gdzie zechce.
— Więc jesteśmy zgubieni.
— Być może — spokojnie odpowiedział Conseil. — Jednakże mamy jeszcze kilka godzin czasu, a przez kilka godzin wiele zrobić można.
Zimna krew Conseil’a i ufność jego dodały mi odwagi. Płynąłem z większą siłą, lecz wkrótce osłabłem — suknie ciężyły mi jak ołów. Spostrzegł to Conseil.
— Z przeproszeniem waszem, muszę zrobić cięcie.
To mówiąc, wsunął nóż otwarty pod moje suknie, i jednem pociągnięciem rozpruł je od góry do dołu; kiedy ściągał je ze mnie, ja za dwóch pływałem.
Z kolei oddałem tęż samą przysługę Conseil’owi, i wtedy swobodnie „żeglowaliśmy” jeden obok drugiego.
Pomimo to, położenie nasze było okropne. Może nawet nie dostrzeżono naszej na statku nieobecności! A gdyby i nie to, fregata bez steru nie mogła pod wiatr płynąć na nasz ratunek. Można więc było liczyć tylko na łodzie.
Conseil biorący rzeczy rozważnie, ułożył plan odpowiedni. Zadziwiająca natura! ten flegmatyczny chłopiec był swobodnym jak w domu.
Ponieważ jedyna szansa naszego zbawienia była w doczekaniu się ludzi z fregaty wysłanych, więc wypadało się tak urządzić, abyśmy na nie jak najdłużej czekać mogli. Postanowiłem przeto rozdzielić nasze siły tak, abyśmy ich wyczerpywać jednocześnie nie potrzebowali — i oto cośmy uradzili: Jeden położy się na grzbiecie nieporuszony, z rękami na piersiach skrzyżowanemi, a drugi płynąc popychać go będzie przed sobą. Tak zmieniając się co dziesięć minut, mogliśmy pływać jeszcze kilka godzin, a może nawet i do rana.

Wątła to wprawdzie szansa, ale nadzieja tak głęboko zakorzeniona jest w sercu człowieka! Zresztą, było nas dwóch; a nadto, jakkolwiek to zdawać się może nieprawdopodobnem, nie mogłem stracić wszelkich iluzyi, nie mogłem „rozpaczać.”
Spotkanie fregaty z wielorybem miało miejsce około jedenastej wieczorem. Do dnia brakowało jeszcze ośm godzin, ale zmieniając się kolejno, mogliśmy pływać przez ten czas — tem więcej, że morze było bardzo spokojne. Niekiedy usiłowałem przeniknąć wzrokiem te ponure ciemności, wśród których błyszczała tylko fosforescencya wywołana poruszeniami naszemi. Patrzałem na świetlna falę rozbijającą się o moją rękę. Wyglądało to jakbyśmy byli zanurzeni w kąpieli z merkuryuszu.
Około pierwszej po północy czułem się mocno strudzonym. Napadały mnie drętwienia i kurcze we wszystkich częściach ciała. Conseil musiał mnie podtrzymywać; na nim więc jednym polegało teraz ocalenie nas obu. Niezadługo usłyszałem mocno przyśpieszony i krótki oddech biednego chłopca, wyczerpującego ostatnie swe siły.
— Puść mnie, puść mnie! — zawołałem.
— Opuścić pana? nigdy! chyba ja sam wprzód utonę!
W tej chwili wśród rozstępującej się chmury, którą wiatr pędził na wschód, ukazał się księżyc i blaskiem swych promieni rozjaśnił powierzchnię morza. Dobroczynne to światło orzeźwiło nasze siły. Podniosłem głowę, rzuciłem ciekawym wzrokiem na wszystkie strony. Spostrzegłem fregatę w odległości pięciu mil od nas; wyglądała jak wielka czarna masa, trudna do rozeznania. Lecz nie mogłem dojrzeć nigdzie łodzi.
Chciałem krzyczeć, lecz nacóżby się to przydało z takiej odległości? Wargi moje napuchnięte żadnego nie mogły wydać głosu. Conseil silniejszy odemnie usiłował wołać i słyszałem go kilkakroć powtarzającego:
— Ratunku! ratunku!
Odpoczywaliśmy przez chwilę słuchając bacznie, i może to było złudzenie w skutek napływu krwi do ucha — ale zdawało mi się, że głos jakiś odpowiedział na wołanie Conseil’a.
— Czy słyszałeś? — wyszeptałem z cicha.
— Słyszałem!
Conseil zrozpaczonym głosem jeszcze raz wołał o ratunek.
Tym razem już się nie myliliśmy. Głos ludzki odpowiedział na nasze wołanie. Byłże to głos jakiego nieszczęśliwego, równie jak my opuszczonego wśród oceanu, jakiej drugiej ofiary wstrząśnienia okrętu? A może to łódź z fregaty wysłana, nie mogła znaleźć nas w ciemności?
