Dwa dni/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kubisz
Tytuł Dwa dni
Pochodzenie Z niwy śląskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DWA DNI.

I.
«Módl się i pracuj».

Bracia moi! żądacie odemnie powieści,
Lecz jeźli śmiem zapytać, jakiejż ma być treści?
Chcecie, żebym wam bajał o dawnych wypadkach
Ziemi naszej, o wielkich sławnych mężach, świadkach
Przeszłości naszej? O, do tej pracy nie czas jeszcze;
Do tej pracy potrzebne są nam siły wieszcze!
Da Bóg dobry, że kiedyś i na naszej ziemi
Powstanie śpiewak, który pieśniami swojemi
Zdoła to wypowiedzieć, co dusza odczuła.

Ja wam raczej opowiem, co mi raz gaduła
Stary powiadał; prostą rzecz, jak tam bywało
W czasach jego młodości, wszystko, co się działo
W domu naszym, na roli, w robotny dzień, w święta.
Wy, rówiennicy moi, któryż nie pamięta
Z was, starego Jakóba, co tak rad przebywał
Z dziećmi i bajki prawił lub piosenki śpiewał.
Często na brzegu Olzy[1] z nami przesiadywał

I, wzrok łzawy, stęskniony zatopiwszy w wodę,
Dumał; a patrząc na to, nasze twarze młode
Mimowoli smutniały, jak gdyby odczuły
To, co się działo w duszy starego gaduły.

I były te łzy starca, ten smutek, westchnienia
Ową siłą tajemną, co bujnie rozplenia
Słowa, jak zasiew, a te na ziemi ojczystej
Wydają plon obfity, plon dobry i czysty.

Raz pamiętam, było to w majową pogodę,
Siedzieliśmy nad Olzą — starzec patrzał w wodę
I dumał, jakto w jego bywało zwyczaju;
Na drugiej stronie rzeki we wierzbowym gaju
Śpiewał słowik; pieśni tej z pod niebios sklepienia
Wtórowały skowronki. A te ptasząt pienia
Jak głos błogosławieństwa Bożego spłynęły
Na ziemię i całą też Bożem ogarnęły
Błogosławieństwem. Starzec w przyjemnym zachwycie
Patrzał na pola, gaje, na słonko w błękicie
I słuchał ptasząt pieśni. Łzy mu się strumieniem
Rzuciły, z za łez oko jaśniało płomieniem —
A kiedy się wpatruję w niego ze zdziwieniem,
Spojrzał na mnie i rzekł mi: «Moje lube dziecię
Dziwisz się, że ja płaczę, choć ślicznie na świecie;
Dziwisz się, że ja płaczę, a w twem młodem sercu
Tak rozkosznie, tak cudnie, jak na łąk kobiercu.

Twoje serce — to jasna, słoneczna dnia pora;
Moje zaś jakby wieczór, a wiesz, że z wieczora,

Kiedy słońce zachodzi, to rosa niebieska
Zwilża kwiaty, świeci się, jak radości łezka.
Otóż u mnie tak samo: widok pól ojczystych,
Śpiew ptaków tak rozkoszny i szum tych fal czystych
Na moje stare oczy łzę ciśnie radości.
I to też jest jedyną rozkoszą starości
Mojej, za którą Bogu niechaj będą dzięki!
O! bez niej, moje dziecię, jeden, samiuteńki
Z moich na świecie, byłbym bardzo opuszczony;
Byłbym smutny, jak kwiatek gradem pozbawiony
Ozdoby swojej, którą tak cudnie się mieni,
Lub jak niebo odarte z słonecznych promieni.

Ziemio moja ojczysta! w twych grobach złożeni
Leżą ojciec i matka, wszyscy krewni moi;
Tutaj tyle pamiątek z lat dziecinnych stoi;
Tutaj mową ojczystą brat z bratem się wita,
A na wdziękach tej mowy piosenka wykwita,
Piosnka miła — jej dźwięki z taką płyną
Mocą w starą pierś moją i grzeją jak wino,
Że mi wtenczas tak lubo, miło i radośnie,
Że się czuję jak kiedyś w mojej życia wiośnie.
I jabym cię nie kochał — nie kochał tej ziemi,
Co mi radość takową sprawia i takiemi
Uczuciami pierś żywi... Może być, że inni
Nie tyle, co ja, czują — sami sobie winni!...»

Powiedziawszy, umilknął, wzrok spuścił ku ziemi
I zadumał się znowu. A znać, że smutnemi
Myślami był zajęty, bo westchnął głęboko,

A potem łzy otarłszy, których pełne oko,
Rzekł dalej: «Kiedy patrzę na chaty, to one
Tak zdają mi się święte, tak błogosławione,
Jak domy Boże... A ludzie? O ty, lube dziecię,
Jakżebym życzył sobie, by również ich życie
Było świętem...

Już sobie powiedziałem nieraz,
Że tu u nas, jak dawniej, nie dzieje się teraz;
Zdaje mi się, że dzisiaj gorszy świat, że ludzie
Zboczyli z drogi cnoty i w gładkiej obłudzie
Gonią po drodze życia za znikomym zyskiem
W samolubstwie serc własnych, z skrytem pośmiewiskiem
Dla braci, którym w szczęściu potknęła się noga;
Że wśród swojej wielkości zapomnieli Boga,
Że w ślepem uniesieniu najświętsze zniszczyli
Węzły, jak gdyby sami na świecie tu byli...
Niestety! a oni są tych ojców synami,
Co śpią tu pod tą ziemią, a nad ich grobami
To samo niebo sklepi swe błękity czyste,
To samo niebo dzieci i groby ojczyste
Oświeca...

