Przejdź do zawartości

Dwa światy/LXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXIV.

Słówko jeszcze o pozostałych Karlińskich, a naprzód o panu prezesie. Zaraz po weselu Anny, niespodzianie powróciła z zagranicy, po kilkoletnim pobycie, żona pana Pawła, którą wreszcie podróże znudziły; zapowiedziała w progu, że odtąd w domu mieszkać będzie i tylko kochanemu mężowi na arfie przygrywać. Nie pomału to prezesowi, który już się był po kawalersku rozgospodarował, pomieszało szyki, chociaż czule i serdecznie przyjął zbiega i wszystkim powiadał, że teraz dopiéro żyć zacznie i odetchnie. W pewnych domowych urządzeniach mogła być nie na rękę pani prezesowa, bo zaraz nazajutrz kogoś tam pocichu z pałacu na wieś wywieziono, ale pomogła mu za to do pożądanego owego marszałkowstwa guberskiego, podzielając gorąco jego pragnienie służenia obywatelstwu i zajęcia pierwszego stopnia w hierarchii wyborowéj.
Wkrótce téż nadszedł termin fatalny, i oboje pojechali do stolicy z przybory wielkiemi, otwierając dom a kaptując sobie serca współobywateli. Prezes kłaniał się drobnéj szlachcie tak nisko, ściskał woniejących czosnkiem i cebulą, z tak heroiczną odwagą, poił, karmił, wodził, przyjmował, że wreszcie mógł być pewnym owocu swych starań i jednomyślnego okrzyknienia. Tymczasem licho nadało niespodziewanego współzawodnika, który całe lat trzy przesiedziawszy cicho, począł dopiéro na dni kilka przed wotowaniem tak poić, zalewać, ściskać i obiecywać wiele, a naostatku tyle wygadywał na panów i arystokracyę, i tak często powtarzał, że jest brat szlachcic — iż tłumami ku sobie pociągnął.
Cóż się tedy dzieje? u Karlińskiego jest pani domu, nie sposób bardzo sobie pozwolić, choć poją, ale upić się nie wypada; a tam kobiet niéma; przyjęcie kawalerskie, wolno chodzić w kamizelkach i fajek pełno i cygara choć garściami. W wigilię tak się doskonale bawiono, tak długo szalano; tańcowano, wiwatowano, prawiono mowy, że najserdeczniejsi przyjaciele pozapominali obietnic i wprost od śniadania poszli wszyscy wotować z entuzyazmem na kochanego NN., chociaż dopiéro od pozawczoraj tak go kochać zaczęto... Wieczorem noszono go na rękach i zalano tą sprawę znowu szampanem.
Prezes tak srodze zawiedziony w nadziejach, wpadł w okrutną mizantropię po tym wypadku, powtarzał z goryczą, że w kraju naszym nic na opinię rachować nie można, wymyślał na szlachtę, zaprzysięgał się, że gdyby go na klęczkach prosili, żadnego więcéj urzędowania nie przyjmie... I wyjechał z żoną na wieś. Mówiono mi jednak, że na następujące wybory posunął się znowu... z jakim skutkiem? — nie słyszałem; to pewna, że już żony nie wziął, cygar kupił kilka tysięcy i każdego wchodzącego prosił, żeby nie żenując się surdut zrzucił, a choćby i co więcéj. Musieli go wybrać.
W życiu pana Atanazego, które było przedsionkiem tylko wieczności, nie mogły wielkie zachodzić zmiany. Smak rzeczy nadziemskich nie jest tak przemijający, nie przechodzi on, nie wyczerpuje się i nie przesyca człowieka — ludzkie rzeczy są płytkie, niebieskie — bezdenne. Starzec, pokrzepiając się i podnosząc na duchu modlitwą, w milczeniu, z cichém cierpieniem dobiegł szczęśliwego dni końca. Umarł spokojny, wybierając się na świat lepszy, jak na wielką i pożądaną uroczystość, z drżeniem niecierpliwości, z pragnieniem nienasyconém i bojaźnią rozkoszną.
Ostatniém wejrzeniem pożegnał wiernych swoich przyjaciół, biednego Justyna, starą panią Gańczarewską i poczciwego księdza Mirejkę. Gdy w Szurze nie stało téj ożywiającéj ją duszy, gdy nazajutrz po pogrzebie obejrzeli się domownicy, jak wiele im ubyło z jednym człowiekiem, nikt z nich tu dłużéj pozostać nie chciał. Ksiądz pojechał do klasztoru; Justyn, któremu stary zapisał Hory testamentem, poszedł do swego pustego domku i cmentarza; pani Gańczarewska powlokła się za wychowańcem. Szurę z przyległościami objął Julian, gdyż prezes zrzekł się spadku na niego; mówiono mi nawet, że jego plenipotent wejrzał ściśle w formy legalne zapisu wsi Hory i próbowano Justyna wypchnąć lub spłacić z posiadłości, która leżała w pośrodku dóbr Karlińskich, między Karlinem a Szurą; ale prezes na to nie pozwolił i sam pojechawszy do Poddubińca, ułożył się z nim, zostawując mu dożywocie, a nie ruszając go z miejsca pełnego drogich pamiątek.
