Dwa światy/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

Straciliśmy z oczów Aleksego, ale cóż o nim powiedziéć można? Całe jego życie było wewnętrzne, skupione i obwijało się dokoła jednego uczucia. Kochał Annę codzień więcéj i codzień głębszém przejmowało go to smutkiem; z tą miłością kryć się musiał jak z tajemnicą, ze zbrodnią, przed całym światem i sobą; pozbawiony wszelkiéj nadziei, modlił się tylko do ideału. Biedne to serce ludzkie! Powiedział ktoś z wielką trafnością, że każda miłość ma w sobie coś nienawiści; to pewna, że się do niéj miesza często jakaś niechęć i gniew prawie; człowiek nie może poddać się bez walki i ugiąć karku nie westchnąwszy nad sobą. Często i Aleksemu zdarzało się w smutnych chwilach zamyślenia, gdy Anny nie widział, gdy marzył o niéj, wyszukiwać w niéj skaz i plam, rozczarowywać się wymyślonemi jéj wadami; ale dość było jednego jéj wejrzenia, żeby o wszystkiém zapomniał. Nie mógł jéj wyrzucać, że go nie kochała, bo sam nie sądził się godnym jéj wejrzenia; czuł się zbyt nisko i daleko od niéj; ale jéj miał prawie za złe, że nie kochała nikogo, że nic w niéj nie zwiastowało potrzeby silniejszego przywiązania. Nie miała tęsknoty młodzieńczéj, szła spokojna i nie oglądała się po nic więcéj nad to, co ją otaczało: modlitwa, Bóg, niebo wystarczały pragnieniom jéj duszy. Aleksy znajdował ją świętą, lecz zimną. Z jéj oka nie wypłynął nigdy wzrok pełen tęsknych zapytań, z jéj piersi nigdy nie uleciało westchnienie... szła opromieniona świętością swoją, nie oglądając się za siebie, nie pragnąc dopełnić życia niczém więcéj. Bóg, rodzina, ubodzy, zapełniali jéj serce, tak, że nikt, zda się, wcisnąć się już tam nie mógł! Aleksy w swoim ideale więcéj trochę chciał woni ziemskiéj, więcéj słabostek ludzkich, więcéj może tych poetycznych porywów ku nieznanemu, ku niepojętemu. Dla Anny, która nie wątpiła nigdy, nie było nieznanych i niepojętych krain, do którychby westchnąć mogła... Wierzyła głęboko, a wiara oświecała dla niéj każdy zakątek teraźniejszości i przyszłości.
Aleksy umyślnie wynajdywał w niéj strony słabe, według siebie ułomne, ażeby przestać ją kochać, ale z każdym dniem przywiązanie jego wzrastało tylko, ideał się podnosił, olbrzymiał i zachwycał go więcéj. Biedny szalał, a musiał nosić na twarzy obojętność, bojąc się, by go z raju nie wygnano; byłby na największe gotów ofiary, byle u drzwi jéj pozostać, czasem głos posłyszéć, czasem uśmiech zobaczyć, schwycić słowo z ust wybiegłe, podumać o miejscu, które pełne było jeszcze jéj obrazu... Przykuty więc wlókł się daléj, nie skarżąc, choć bolał okrutnie.
Boleść ta powoli zaczynała się piętnować na jego twarzy, odbiła się w postawie, ruchach, w umyśle... Aleksy stracił swą niezależność, dumę, pokój, wesele; wpadły mu oczy, sposępniały rysy, zamknęły się usta. Pracował, ale go nie nęciła praca, nie czuł celu przed sobą — nie mając nadziei w tém, co go obchodziło najwięcéj, nie chciał jéj miéć już w niczém. Ile razy pokazywał się w Żerbach, matka coraz smutniéj potrząsała głową, bo jéj oczy widziały postęp choroby, któréj odgadnąć nie mogły; czuła, że tam jéj dziecku źle i ciężko być musiało; namawiała pocichu do powrotu, ale Aleksy głową potrząsał ze smutnym uśmiechem i nic na to nie odpowiadał. Nie mając innéj rady, udała się wreszcie do hrabiego Junoszy.