Może było i w mojej młodości
Tak samo, a tylko w pomroku starości
Wszystko inaczej memu przedstawia się oku,
I to, co przeminęło, ma więcej uroku.
Wszak i przeszła godzina piękniejszą się zdaje
Od tej, która obecnie powoli nastaje.
Czemu? bo ona przeszła, a nasze wspomnienie

Czem dłuższe, tem w cudniejsze zapada się cienie,
Jak cienie nocy letniej — gdzie promień miesiąca
Owem czuciem rozkosznem o serce nam trąca,
A wszystko blaskiem stroi.

Ale nie chcę sądzić,
Bom i ja nie bez winy i ja mogę błądzić,
Jako i inni błądzą; to prawda, a przecie
Mówi mi głos wewnętrzny, że dzisiaj na świecie
Inaczej.

Nie zapomnę ja nigdy — bywało
W lecie naprzykład, nim słoneczko wstało
Z złotych chmur, a na płocie zadzwoniła nuta
Hałaśliwa, przeciągła rannego koguta,
Jak dzwonka domowego — już ojciec z komory
Wyszedł i zbudził sługi: do stajni, obory
Zajrzał i po podwórzu przeszedłszy się wkoło,
Wrócił do izby z twarzą spokojną, wesołą,
Nabrał wody w garnuszek, wziął do ust, na dłonie
Lał i umywał oczy, czoło, lica, skronie,
Usta zaś na ostatku; a następnie bierze
Ręcznik gruby (a płótno było białe, świeże),
I obciera nim ręce, twarz; potem grzebieniem
Uczesał skromnie włosy — nareszcie z westchnieniem
Klęka przy białej ławie i modli się cicho.

O! tutaj cię nikt nie zna, obrzydliwa pycho,
Co jakiś wstyd fałszywy, jak truciznę, wlewasz
W serca ludzi i która z modłów się naśmiewasz;

Z skromną i ufną duszą i sercem stroskanem,
Gnie lud wiejski kolana codziennie przed Panem!
I mój ojciec się modlił po cichu i długo;
A słońce, co już zeszło, swą złocistą strugą
Musnęło z lekka głowę i te ciche modły,
Jasne, czyste promienie przed tron Boga wiodły.
Potem wstał i wziął książkę, otworzył nabożnie
I zaśpiewał pieśń...

Tymczasem cicho i ostrożnie
Weszła matka i słudzy i każdy z kolei
Za ojca przykładem w ufności, nadziei
Klęka i Ojcu w niebie składa dziękczynienie
Za noc cichą i ze snu szczęsne przebudzenie,
I oddawszy z ufnością swe życie, kłopoty
I całą dolę Bogu — idą do roboty.
Każdy ma swoją pracę: dziewki do krów idą
I spieszą się, bo krówki na paszę wynijdą,
A pasterz, choć ospały, już stanął gotowy,
Trzaska z bicza i woła: «Spuszczajcie mi krowy,
A nuże, prędko, prędko». — Lecz ledwie z podwórka
Wyszła trzoda, już piosnkę: «Za górami torka»[2]
Śpiewa opóźnionemu sąsiada pasterka!
Jakżeż miła ta uchu piosenna rozterka,
Kiedy piosnki pasterzy dźwięczą po dolinie,
Które echem podaje olszyna olszynie!

Matka, jak zwykle, krząta się koło śniadania.
Ojciec poszedł doglądać — bo jest doglądania
Dosyć, kiedy gospodarz tylko pilny, dbały:

Czy też konie obroku sowicie dostały,
Czy dobrze oczyszczona sierść się na nich świeci,
Czy też, gdy dłonią klaśnie, proch w górę nie leci:
Bo czystość i porządek połową obroku,
A najlepiej zaufać jest własnemu oku.
Potem odszedł sporządzić pług ostry i brony
Zębate, bo dziś miały ostatnie zagony
Przyjąć resztę zasiewu pod skiby spulchnione.

Zwykle ostatnie siewy bywają skończone
Na świętego Urbana[3]; nawet się już śmieją,
Żartując, że ze Świętym na połowę sieją.
Ale u nas tatarki trójgraniaste ziarna
Jeszcze czerwca czekają, tak, że gospodarna
Pszczoła w późnej jesieni zbiera swe zapasy
Zimowe ze śnieżystej, wonnej hreczki krasy.
Dziś miano siać pogankę[4].

Właśnie też z komina
Dym, jak chmurka znikoma, przezroczysta, sina,
Rzedniał i trząsł się, czasem jeszcze z rzadka
Zaczernił się i zniknął: znak pewny, że matka
Śniadanie dowarzyła. Już dzieci z pościeli
Zbudziła i umyła; jak aniołki w bieli
Uklękły i drobniuchne rączęta złożyły,
I nabożnie za matką «Ojcze nasz» mówiły,
Kończąc go znakiem krzyża na niewinnem czole.
Śniadanie już też stało gotowe na stole;
Przyszli wszyscy, westchnąwszy, dokoła usiedli,
Ojciec na pierwszem miejscu, i w milczeniu jedli.


Po śniadaniu na pole. Parobek, jak może,
Śpieszy się, by wyprzedził dziewki na ugorze,
Bo one też w lot pędzą... Ojciec znów szedł zwolna.
I zaczęła się praca ciężka i mozolna,
Lecz choć trud siły pręży, pot się z skroni leje,
Jednak oko wesołe radością się śmieje,
A czyste serce skacze i przez szczere usta
Leci w wonne powietrze pioseneczka pusta.
A ptaszek ją pochwycił, co sunął przelotem,
Motylek ją usłyszał i skrzydełkiem złotem
Poleciał cichuteńko na kwiatki i zioła
Zbudzić wietrzyk, co tam spał i zaraz od sioła
Nadleciał i ochłodził pałające czoła.
A słońce, co szło wyżej, coraz wyżej w górę,
Z swym palącym promieniem skryło się za chmurę,
A z chmurą jeszcze wyżej aż nad Jaworowym
Stanęło, mając drogi niebieskiej połowę:
Południe.