W starym dworze w Szurze zamieszkał rządca, którego dzieci powystrzeliwały oczy w portretach Karlińskich; opuszczono kaplicę jako ciężar nieużyteczny, ale za to zaprowadzono wyrób smoły i terpentyny na wielką skalę, zupełnie nową metodą. Julian opłaca długi sosnowemi pniami, i co się zowié, robi majątek.
W Żerbach Aleksy, po śmierci Emila i Poli, po zamąż-pójściu Anny, pozostał w swoim pokoiku samotny, zakopany, nie dając się z niego wyciągnąć, nie dozwalając rozweselić i rozerwać; nie mógł już powrócić do życia czynnego. Junosza żartował sobie z niego i łajał, nic to nie pomogło. Maluczko potrzebując i o przyszłości nie myśląc, Aleksy zdał wszystko na matkę i brata, a sam zamknął się z książkami, myślą i smutkiem.
Stał się tak milczącym, że często dnie cale słowa nie powiedział do nikogo; unikał ludzi, czasem tylko do Justyna jeździł i tydzień jaki z nim przebawił, włócząc się po lasach i siołach, to znowu Justyn przychodził do niego i zasiadali w ogrodzie lub izdebce Aleksego, na cichą, powolną rozmowę. Widząc jak ta samotność i zamknięcie zgubne być mogą dla niego, hrabia, który szczerze go kochał, chciał, jak mówił, wybić klin klinem i próbował go znowu w świat wprowadzić, myśląc do tego użyć domu córki, ale Drabicki silnie się temu oparł, i ani matka, ani przyjaciel nic na nim wymódz nie potrafili. Stary Junosza zawstydzał go próżnowaniem i zgnuśnieniem, ale i to na nic się nie przydało. Aleksy zniósł wymówki cierpliwie, chłodno i nie poprawił się wcale; całém jego zajęciem czasem było kopanie w ogródku, oczyszczanie drzew i pielęgnowanie kwiatów; zresztą, kilka książek wystarczały mu na pokarm duchowy.
Raz tylko i to na chwilę wyszedł z téj apatyi i okazał jeszcze, że go coś na świecie obchodziło, a to w następującéj okoliczności:
Wspomnieliśmy wyżéj, że jedna z sąsiadek w Żerbach, pani Celestynowa, wdowa po Butkiewiczu, mieszkała tu z wychowanką swoją Madzią; dziewczę to, pomimo domysłów rozmaitych i złośliwych, nie wiadomo skąd pochodziło i jak się na opiekę pani Celestynowéj dostało; pytana, odpowiadała zawsze, że to biedna sierota.
Im bardziéj z początku pieszczona Madzia dorastała, tém więcéj widać zawadzała swéj opiekunce, zawsze goniącéj za zamąż-pójściem i oczekującej pana Pryscyana Prus-Pierzchowskiego. Biegało to bez dozoru po wsi, bawiło się z dziećmi wiejskiemi, i aż litość brała patrząc, że tak samopas się wychowywało. Madzia często zabiegała i do dworu Drabickich, a stara Drabicka, choć tak na pozór surowa, gderliwa i zajęta swojém gospodarstwem, ulitowała się losu sieroty. Pozwalała jéj siedziéć przy sobie, uczyła potrosze, prostowała zepsute pojęcia, zajmowała się nią, i w końcu tak do niéj przywykła, że dziewczę więcéj w starym dworze niż u pani Celestynowéj przebywało. Sierota nawet tak czuła, że Drabicka ma dla niéj słabość jakąś, że pomimo pozoru jéj surowego nic a nic się nie obawiała, i nadużywała jéj czasem. Pani Celestynowéj tego było i potrzeba, żeby się trochę zbyć wychowanki; rada była, że mogła być o nią spokojną, i w domu czy w odwiedzinach nie miała jéj ciągle u boku.
Madzia tymczasem rosła na śliczne dziewczę, i prawdziwa opieka boża zbliżyła ją do tego dworu, w którym trafiła na serce, rozum i dobry przykład staréj Drabickiéj. Ta nie dozwoliła jéj próżnować, uczyła, ale zarazem się nią posługiwała i choć czule, ale nie przebaczając najmniejszego dzieciństwa, po swojemu ją układała.
Trwało to dosyć długo bez przeszkody, i obie do siebie przywiązały się i przywykły; tymczasem pani Celestynowa straciła ostatnią nadzieję zamąż-pójścia, serce jéj przepełniło się goryczą i z wybuchem jakiéjś zazdrości, poczęła w tém złe upatrywać, że Madzię jéj odmówiono.