— Mój hrabio — odezwała się do niego — mam do jegomości prośbę... pomóżcie mi wyratować mego Aleksego... Daremniem go starała się odwieść od tych panów, nie posłuchał mnie, wpadł w półapkę... Nie mogę odkryć, co mu jest, ale w oczach więdnieje... gdybyście mnie i jego poratowali... a powiedzieli mi, co na to zrobić?... jak go stamtąd wyrwać.
Junosza potrząsł głową.
— Już to ja — rzekł — po tych salonach teraz bywać nie lubię, bo na mnie jak na raroga patrzą... a potrzebaby pójść własnemi oczyma się przekonać, jak on tam jest. Mówi, że mu dobrze; ale ja to znam, jak to bywa! Teraz już pociechy z niego nie będzie, zawsze tęsknić musi za niemi, choćby się i rozstał... Czy się czasem nie pokochał...
— Ale w kimżeby? — podchwyciła matka — jużciż nie w pannie Annie, boby chyba oszalał podnieść na nią oczy! A gdyby w téj drugiéj, toćby nie było czego desperować, bo to ubogie...
— Kto to wie, jaki tam skład rzeczy! — rzekł stary Junosza. — Waćpani nie pojmujesz, co to się tam czasem dzieje pod tą osłoną i pokrywką ich obojętności i przyzwoitości... ja tam byłem i znam to dobrze!
Stara przeżegnała się ze strachu.
— Ale cóż jemu jest?... — dodała — zmizerniał, osowiał, zbladł, zamyślony i wzdychający, a kiedy go zaczepić, żeby do licha porzucił Karlin, jakby go gorącą wodą oparzył, tak się rzuca, i wychwala i wynosi... A po jakiegoż licha schnie i przepada w tym raju?
— Już to ja podobno do śledztwa nie nawiele się pani przydam — odparł stary Junosza — ale poprobujemy!
— Mój dobrodzieju, w nogi cię pocałuję — zawołała pani Drabicka — uspokój mnie tylko...
Stary Junosza długo się wahał, nim się wybrał do Karlina; ciężko mu już było w téj siermiędze, w któréj tak był swobodny, wejść na pokoje, od których uciekał do lasu, zmieniając dobrowolnie żywot ich próżniaczy i sztuczny, na bliższy natury i prościejszy; ale nie mógł odmówić pani Drabickiéj. Znał dawniéj dobrze prezesa, pana Atanazego i całą rodzinę Karlińskich; nie obawiał się szyderskiego wzroku, jaki go tam mógł spotkać, bo miał w sobie dość siły, by go wytrzymać i odeprzéć; ale wolałby był nie przestępować już progu, za którym dla niego nie było tajemnic, a przykre tylko wspomnienia. Musiał się wszakże poświęcić dla nowych przyjaciół i z Żerbów powlókł się do Karlina. Z posępną twarzą, ale z powagą na czole wszedł na podwórzec zamkowy i zapytawszy o Aleksego, wprost się do niego skierował. Prezes z Julianem stali na balkonie, gdy przechodził i poznali go oba.
— To ten szaleniec, stary Junosza — rzekł prezes — czy to do nas w odwiedziny?
— Sądzę, że do Drabickiego — odparł Julian — ale jeśli u niego będzie, wypadałoby go prosić i do nas.
— W tym stroju? — Prezes ruszył ramionami. — Ale prawda, jakiś to nasz daleki kuzyn, jego matka rodzi się z Karlińskiéj. Tém bardziéj, że nie do nas przyszedł, potrzeba go przyjąć... Śmieszny stary, chodźmy na spotkanie!
Znaleźli go u Aleksego, który odwiedzinami był zmieszany i więcéj kłopotał się starym, niż ucieszył jego przybyciem; widok prezesa i Juliana bynajmniéj nie zmieszał hrabiego, rozśmiał się pokazując swoję siermięgę i kurpie, i podał im dłoń szorstką.