I zaraz też z naszego kościoła,
Co szeregiem topoli otoczon dokoła,
Odezwał się głos dzwonu, a płynąc przez błonie,
Zakończył miłym dźwiękiem półdzień na zagonie,
Więc też, jak gdyby na znak, dźwięknęły motyki,
Parobek zaciął konie; z kępy słychać ryki
Krów wierzgających, otoczonych pyłem:
Cisną się ciasną drogą i pędem zawiłym
Biegną ku studni; pasterz zaś za niemi zdala,
Łając, krzycząc, kuleje; a tu śnieżna fala
Gęsi syczących zwolna w podwórzu się wije

Jak kłąb wężów, co setne wznosi w górę szyje;
Wita ich głośny kogut swych skrzydeł zamachem,
Tu cień mignął po ziemi: chmura ponad dachem
Srebrnopiórych gołębi na mgnienie uwisła:
Świst przeciągły, szum — chmura na dach się rozprysła
I wszędzie miły hałas, o! bo tym hałasem
Wieśniak na wsi oddycha.

A ojciec tymczasem
Siadł sobie w cieniu gruszy, bo tam w izbie muchy
Dokuczały. A nad nim na gałązce suchej
Szczebiotała jaskółka (lud wiejski powiada,
Że ona z pobożności na innej nie siada,
Tylko zawsze na suchej). W cichem zadumaniu,
Zdawał się przysłuchiwać temu szczebiotaniu
Spoczywając; a dzieci skoro go spostrzegły,
Z krzykiem, śmiechem, hałasem do niego przybiegły,
Na szyję i kolana mu się zawieszały,
I jako jaskółeczki mile szczebiotały.

Lube życie wieśniacze! Na łonie natury
Płyną chwile twe złote w prostocie, wśród której
Uśmiechnięty, serdeczny, słodki urok życia
Pierwotnego wychodzi ze swego ukrycia.
Tu piękność nie fałszywa, tu miłość prawdziwa
W sercu czyste uczucie, a w duszy myśl tkliwa;
Tu gdy westchniesz — westchnienie leci wprost w niebiosa
Gdy zapłaczesz — twoja łza upadnie, jak rosa
Na kwiaty, a słońce, co wyjrzy z obłoka,
Nie dozwoli tęsknocie zwilżać twego oka!

Tutaj skromnie, a przecież tak cudnie, bogato!
Tu niema uciech świata, rozkoszy, — lecz za to
Śliczna noc wysrebrzyła firmament ściemniony;
Dzionek zorza poranna wywodzi z zasłony
Różowej, powitany głosem życia, chórem
Niby ślicznej muzyki, która trwa, aż torem
Jasnym pośród błękitów zanurzy się słońce
Za góry — a wystąpią ćmy[5] kształty trwożące...

Zasiedli do obiadu. Na czerwonym stole
Stała misa kapusty światłej[6], a zaś w kole
Zajmowały ziemniaki wonne stanowisko.
A gdy to zjedli, przyszła matka z małą miską,
Nastawiła i świeżej maślanki nalała,
W której perła za perłą złocistą pływała:
Gdzie się krupkami masła nabiał gęsto mieni,
Znać, że dla sług życzliwa dobra gospodyni.
Jedli wspólnie: maślankę łyżką, a zaś kruchy
Ziemniak w palcach trzymali; z dziewek jedna muchy
Natrętne odpędzała szeroką liścianą
Ogonką.

Po obiedzie się śpiesznie udano
Do zajęć domowych, jak to zwykle w domie
Na wsi bywa. — Parobek zdrzemnął się na słomie,
Jakby w takt kołysany obroku chrupaniem,
Jakby piosnką uśpiony siwoszów parskaniem:
Zrywa się, bo ostatniem ździebłem koniczyna
Wonna schodzi zza jaseł, a druga godzina
Dolatuje odgłosem dźwięcznym od kościoła;

Za nim dzwonek we dworze już do pola woła.
Znów stają na ugorze, czarne skiby porzą,
By je dobrze dorobić, wszelkich sił dołożą.
Nikt ich tam nie pilnuje, nikt ich nie pogania,
Chmura za nimi stoi, co słońce zasłania,
Lecz ta chmura nie siada na czoła spocone,
Niechęcią się nie stroi oko rozjaśnione.
Ochoczo i uczciwie pracują na roli,
Bo dola gospodarza jest cząstką ich doli.

Stanął ojciec na zagon skopany, i w worze
Dźwiga trójgranne ziarna w najlepszym wyborze.
Nabrał garść, machnął ręką i po szarej ziemi
Kreśli najpierw trzy krzyże ziarnkami czarnemi,
Które Bóg mile przyjmie; potem po zagonie
Szedł, zwolna siejąc; za nim śpieszą rącze konie,
Ciągnąc brony zębate, co ostrem żelazem
Ryją grób małym ziarnkom i grzebią je razem.

Słońce się coraz bardziej zniża na pagórek;
Wychodzi matka z domu, niosąc podwieczorek:
Chleb razowy, a na nim wznosił się ser biały,
Jak się wznosi nad ziemią pagóreczek mały.
Przyszła i chleb rozdała, biorą z wdzięcznem okiem,
I rękawem pot z czoła, co się lał potokiem,
Otarłszy, siedli w brózdę spożywać dar Boży.
Nad nimi wzlata w niebo skowroneczek hoży,
A rozkoszną piosenkę rzucając im z nieba,
Żąda w zamian choć małą odrobinkę chleba.