— Póki z nią był kłopot i tańcować koło niéj trzeba było, to mi nikt nie pomagał, a jak to dorosło, że się można posłużyć, to mi ją bałamucą. A! rozumna pani Drabicka, darmo sobie z niéj zrobiła służącą... Ale z tego nic nie będzie, nie dam jéj wziąć z przed nosa...
W gniewie nagłym pani Celestynowa zabroniła wychowance chodzić do Drabickich i wszelkie nakazała zerwać z niemi stosunki; ale że zamiast łagodnemi środkami przywiązywać ją do siebie, nieznośnie się obchodziła z Madzią, sierotka potajemnie raz-wraz wybiegała do starego dworu.
Było to już naówczas ładne czternastoletnie dziewczę, a tak na swój wiek dojrzałe, dowcipne, pojętne i poczciwe, że jéj Drabicka szczerze żałowała. Spotkawszy się Butkiewiczowa z Drabicką, nie skąpiły sobie przekąsów i ostrych słówek... i te je wzajemnie rozjątrzyły; dosyć, że się widywać przestały, a ile razy się zeszły przypadkiem, nie obyło się bez przekąsów.
Byłoby to jednak zapomniało się zupełnie, gdyby Jaś, brat Aleksego, ciągle widując Madzię, nie pokochał się w niéj szalenie, a ona do niego nie przywiązała zapalczywie. Stara matka zrazu tego nie postrzegła, a gdy się domyślać poczęła, rada była może, że Madzi biegać do niéj zabroniono.
Wcale to jednak nie przeszkadzało młodéj parze spotykać się i widywać codziennie. Jaś powracając z pola, podjeżdżał miedzą mimo dworku pani Celestynowéj, stawał pod oknem i godzinami tak rozmawiali; Madzia chodziła wieczorem po ogródku, a pod płotem Jaś już na nią czekał; pod różnemi pozorami oboje się szukali, i nie było dnia, żeby choć na chwilę nie widzieli się z sobą. Tak to dziecinne z razu przywiązanie wyrosło z niemi na prawdziwą namiętność; a że pani Celestynowa bardzo była domyślną, wyszpiegowała ją wprędce. Nic jednak po sobie poznać tego nie dała i nie wiem, w jakiéj myśli nie przeszkadzała im wcale, udając, że się niczego nie domyśla.
Pani Drabicka długo nie posądziła syna o zajęcie Madzią; coś ją niepokoiło w jego postępowaniu, miała podejrzenia, ale nie wiedziała, co to było. Nareszcie napadła ich raz na czułéj rozmowie w ogródku, wysłuchała przysiąg obojga i ogromnym zawrzała gniewem; nigdy jéj przez myśl nie przeszło nawet, żeby Jaś mógł rzucić okiem na sierotę, bez nazwiska, nie wiedziéć jakiego urodzenia! A że u niéj, co na sercu, to zaraz wylewało się ustami, nie wahając się zburczała Madzię, a synowi zapowiedziała stanowczo, że nigdy nie pozwoli na nic podobnego.
— Patrzajcie! — wołała rozgniewana — jaka mi rozumna! syna mi bałamuci! sierota! przybłęda! znajda! zapewne! I Jaś głupi przysięga, że się ożeni... otóż z tego nic nie będzie, nie pozwolę, pókim żywa, nie pozwolę! jeszcze żaden Drabicki żony nie szukał pod płotem!
Napróżno syn płakał i upokarzał się przed matką, nic nie pomogło, zapowiedziała, że nie pozwoli i słuchać o tém nawet nie chciała. Trwało to rok, czy więcéj, ale stosunki Jasia z Madzią wcale się nie przerwały; widywali się tylko gdzieindziéj, a pani Celestynowa jakby na przekór, zamykała na to oczy. Nie było sposobu przełamania oporu staréj matki; Jaś schnął, smutniał i mówił już o zaciągnieniu się do wojska; nareszcie przyznał się Aleksemu, że bez niéj żyć nie może i prosił o radę. Aleksy nic nie odpowiedział i kazał czekać.
Nazajutrz wieczorem, gdy matka mówiąc pacierze o szarym mroku składała w swoim spokoju, Aleksy wszedł do niéj i pocichu siadając pocałował ją w rękę.
— A co to chcesz, moje dziecko? — spytała go czule — może tobie czego braknie? mów, serce...
— Niczego mi nie brak... kochana matko, ale bo téż mojemu złamanemu życiu nic nie potrzeba...
— To i nieszczęście, żeś sobie dobrowolnie złamał przyszłość całą! O! wiele to mnie łez kosztuje...