Conseil zrobił ostatnie wysilenie, oparł się na mojem osłabionem ramieniu, podniósł się napół z wody i nagle opadł z sił wyczerpnięty,
— Cóż widziałeś?
— Widziałem… — szeptał — widziałem… ale nie mówmy o tem… zbierzmy nasze siły!…
Co widział? nie wiem. Lecz nie pojmuję dlaczego wtedy pierwszy raz na myśl przyszedł mi potwór!… Ależ ten głos?… Minęły już czasy, w których Jonasze szukali schronienia w brzuchu wielorybów!
Conseil tymczasem ciągnął mnie ze sobą; podnosił biedak niekiedy głowę, patrzył przed siebie i wydawał krzyk, na który z coraz bliższej odległości odpowiadał głos jakiś. Zaledwie wszystko to słyszeć mogłem. Siły moje wyczerpywały się zupełnie; palce mi posztywniały, ręka obezwładniała; usta moje konwulsyjnie otwarte, napełniły się wodą słoną; zimno dreszczem na wskróś mnie przejmowało. Podniosłem głowę ostatni raz, potem zanurzyłem się…
W tej chwili uderzyłem się o jakieś twarde ciało, za które się uchwyciłem. Dalej, czułem że mnie wyciągano na wierzch z wody, że pierś moja swobodniej oddychała i zemdlałem…
Lecz wkrótce wróciłem do przytomności, dzięki silnemu tarciu mego ciała. Otworzyłem oczy…
— Conseil! — wyszeptałem.
W tej chwili przy słabym blasku księżyca zachodzącego za widnokrąg, dojrzałem twarz nie Conseil’a wprawdzie, lecz twarz, którą zaraz rozpoznałem.
— Ned! — zawołałem.
— W swojej własnej osobie! Ned, panie, pędzący za swą, nagrodą! — odrzekł Kanadyjczyk
— Tyś także wpadł w morze, przy wstrząśnieniu fregaty?
— Tak jest, panie profesorze, lecz szczęśliwszy od was, zaraz prawie zdołałem się dostać na wysepkę pływającą.
— Wysepkę?
— Albo raczej na waszego narwala olbrzymiego.
— Nie rozumiem cię, Ned.
— Zaraz też zrozumiałem czemu mój oszczep nie mógł w nim ugrzęźć, i zsunął się po jego skórze.
— Dlaczegóż, Ned, dlaczego?
— Oto dlatego, panie profesorze, że ta bestya ukuta jest z blach stalowych.
Muszę tu zebrać moje zmysły i odświeżyć wspomnienia, policzyć się z memi wrażeniami.
Ostatnie wyrazy Kanadyjczyka sprawiły nagłą w moim mózgu zmianę. Siedziałem na zwierzęciu czy też przedmiocie nawpół zanurzonym w wodzie, który nam służył za schronienie; czułem go pod memi stopami. Było to w rzeczy samej ciało twarde, nieprzeniknione, a bynajmniej nie owa substancya miękka, z jakich się składa ciało wielkich morskich zwierząt ssących.
Lecz to ciało twarde mogło być koścista skorupą zwierząt przedpotopowych — i w takim razie miałbym słuszność mieszcząc potwora między płazami ziemnowodnemi, jak żółwie i aligatory.
Otóż nie! Czarniawy grzbiet na którym siedziałem, był ślizki, gładki, nie chropowaty; za dotknięciem wydawał dźwięk metaliczny, jakby — rzecz trudna do wiary — zrobiony był z blachy stalowej.
Nie było żadnej wątpliwości, że zwierzę, potwór, zjawisko przyrodzone, które tak intrygowało cały świat uczony, rozpalało wyobraźnię i niepokój budziło w sercach marynarzy obu półkul ziemskich — było zjawiskiem bardziej jeszcze zadziwiającem, bo zjawiskiem ręki ludzkiej.
Odkrycie istoty najbajeczniejszej, najbardziej mitologicznej, nie zdziwiłoby mnie do takiego stopnia i nie obłąkało tak mego rozumu. Wszystko co wielkie i nadzwyczajne pochodzi od Stwórcy, i to rzecz bardzo prosta; lecz znaleźć naraz coś tak po ludzku a tajemniczo urzeczywistnionego, to można było zwaryować.
Bądź co bądź, znajdowaliśmy się na grzbiecie jakiegoś statku podwodnego, wyobrażającego, o ile wnosić mogłem, kształt ogromnej ryby stalowej. Ned-Land dał już poznać swoje pod tym względem zdanie — a ja i Conseil, zgodzić się na nie musieliśmy.
— Lecz w takim razie — mówiłem — przyrząd ten posiada w sobie mechanizm, dozwalający mu przenosić się z miejsca na miejsce, i jakąś załogę mechanizmem tym kierującą.