Już słońce za olszynę chyli się, już tonie
W liściu drzew; a olszyna cala ogniem płonie,
Jak gdyby ją trzymały w objęciu pożary;
Lecz już blednie, sinieje, a słońce przez szpary
Drzew resztę drżących powściąga promieni.
Już zaszło. Jeszcze zachód zorzą się rumieni;
Zwolna blednieje, nocy zapada zasłona
Gwiazdami haftowana, a na chmurach kona
Ostatni śpiew skowronka, co w powietrznej jeździe
Spóźnił się i usiada na zroszonem gnieździe.
Zabrzęknęły motyki; brzmią długo, bo w wietrze
Wieczornym tak prędko oddźwięk się nie zetrze;
Trzasnął bicz, trzask powtarza echo niewidziane;
Dźwięczą głośno podkowy w nocny zmrok odziane.
W podwórku już się wszystko ciśnie i uwija,
A do wrzawy swój głosik miluchny zawija
Dzwonek, co dzień pracy zakończył wieczorem
Spoczynku... Ojciec idzie z wypróżnionym worem
Zwolna, nucąc pieśń: «Wszystkie nasze dzienne sprawy»,
A księżyc jego postać na rosie wśród trawy
Rysuje i postać promieńmi miesiąca
Osrebrzona szła cicha, święta i modląca.

Zwołano do wieczerzy. Wszyscy siedli kołem
Na trawniku przy misce, jak gdyby za stołem
Bogatym: bo się błyszczał rosy kropelkami
Jakby srebrem talerzy i czar kryształami.
Wszyscy skromnie zasiedli, a przecie siadali
Wśród bogatej i wielkiej i przepysznej sali,
Której krańce gdzieś w dali nieba dotykały;

Śliczna lampa świeciła u modrej powały
A koło niej maleńkich światełek tysiące
Płoną, jakby promienie jak iskry błyszczące.
Do tego i muzyka duszę rozwesela
Jedzących; choć rozliczna i choć z tonów wiela
Złożona, tak miluchna harmonijną zgodą,
Że jej czarem zaklęte wiatry w tan się wiodą.
Najpierw derkacz, tu u nas nazywany chrząszczem,
Daje znak i wnet żaby w kałuży pod gąszczem
Hałaśliwym, skrzeczącym chórem się ozwały;
We wierzbinie nad Olzą śpiewa słowik mały;
A zaś w zbożu przepiórki; zielone koniki
Świerszczą w trawie, na liściach... a do tej muzyki
Tak cudnej, czarującej, ślicznej i wspanialej
Ponurym szumem fale Olzy wtórowały,
I ten wieczór tak cudny i cudna muzyka
Wszystkich serca radosnem uczuciem przenika.
I siedzieli jak duchy przy skromnej wieczerzy,
Odziani w blask księżyca, co się coraz szerzy;
Po wieczerzy, po pracy, po modlitwie cichej
Poszli spać. Pokładli się na pościeli lichej,
Lecz zato ręką pracy i zdrowia usłanej
I popadli w sen zdrowy, miły, pożądany...
Na dobranoc im nuci słowik pieśń z za krzaka:
Tak się skończył powszedni dzień w domu wieśniaka.






II.
«Będziesz dzień święty święcił».

Już świt ranny rumieni z lekka sine chmury —
I skowronek się wznosi zroszonemi pióry
Od ziemi chwalić Pana — a pod kłosem żyta
Przepióreczka ochoczo ranną zorzę wita.
Już słońce, choć niewidne, złociste promienie
Rzuca na gór wierzchołki i spędza z nich cienie:
Uciekają w doliny — lecz się nie ostoją,
Bo promienie nad górą już się światłem roją,
I strzelają na trawy i rosy szukają
I, jak światło w okienku, złocisto łyskają.
Już ptaszki się ozwały melodyjnym śpiewem,
I wietrzyk wstrząsnął kwiaty rzeźwiejszym powiewem:
Bo ze wstającem słońcem wszystko ze snu wstaje,
Ożywiają się pola, łąki, lasy, gaje.
Wszędzie panuje rozkosz i śmieje się radość,
A komu słońce świeci, temu pewno zadość.
Ale w chacie wieśniaka — tam takie milczenie,
Jak gdyby ją trzymały w swem objęciu cienie
Nocy; tak cicho śród ranka hałasu

Jako w zaklętym zamku, co stoi śród lasu
Otoczony wałami ciernia i korzeni.
Tam jeszcze śpią smacznie i w snach pogrążeni
Śnią na przemian o trudach pracy i o cnocie;
Nawet kogut krzykliwy, co stoi na płocie,
Milczy i krótkim dzióbem swój ogon błyszczący,
Podniesiony, skrzywiony jako sierp świecący,
Czyści z kurzu, spogląda na kury pod płotem,
Co się w piasku tarzają. A na strzesze złotem
Słonecznem myją białe swe piórka gołębie;
Kotek mruczy, grzejąc się u studni na zrębie;
W chacie cicho, śpią jeszcze, bo dzisiaj — niedziela.
Mgła srebrna wstaje z Olzy, zwolna się rozściela
Na dachy i trzyma je jak matka w objęciu,
Co chce chwilkę snu jeszcze przysporzyć dziecięciu;
Unosi się nad wioską, jako anioł Boży,
Który śpieszy do nieba ze ziemskiej podróży;
I coraz bardziej niknie zarys szaty białej.
A słońce weszło w górę i mgły się rozwiały,
Na chaty odsłonione dzionek biały spłynął,
I sen na śpiącem oku skrzydełka rozwinął
I uleciał, uleciał w dalekie krainy.

Wstał dzionek rozjaśniony, lecz zupełnie inny
Niż dzień przeszły, powszedni. Cudnie uśmiechnięty
Stąpa po białej rosie, jako anioł święty
W ostatnim dniu stworzenia; w jednej niesie dłoni
Pełno prześlicznych kwiatów o czarownej woni;
Drugą z wiatru powiewem poważnie podnosi
I by święcić dzień Pański, wszystkiej ziemi głosi!


Zaś słońce biegło zajrzeć do chaty wieśniaczej,
A jego złotą drogę czysty promień znaczy,
A jasny, biały promień połyskiem odstrzeli
Od jej skromnego wnętrza, jej przedmiotów bieli:
O! bo wieczorem wczoraj myli i czyścili,
Żeby tylko niedzielę przystojnie uczcili.