— A wiesz, kochana matko, co mi odjęło przyszłość, nadzieję i wiarę? oto jeden ten przesąd, który ludzi rozdziela na klasy i pomyślić nawet nie dopuszcza, by jedna mogła zbratać się z drugą...
Pierwszy raz Aleksy mówił tak otwarcie; matce łzy biegły zmarszczkami twarzy, słuchała go w milczeniu.
— Niepotrzebnie zbliżyłem się do tych, którzy zawsze dla mnie obcemi być musieli, choć dłoń ich mojéj szukała; pokochałem wyższą od siebie... i nie mogąc, nie śmiejąc ani wypowiedziéć, co czułem, ani wejrzeniem nawet poprosić o trochę litości, w tę nieuleczoną wpadłem miłość i rozpacz, z któréj już nigdy nie wyjdę...
— Co pleciesz, nigdy!
— Nigdy, matko! Kto wié, gdyby nie pojęcia ich i moje, możeby Anna inaczéj na mnie patrzała, możebym ja potrafił zyskać jéj serce...
— I nie byłbyś szczęśliwy, moje dziecko — odpowiedziała Drabicka — upokarzałaby cię zawsze żona.
— Ten anioł...
— Bluźnisz, Aleksy...
— Ale ja nie o sobie miałem ci mówić, kochana matko! Czy chcecie, żeby i drugiemu synowi serce żyć nie dało dla podobnego przesądu?
— Oho! to już o Jasiu...
— Tak, o nim... nieraz może w duszy przeklinałaś pańską dumę i pojęcie ich o swojéj jakiéjś wyższości, a cóż my innego robimy, odpychając tę biedną Madzię, z którąby Jaś był szczęśliwy? I w nas więc jest to uczucie, któreśmy w drugich potępili... dlatego, że sierota bez nazwiska, sądzim ją niegodną nas... skazujemy ich na długą męczarnię. Kochałaś Madzię, matko droga, nieraz mówiłaś, że to dobre i poczciwe dziecko, dlaczegożbyś jéj za córkę przyjąć nie chciała? dlatego tylko, że nie wiemy, kto był jéj ojcem i matką?
Pani Drabicka słuchała z wielką uwagą, zżymnęła parę razy ramionami i usiadła.
— Gadaj sobie, co chcesz — odezwała się — jużciż ludzie się śmiać z nas będą... ty wiesz, co o niéj mówią?
— Ludzie się ze wszystkiego śmieją — odparł Aleksy — ale któżby się tym śmiechem i strachem ich szyderstwa kierował, kochana matko?
— Jasiowi to z głowy wywietrzeje.
— Nie... patrzę i widzę, że ją szczerze kocha, a Madzia płacze dnie i noce... nie bądźmy, kochana matko, okrutni, i otrząśnijmy się z fałszywego wstydu...
— Ja-m już stara — odpowiedziała z czułością Drabicka — mnie już nie przerobicie, przykro-by mi było, żeby mój Jan wziął sierotę bez imienia, bez opieki, bez rodziców i bez grosza... zresztą, dziéj się wola boża! ty tak mówisz, mój Aleksy... róbcie, co chcecie, ale mi nie kaźcie cieszyć się z tego...
Aleksy pocałował rękę matki, która go uścisnęła w milczeniu.
— Dziej się wola boża — dodała — jeśli ta Madzia tak do jego szczęścia potrzebna... nie myślałam, żeby Janek tak się do niéj przywiązał, a i moja w tém wina, żem tego wcześnie nie potrafiła przewidziéć...
Były jeszcze trudności o to, gdzie państwa młodych, gdy się pobiorą, posadzić, jak tu na wesele wystarczyć; ale poczciwy Aleksy ułatwił wszystko odstępując im swego mieszkania, a sam do niemiłéj na folwark przenosząc się izdebki. Jaś mało nie oszalał i jak długi rzucił się do nóg matki, która pokiwawszy głową i pogroziwszy, więcéj się do niczego mieszać nie chciała; wysłał zaraz brata do pani Celestynowéj. Wdowa domyśliła się, o co chodziło, ale udawała zadziwioną i robiła zrazu trudności, nie chcąc się rozstać z wychowanką. Nastąpiła przecie w dni parę zgoda uroczysta i zaręczyny, a rozczulona Butkiewiczowa sama z własnéj woli Madzi zapisała część swoję, zostawiając na niéj dożywocie.
Był to ostatni wypadek, w którym Aleksy czynny miał udział; reszta jego życia spłynęła w odosobnieniu, milczeniu i myślach bezpłodnych. Nie mógł i nie umiał wziąć się do niczego, a gdy mu samotność zbyt przykro ciężyła, szedł do Justyna, do starego Junoszy, i z niemi kilka dni, więcéj oczyma niż usty rozmawiając, przeżywszy, znowu powracał do Żerbów, do swoich drzewek i książek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.