— Tak się zdaje — odrzekł oszczepnik — a jednak od trzech godzin jak przebywam na tej wyspie pływającej, nie dała ona jeszcze żadnego znaku życia.
— Czy ten siatek nie płynął?
— Nie, panie Aronnax, kołysze się na falach, ale się nie porusza.
— Wiemy wszakże z pewnością, bo z przekonania, że obdarzony jest ogromną szybkością; a ponieważ dla wytworzenia tej szybkości potrzebną jest machina i maszynista, wnoszę więc z tego… że jesteśmy ocaleni.
— Hm! — mruknął Ned-Land tonem nie dowodzącym zupełnego przekonania.
W tej chwili, i jakby dla usprawiedliwienia moich dowodzeń, w tylnej części tego dziwnego przyrządu, którego motorem widocznie była śruba, powstało jakby jakieś wrzenie, i masa poruszać się zaczęła. Zaledwie mieliśmy czas przesunąć się na część jego przednią, wystająca nad wodę na ośmdziesiąt może centymetrów. Na szczęście, szybkość jego nie była zbyt wielka.
— Dopóki płynie horyzontalnie, mruczał Ned-Land, nie mam nic przeciwko temu; ale jak mu przyjdzie ochota zanurzać się, to i dwóch dolarów nie dałbym za mą skórę!
I to byłoby za wiele!
Było więc rzeczą, niezbędną, porozumienie się z istotami zamkniętemi w tej maszynie. Szukałem po wierzchu jakiegoś otworu, jakiej ścianki, lub jakiegoś mechanizmu — lecz nic znaleźć nie mogłem. Nity wiążące z sobą blachy, doskonale były zaciśnięte.
Przytem i księżyc skrył się już za chmury, a więc zostaliśmy pogrążeni w ciemności. Trzeba było czekać dnia, aby wynaleźć środek przeniknienia do wnętrza tego statku podmorskiego.
Tak więc ocalenie nasze zależało jedynie od kaprysu, tajemniczych sterników kierujących tym przyrządem, który gdyby się zanurzył, zginęlibyśmy bez ratunku. Jeśli ten wypadek nie zajdzie, to ani wątpiłem że wejdziemy z nimi w stosunki. Bo i w rzeczy samej, jeśli sobie sami nie wytwarzali powietrza, to musieli od czasu do czasu powracać na powierzchnię oceanu dla odświeżenia go i łatwiejszego oddychania — co musi się dziać za pomocą jakiegoś otworu, któryby wnętrze statku łączył z atmosfera.
Co zaś do nadziei ocalenia nas przez kapitana Farragut’a, tej wypadło wyrzec się zupełnie. Płynęliśmy na zachód, a szybkość nasza względnie bardzo niewielka, wynosić mogła dwanaście mil na godzinę. Śruba rozbijała fale z matematyczną jednostajnością, wychylając się niekiedy i wyrzucając wodę fosforyczną do znacznej wysokości.
Około czwartej godziny rano, szybkość przyrządu wzrosła tak, że fale silnie nas potrącały; z trudnością przyszło nam się utrzymać. Na szczęście, Ned namacał wypadkiem szeroką obręcz otaczającą górną, część grzbietu, i do tej mocnośmy się przyczepili.
Przeszła nareszcie ta długa noc. Zawodna moja pamięć nie dochowała wszystkich doznanych naówczas wrażeń. Jeden sobie przypomina szczegół, że podczas spokojności na morzu i przy cichym wietrze, niejednokrotnie słyszałem jakieś tony niewyraźne, jakby przelotną harmonię, oddalonemi wywołaną akordami. Jakaż więc była tajemnica tej żeglugi podmorskiej, której wyjaśnienia świat cały szukał napróżno? Jakież istoty przebywały w tym dziwnym statku? Jakież mechaniczne czynniki przenosiły go z miejsca na miejsce, z szybkością tak nadzwyczajną?
Dzień się robił; jeszcze poranne mgły otaczały nas, ale wkrótce rozwiać się miały. Chciałem przystąpić do uważnego zbadania kadłuba, który w górnej swej części formował pewien rodzaj platformy horyzontalnej, kiedym poczuł że się statek zanurzać zwolna poczyna.
— Eh! do tysiąca dyabłów — wrzasnął Ned-Land tupnąwszy nogą w blachę — otwórzcież nam żeglarze niegościnni!
Lecz trudno aby nas usłyszano wśród ogłuszających uderzeń śruby. Na szczęście, ustało zanurzanie się statku.
Nagle dał się słyszeć wewnątrz odgłos gwałtownie odsuwanych zawias. Przez klapę podniesioną ukazał się człowiek, wydał dziwny krzyk i zniknął natychmiast.
W kilka minut potem ośmiu tęgich zuchów z twarzami zakrytemi, ukazali się w milczeniu i wciągnęli nas do wnętrza swej straszliwej machiny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.