I słońce biegło zajrzeć do chaty wieśniaczej,
A jego złotą drogę czysty promień znaczy,
I zastało domowych nad Księgą schylonych
W modłach cichych, gorących, sercem zatopionych.
Ufność silna i wiary silniejsza potęga
Po złotej słońca wstędze w niebie Boga sięga.
I to serce wierzące, co pobożnie czuje,
W odwiecznych progach nieba Ojca odnajduje.
A modlitwy, wylanie pobożnego serca,
Pan Bóg przyjmie w ofierze, a wydrwi szyderca.

I w domu wszędzie cicho, spokojnie na dworze,
Wszystko zdaje się święcić wielkie imię Boże,
Tylko się tu błąkają głośnych modłów pienia,
Że cała chata zda się być jakby świątynia.
Z obory pieśń dochodzi pracowitej dziewki,
A w stajni zaś parobek, zamiast pustej śpiewki,
Którą nuci po wsze dnie, czyszcząc konie swoje,
Śpiewa pieśni poranne. — Te różne nastroje
Różnych pieśni w jednym, zgodnym tonie giną,
I jak jednym nastrojem prosto w niebo płyną.
Nawet dzisiaj śniadanie, że to przy niedzieli,
Lepszym, niźli zazwyczaj, pokarmem się bieli

I lepiej omaszczone. Posiadali razem,
Ojciec na pierwszem miejscu, i cichym wyrazem
Pomodliwszy się Bogu, smacznie zajadali.

Już dziesiąta zabrzmiała na drucie ze stali
I za każdym oddźwiękiem kukułeczka woła,
Co w zegarze ukryta: Czas już do kościoła!
Ubierają się: ojciec nalał do grocicy[7]
Wody i mył się; potem przyniósł ze świetnicy[8]
Szaty świąteczne; bierze spodnie wązkie z pasem
Ogromnym, z kutasami buty; tym kutasem
Jak gdyby kiścią czarną u góry powiewa
Poważnie, glancowana wysoka cholewa.
U spencera[9], jako też i u kamizelki
Kołnierz prosty; guziki srebrne, jak bąbelki
Na błękitnej wód toni śnieżne i wydęte,
Błyszczą dwoma rzędami na piersiach upięte.
Szyję zaś od koszuli lemiec[10] wązki, biały
Okala. — Płaszcz zaś długi wisi u powały,
Bo jeszcze czas. —

Matka około ubrania
Dłużej się krząta. Bierze do zbierania
Pończochy długie kilka łokci, tak nazwane,
Że się w fałdy zbierają, pończochy zbierane.
Zbiera długo, a potem na nogę zmarszczoną
Wdziewa trzewik z spinkami; suknię zaś czerwoną
Przepasuje fartuchem; ubiór w pół gotowy,
Lecz większa sztuka leży w ubieraniu głowy;
Bierze się biała chusta i w trójkąt się składa;

W tem jej zwykle pomaga usłużna sąsiada,
Bo samej niepodobna; złożoną nakłada
Się na głowę, a matka rękami na czole
Przytrzymuje, ażeby pod prężącą wolę
Poddać czoło i zmarszczki — patrząc do zwierciadła
Czy się dobrze przy uchu chustka już układła.
Już jest szatka sprawiona! Och! ślicznież ten biały
Strój głowy się wydawał: dwa końce spływały
Poważnie: jeden z skroni prawej zwity, długi,
Na kształt niby ucha długiego, a drugi
Przykrywał plecy jak dach śnieżny biały.
Dziś wieśniaczki ubioru tego zaniechały,
Który im słusznie zyskał imię białogłowy —
I powoli, nieznacznie ten znak narodowy
Jakiś nowy obyczaj czy moda wypycha;
A podobno, niestety, zdziałała to pycha!

Już ubrani, więc idą. Lecz nim swoją nogę
Za próg domu wywiedli na kościelną drogę,
To ojciec ze świetnicy wyniósł księgi święte,
«Kancyonał z Dambrowskim»[11], mosiężnemi spięte
Sprzążkami, a kładąc je ostrożnie na stole,
Rzekł do mnie, a ja byłem natenczas pacholę
Dosyć duże: «Jakóbie, podczas kościelnego
Nabożeństwa zasiądźcie wszyscy do jednego
Za stołem, zaśpiewajcie, ty czytaj kazanie,
W niedzielę wy pójdziecie»; potem westchnął: «Panie
Strzeż domu»... płaszcz zarzucił, wstrząsnął kilka razy
I jeszcze powtórzywszy wydane rozkazy
Wyszedł z matką i siostrą.


Na drodze do miasta,
Bieżącej tuż nad Olzą, coraz bardziej wzrasta
Tłum, idących do domu Bożego, bo z różnych
Okolic cel jednaki połączył podróżnych.
Cała droga wygląda z blizka na kształt wstęgi
Pstrej: ubiór czarny obok białego, to pręgi,
Kiedy się w słońcu mienią i łamią się w cienie;
Zdala zaś jako potok, co pod lasem płynie
I falami po cieniach wiszących gałęzi
Ponad nim, które słońce w modrej toni więzi,
Przezroczyste, błękitne suwa wody swoje:
Ubiór mężczyzn to cienie, fale kobiet stroje.

Wznosi się piękne wzgórze, które Olzy zdrojem
Obwija swe podnóże, jak srebrnym powojem;
Wznosi się piękne wzgórze i z za drzew zieleni
Białość naszego miasta w wodzie gra, się mieni;
I mury, gdyby dziatwa nad brzegiem usiadła,
Patrzą w tę modrą głębię, jakby do zwierciadła.
Dumają: czy się dziwią twarzy swej białości?
Albo czy upatrzyły we wodzie przeszłości
Marę, która postawą łzawą i posępną
Biegnie chwilę ukarać obecną, przestępną?
Czy wiedzą, że w tych kropli przezroczym krysztale
Przechowane tej ziemi grzechy, skargi, żale,
Jakby w czarze pamięci — i kiedyś w przyszłości
Wyleją się pod nogi zdziwionej ludzkości:
Niech więc sądzi... Nie! one jeszcze nie powiedzą
Dlaczego w takiem dziwnem zadumaniu siedzą;
Och! jeszcze się tej ziemi czasy nie spełniły...