— A cóż to się z ciebie zrobiło, kochany hrabio? — zakrzyknął prezes — ktoby cię dziś poznał w tym maskaradowym stroju! Słyszałem i nie dowierzałem, patrzę i sądzę, że oczy mnie zwodzą...
— Nie, kochany prezesie, ja-m to sam, en chair et os, ten co wprzódy, ten co zawsze, tylko na pokucie za stare grzechy i nanowo odrodzony...
— Nazywasz to odrodzeniem?...
— Tak jak wszelką rzecz po nazwisku zowię; nasze dawne życie było nieustannym fałszem i w końcu zbrzydnąć mi musiało; to bałwochwalstwo pieniędzy, to kłanianie się fałszom politurowanym, ta potrzeba zmyślania nieustannego, te przyjaźnie pozorne, cała wreszcie forma waszego życia stanęła mi kością w gardle, musiałem wymódz na sobie i zrzucić starą skórę...
— A w téjże ci lepiéj?
— Czuję, że żyję... i nie nudzę się...
— Dziwactwo, kochany hrabio — odparł prezes — zachorowałeś na to, na co my wszyscy potrosze stękamy; zachciało ci się nowego, i wybrałeś sobie ten rodzaj życia, nie jako lepszy, ale jako inny tylko.
— Ba! ba! — rzekł stanowczo Junosza — nie możesz powiedziéć inaczéj, bobyś siebie potępił; rozumiem i przebaczam!...
Wielkie było zdziwienie Anny, gdy tego siermiężnego gościa zobaczyła w salonie, ale kilka słów wyrzeczonych przez niego uspokoiły ją, okazując, że pomimo ubioru, był to człowiek najlepszego wychowania i towarzystwa. Rozmowa stała się powszechną. Justyn, biedna Pola, którą ciągła trawiła gorączka, prezes, Julian, udział w niéj mieli; stary Junosza nieznacznie postrzegał Aleksego, usiłując odgadnąć jego położenie w tym domu i stosunek do mieszkańców. Uderzyła go nadzwyczajna piękność Anny i jakieś przeczucie wskazało mu, że Aleksy zimno na tę istotę, do któréj los go zbliżył, patrzéć nie mógł; ale mimo największéj baczności dostrzedz nie potrafił w Aleksym śladu zajęcia, w Annie oznaki współczucia. Stary nie pomyślał nawet o Poli, któréj zaprzątnienie Justynem było tak bijące w oczy, że najmniejszéj nie podlegało wątpliwości; znał przytém Aleksego i jego pojęcia o piękności, wiedział, że wesoła blondynka podobać mu się i zająć go nie mogła. Patrzał, domyślał się, szukał, bawił dosyć długo i zdawało mu się, że wpadł na ślady milczącego przywiązania, które niekiedy z oczów Drabickiego wytryskało.
— Byłżeby tak szalony, żeby sobie dobrowolnie dojmującą boleść, poddając się tak szalonéj namiętności, gotował? byłżeby tak śmieszny, żeby o jakiéjś nadziei śmiał marzyć? nie znałżeby ludzi i przesądów kasty, by się na mocy życzliwości i przyjaźni czego więcéj mógł spodziewać! Żal mi biednego chłopca, potrzebaby mu oczy otworzyć.
Z tą myślą Junosza przenocował w Karlinie u Aleksego, a gdy zostali sami, począł umyślnie nastrojoną rozmowę.
— Cieszę się, że ci tu tak dobrze, kochany Aleksy, jesteś jak w domu, umieją cię cenić, kochają, szanują... ale wystarczaż to twojemu sercu?
— Mógłżebym pragnąć więcéj?