Więc milczą jak zaklęte — one się zdziwiły
Nad tem tylko, że w krótkim czasie tak podrosły,
I że tak pięknie, biało nad Olzą się wzniosły,
Toż marzą... a może spostrzegły z zachwytem
Jako nad podniesionym czarnych dachów szczytem
Wystrzeliły krzyżami Bożych domów wieże;
A z nich jedna najwyżej — aże na pobrzeże
Chmur morza sięga czasem; — czasem blask od krzyża
Bije jako od słońca.

A że się tłum zbliża,
Więc też czapki zdejmują z spoconego czoła
I z nabożnem uczuciem na progi kościoła
Wstępują; a chłód z wnętrza, jak poważne tchnienie,
Powitał ich, powitało uroczyste pienie
Niesione, kołysane na akordów rękach,
Niesione, kołysane na organów dźwiękach:
Powiało pod sklepienie gwiazdami okryte,
Powiało i tysiącem głosów wnet odbite
Upadło znów napowrót i z nowymi głosy
Połączone w głos jeden wzbiło się w niebiosy!

Pamiętam, jeszczem wtenczas był małem dziecięciem,
Co mówiła piastunka — słuchałem z zajęciem —
Że dziś każde słóweczko dobrze jeszcze pomnę
I chociażbym sto lat żył, to go nie zapomnę:
«Bóg pierwszego człowieka postawił do Eden,
Lecz zgrzeszył: wypędzony od Pana, sam jeden
Tułał się ze swą Ewą i pokrapiał ziemię
Łzami i potem krwawym: — aż nareszcie w plemię
Olbrzymie, lud on możny został rozrodzony.

Lecz lud odpadł od Pana, a grzesząc, pokłony
Oddawał cudzym bogom, które z złota czynił;
Pan widział, jak lud grzeszy i chociaż zawinił,
To on przecież w swej wielkiej, ojcowskiej miłości
Nie chciał, ażeby zginął w grzechu i we złości:
Lecz go chciał wyratować. Zwołał go pod górę
Wysoką; on sam stanął na ognistą chmurę,
Gwiazdy miał koło głowy, przepasany łukiem
Tęczowym — i przemówił piorunem i hukiem
Grzmotów; góra wstrząśnięta rozpadła się, cienie
Błyskawice wygnały: góra, jak sklepienie,
Uwisła nad tłumami, co ze strachu drżały:
Pod sklepieniem gwiaździstem wdzięcznie przeleciały
Dwa białe aniołeczki; na małem ramieniu
Niosły «dziesięć przykazań» rytych na kamieniu
I dały je ludowi, co z trwogi pobladły
Drżał, a on je wypuścił, że się w proch rozpadły...
Wtenczas Pan westchnął smutnie. To Boże westchnienie
Tak smutne wiatry w chmurach stworzyły na pienie:
I stąd kościoły i stąd też organy powstały...

Ilekroć się zgromadzim w kościele dla chwały
Bożej, a śpiew usłyszę i organów granie,
To tyle mi też razy przed oczami stanie
Owa góra; gdy słyszę zwiastowane słowo,
Zda mi się, że aniołki lecą nad mą głową!

Już jest po nabożeństwie: na organach kona
Ostatnie brzmienie pieśni nabożnych, a z łona
Wielkiego dzwonu z wieży, jak ciężkim oddechem,
Spływa głos pożegnania; ze stokrotnem echem

Wraca go nazad miasto, wzgórza i doliny.
Tutaj z progów świątyni — jak z źródła głębiny,
Kiedy się pchają wody we kształcie nawały,
Posuwa się lud tłumem; lecz tłumy rzedniały
I nikły na ulicach powoli, jak ginie
Potok w piasku, choć ledwie małą chwilkę płynie.

Jeszcze słońce bawiło na niebie wysoko,
Z za przezroczystych chmurek świeciło, jak oko
Boże ludziom, śpieszącym z powrotem, po drodze:
Idą prosto do domów swoich — a ich nodze
Nic nie stało zawadą wabiącą, ich kroku
Nic tam nie zatrzymało, ponieważ przy boku
Szła jeszcze pobożność.

Słoneczko bawiło wysoko
I z poza jasnych chmurek świeciło jak oko;
Kiedy ojciec i matka na próg domu weszli:
Myśmy ich wracających przed domem przedeszli,
Wiedziemy ich z radością, potemśmy pytali
O miasto i o kościół; potem rozbierali
Się, a wziąwszy posiłek do siebie, siadali
Wspólnie z dziećmi, z czeladką za stołem lipowym
Zaśpiewali; a ojciec uroczystem słowem
Odczytywał kazanie — kończąc je słowami:
«O ty najsłodszy Jezu zmiłuj się nad nami,
I racz pobłogosławić nędznym sprawom naszym
I obdarz Duchem świętym» — skończył «Ojczenaszem».

O! prześlicznyż to obraz dla duszy człowieka,
Na który patrząc łzą się napełnia powieka,

A pamięć nasza leci wstecz — w dalekie czasy:
I widzi przodków naszych skrytych w ciemne lasy
Tych gór ojczystych, kędy w niedostępnej jamie,
Ponad którą z gałązek Chrystusowe znamię
Zatknąwszy zasiadali gromadnie, z spokojem,
Z wiarą silną nad Księgą tryskającą zdrojem
Życia; a śpiew, odbity o skaliste ściany,
Urodzony w zapale, miłością owiany,
Co w śmierć wiedzie męczeńską ze wzrokiem do góry,
Powtarzały w hymn święty rozpłakane bory!

Dziś jeszcze starzy ludzie pokazują w górach
Miejsca spowiednicami zwane, co o zborach
Świadczą prześladowanych za wiarę — i różna
Wieść o nich między ludem; a dusza pobożna
Ma je za święte. — Mówią, że i duszpasterzy
Do odprawiania służby Bożej i wieczerzy
Świętej z sąsiednich krajów tajnie sprowadzali
W takie miejsca, że na znak wszyscy się schadzali
Tajnie na nabożeństwo. — O! Chryste! o! Panie!
Zdarz, żeby dla nas wszystkich to prześladowanie
Było źródłem wieczystem tej wiary gorliwej
Naszych przodków i źródłem Twej miłości żywej:
Niech z niego płyną wody, co nas umacniają
W dobrem, a przeciw złemu w walce sił dodają!

Skończone nabożeństwo domowym zwyczajem.
O! szczęśliwy to naród, nad którego krajem
Unosi się pieśń serca, którą on zaśpiewa,

Unosi się modlitwa, którą on wylewa
Z piersi pobożnej, wiarą w Boga ożywionej!

Ojciec wyszedł na pole obejrzeć ról plony;
Matka mu towarzyszy, otoczona wieńcem
Dzieci hożych i krasnych lic zdrowych rumieńcem.
Dzieci skaczą z radości, zbierają jagody,
Co po ziemi się mienią, do ich lic urody
Podobne; wdziewają je na trawy ździebełka:
Każda poziomka błyszczy, jak mała perełka
Czerwona, a źdźbło znowu, jakby sznur korali.

Ojciec z matką z radością wtedy spoglądali
Na swych pól urodzaje: jakby fale wzdęte
Gnie się żyto kłosami, ręką wiatru zgięte:
Pszenica cudnie stoi, a w jej jasnych kłosach
Czerwieni się mak polny, jak w warkocza włosach.
Dalej ziemniaków łany — nad ich wałki małe
Leci już kilka kwiatów — jak motylki białe.
Wczesny owies już trzęsie dzwonkami szarymi,
Zmartwił się znać tem jęczmień, spuścił wąs ku ziemi
I coś z wiatrem szeleści — co gdy koniczyna
Spostrzegła, rozśmiała się, że aż główki zgina.
Nie śmiej się koniczyno! bo gdzie dziś kwiat błyszczy,
Jutro kosa świecąca swem ostrzem zaświszczy.
Czy nie wiesz, co się stało twej sąsiadce łące,
Jak jej trawy skoszone wysuszyło słońce?!

Na zachodzie słoneczko bladem licem świeci;
Już powracają z pola: skaczą wkoło dzieci,
Jedne z nich niosą na źdźbłach jagody rumiane,

Drugie kwiaty: mak polny i w wieńce splatane
Bławatki, zawieszą je w świetnicy na ścianę.

Słońce zaszło, dnia oko zawarło powieki,
Promień jasny, co błądził po ziemi dalekiej,
Wraca na łono słońca, żeby znowu świeży
Jutro wrócił.

Zwołano właśnie do wieczerzy.
Dzisiaj smaczna wieczerza: w niedzielę i święta
Porządna gospodyni o stole pamięta
Lepiej. — Siedli z modlitwą i czyści i biali,
Ojciec na pierwszem miejscu — smacznie zajadali.

Słońce zaszło, dnia oko zamknęło powieki,
Promień zniknął, co błądził po ziemi dalekiej —
A jasne gwiazdy wschodzą: i noc w swym obiegu
Oświecą.

Po wieczerzy usiedli na brzegu
Olzy. Pamiętne będą mi zawsze te chwile —
Chwile życia i ducha... Jak cudnie, jak mile
Płynęły z serca pieśni, płynęła rozmowa
Wesoła z ust — lub jaka powiastka wioskowa
W tych godzinach swobody, godzinach wytchnienia!
Otóż takowa chwila na strunie wspomnienia
Drgnęła... Pomnę: siedzimy na brzegu zieleni,
Niebo jasne gwiazdami cudownie się mieni:
I w wodzie błyszczą gwiazdy, jak roje kamieni
Drobnych, złotych — nad wodą komary igrają,

Łapią je chyże rybki i bokiem łyskają;
Na gałązce w wierzbinie słowik czule nuci
I nie skończy swej pieśni, aż znów świt powróci.

I siedzimy wesoło, uciesznie, a śmiechy
Dzieci wtórują mile wśród wspólnej uciechy;
Lecz znów nastała chwila milcząca i głucha
Przerwana szumem Olzy. Każdy bacznie słucha
Tylko gawęd starego parobka, co baje
O strachach i utopcach[12], że aż włos powstaje
Na głowie. — Dzieci w wodę patrzały ze strachem:
Błyszczą gwiazdy: to zamek utopca pod dachem
Z gwiazd lśniących, cały z srebra, ślicznie wyzłocony —
Wychodzi on czasami, jak chłopiec w czerwonej
Czapeczce, takichż spodniach, w modrej kamizelce
Huśtać się na gałęzi; w łyżce — i kropelce
Wody nawet utopi, a szczególnie dzieci! —
Sunie się ciemna fala: «Patrzcie, patrzcie, leci
Ksebe[13] czarna, tam druga suwa się pod wodą,
Pewnie kogoś schwytały, topią go, w głąb wiodą».
Łyska się na kamieniach białych rybek stado:
«Patrzcie, dzieci topielca w srebrnym wozie jadą,
Uchodźmy prędko, prędko!» — Lecz pasterze śmiałki
Podskoczyli, dobyli z zanadrza piszczałki:
Zagrali im — niech tańczą w podwodnym pochodzie.
Rybki, słysząc muzykę, pluszczą, jak po wodzie
Płaskie kamyki ręką chłopczyka puszczone.

Już wóz na niebie skręcił dyszel długi w stronę
Południa; mleczna droga przecina już nieba

Błękit. Wstał i rzekł ojciec: «Dzieci, spać już trzeba!
Jutro wstaniem, nim zejdą nam na wschodzie zorze»...
Poszli tedy, z modlitwą, kładąc się na łoże;
Usnęli, kołysani śpiewem pośród krzaka.
Tak się skończył niedzielny dzień w domu wieśniaka.