— Nie wiész, dlaczego to mówię — rzekł Junosza zapalając fajkę, na którą był wygłodniał, bo swojego tytoniu w salonie palić nie mógł, byłby go zapowietrzył. — Widziałem świata wiele; zawsze prawie, gdy do tak zwanych panów przybliża się nasza szlachta, wychowaniem, umysłem, sercem już na równi z niemi stojąca, popełnia ciężką i płodną w boleści omyłkę... Zdaje się, że grzeczność, którą jéj okazują, jest pewną rękojmią, że sposób obejścia się dowodzi zupełnego porównania, że w ostatku dla niéj zapomniano wyjątkowo położenia swego i uczyniono z niego ofiarę. To złudzenie trwać zwykło póty, póki przypuszczony nie odezwie się o zupełne pobratymstwo uczuć, o jakąś ofiarę lub tym podobnie. Bywały zdarzenia, że się kochano w ładnych chłopcach, że się podobały piękne dziewczęta niewielkiego pochodzenia, że miłość zbliżała na chwilę, ale trzeba pamiętać, że u panów jest to fantazyą, i nigdy nie prowadzi do tego, do czegoby wiodło gdzieindziéj... Są to zabaweczki bez konsekwencyi; myślą, że wszystko się kupuje i płaci.
— Nie pojmuję, na co mi się przydać może twoje ostrzeżenie, kochany hrabio — rzekł Aleksy — znam siebie, Karlińskich, i nie jestem jednym z tych ludzi, co się pną wyżéj, niż powinni...
— Bez ceremonii powiem ci — odwracając się zawołał Junosza — tyś trochę poeta, codzień patrzysz na Annę, gotów-eś pomyśléć, że ci się wolno w niéj zakochać!
Aleksy rozśmiał się smutnie.
— Nie jestem dziecko — rzekł powoli — dla mnie panna Anna nie urodzeniem i imieniem, ale sercem i umysłem jest istotą tak wyższą, tak wielką, tak jasną, że nie śmiałbym podniéść na nią oczu! Byłoby to w istocie niedarowane zuchwalstwo...
Wymówił to z takim zapałem, że stary hrabia, który nań patrzał, wiele wyczerpnął z głosu i oczów jego, i zafrasowany spuścił głowę siwą, brwi nawisie namarszczył...
— A! tak! — rzekł machinalnie — anielska istota w rzeczy saméj; ale powiedz-że mi, jak anioła nie kochać?
— Czcić go potrzeba, nie po ziemsku miłować — rzekł Aleksy.
— Nadto zapału! — zamruczał stary, nielitościwie wpatrując się w Drabickiego — rzecz podejrzana!
— Wszystkie one są aniołami — odparł zadumany — dopóki skrzydła nie opadną i powietrzna istota nie stanie się czarnym robaczkiem.
— Tylko nie Anna! nie panna Anna! zawołał Aleksy — wy jéj nie znacie, nie mówcie o niéj, proszę.
— Nie mam już mówić potrzeby — odparł stary — dajmy temu pokój.
Aleksy zdradził się; hrabia nadto miał wprawne oko, żeby z ognia tego, z jakim mówił o niéj, coś nie wniósł; pokiwał głową i przerwał rozmowę. Nazajutrz wyszedł raniuchno do Żerbów, ale staréj Drabickiéj nic nie powiedział i do odgadnionéj tajemnicy się nie przyznał.
— Dobrze mu tam — rzekł, uspokajając ją — kochają go... nic zresztą nie dopatrzyłem się szczególnego; ta mała Pola zajęta kim innym, a Aleksy po młodemu sobie marzy może, tęskni i to go wychudzą i wymęcza; należałoby za nogi ściągnąć na ziemię i ożenić chłopca... poezya nie posilna rzecz... moja dobrodziejko; wyszukajcie mu żony, a co poczciwego, będziemy swatali, i ja się jeszcze upiję na jego weselu...
— O! już-żebym ja mu miała żony szukać — odpowiedziała Drabicka — z tego to nic nie będzie... całe życie-by mnie to męczyło... to jego rzecz!... Niechaj robi, co chce, ja się w to nie mieszam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.