I tak zawsze tym samym biegną lata torem
Wieśniakowi wśród życia. Poranek z wieczorem,
Połączony modlitwy, pieśni, pracy dłonią,
Tworzą dzień. — Gdy są troski: przed niemi się słonią
Modlitwą — gdy zaś radość zawita śród troski,
Przyjmują ten dzień szczęścia wdzięcznie jak dar Boski!
I wesele i radość, ni to, co ich boli
Serca im nie odmieni, nie zachwieje woli
Prawej... Lecz teraz?.. teraz?.. i tu spuścił głowę
I dalej goniąc myślą swych wspomnień osnowę,
Widział, że się zakończy już nicią nadgniłą —
Westchnął ciężko i szepnął: «Wszystko to się śniło»! —
Potem poszedł ku Olzie — i stanął nad brzegiem
I znowu pędził w przeszłość wstecz myśli obiegiem,
Zapłakał i łzy kroplę w wód zdroje dorzucił,
Usiadł na brzeg urwisty, tę piosnkę zanucił:

O, Olzo moja! jeszcze się twe wody
Jak wtenczas snują przez ojczyste niwy,
Kiedy to pełen chłopięcej swobody
Pływałem sobie po twej fali siwej —
I jeszcze widzę ten sam brzeg strzępaty
I na tym brzegu ten sam grab garbaty.


O, Olzo moja! twoje modre tonie,
Co z niezliczonych kropli są złożone,
Kryją przeszłości pamiątki w swem łonie;
I nasze pieśni w nich tam są uśpione
Jak w Arce; kiedyś gdy opadną wody,
Wyjdą, powieją oddechem swobody!

I szczęśliw jestem, ty rodzinna rzeko,
Że się nad twoim wychowałem brzegiem;
Ty śpieszysz, pędząc za Odrą daleką,
A duch mój z twoim połączył się biegiem
I leci witać swych braci rodzonych
Ze wspólnej matki, chociaż rozłączonych.

I patrzeć na cię — jak mi jest przyjemnie!
Ileż to w każdej uroku kropelce;
Pocóż mi marzyć o Dniestrze, o Niemnie!
I ty masz nimfy, i ty masz topielce,
O czem babunie, jakto zwyczaj mają,
W zimie przy prządce dzieciom powiadają.

Lecz widok na twe igrające fale
Budzi mi w duszy wspomnienia dziecinne,
Które mi radość przemieniają w żale;
Bo co najdroższe — przeszło w życie inne!...
Płyń, moja Olzo, płyń dalej doliną
I weź me żale, niech w twych nurtach zginą.









  1. Olza, rzeka, przepływająca Księstwo Cieszyńskie, dopływ Odry. W roku 1900, w «Miesięczniku Pedagogicznym», organie Polskiego Tow. Pedagogicznego na Śląsku, wszczął się spór, czy nazwa owej rzeki ma brzmieć: Olza, czy Olsza. Opinii pierwszej bronił bezimienny «Świbiczanin» (nr 2, str. 22 i 23, nr 4, str. 46 i 47), drugiej zaś pp.: ówczesny dyrektor gimnazyum polskiego w Cieszynie, Piotr Parylak (nr 3, str. 34 i 35), oraz prof. Michał Janik (nr 4, str. 47 i 48). Ks. Antoni Macoszek w swoim «Przewodniku po Śląsku», wydanym przez lwowskie Towarzystwo wydawnicze (Lwów 1901, str. 12 i 13) broni brzmienia: Olza. Naukową wartość mają wywody pp. Parylaka i Janika. Na życzenie autora zachowujemy w wydaniu niniejszem brzmienie: Olza.
  2. Piosnkę «za górami torka, nie źrzało je, nie źrzało je, sąsiada pasterka ospało je, ospało je» — śpiewają pasterze, którzy wcześnie wypędzili bydło na paszę, tym, którzy spóźnili się z wypędzeniem.
  3. Św. Urbana 25 maja.
  4. Tatarkę, czyli hreczkę, nazywają na Śląsku poganką — krupy hreczane kaszą pogańską.
  5. Ćma = ciemność; wyrazu tego lud polski na Śląsku stale używa w znaczeniu ciemności (por. u Mickiewicza: ciemność = oćma). Ob. Słownik jęz. pol. Karłowicza, p. w. ćma.
  6. Kapusta światła t. j. kapusta biała; podobnie chleb światły, mąka światła.
  7. Grocica t. j. drewniane naczynie, szaflik. Ob. Słownik jęz. pol. Karłowicza, p. w. gracica.
  8. Świetnica = świetlica.
  9. Spencer, rodzaj krótkiego surduta, był częścią składową stroju ludowego w Księstwie Cieszyńskiem, dziś już rzadko używanego.
  10. Lemiec = kołnierz; por. lama z arabs. lamij = lśniący.
  11. «Kancyonał z Dambrowskim» — wśród ludności polskiej ewangelickiej w Księstwie Cieszyńskiem jest rozpowszechniona «Postylla ks. Samuela Dambrowskiego, superintendenta zborów ewang. a. w. na Litwie i Żmudzi» (różne wydania). Por. ks. Józef Londzin: Kilka druków śląsko-polskich z zeszłego i z pierwszej połowy bieżącego stulecia. Sprawozdanie prywatnego gimn. polskiego w Cieszynie za rok szkolny 1897/8, str. 19. Kancyonały były dawniej czeskie, mianowicie układu Jerzego Trzanowskiego. Dziś są w użyciu kancyonały polskie ks. Heczki z Ligotki i inne.
  12. Utopiec = topielec.
  13. Ksebe, nimfa wodna, która topi ludzi. Autor słyszał podania o niej w dzieciństwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kubisz.