Dusza Zaczarowana/III/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł III. Matka i syn
Część Epilog
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny III. Mère et fils
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG.

„Ty dzierżysz ster korabiu, o Ludzkości...
Przepłyń więc morze Cierpienia!
Nie pora bowiem dziś spać!...“

SZLUZY otwarły wszystkie stawidła, wszystkie arterie krwionośne. Szedł pobór za poborem. Poszli dwudziestoletni. Wezwano dziewiętnastoletnich. Ośmnastoletni czekali z dnia na dzień powołania. Nadchodziła kolej Marka.
Matka i syn myśleli o tem, ale nie mówili z sobą. Anetka bała się nietylko wojny, ale także milczenia syna. Strach ją zbierał, co myśli, a strach ten dowodził jednocześnie, że wie.
Komuż zwierzyć obawy swoje? Gdyby o nią samą szło tylko, poprzestałaby na sobie. Ale tu szło o niego. Kogóż zapytać o radę? Sylwji? Od pierwszego zaraz słowa, zwyczajem swoim, wykrzyknęła:
— Wojna? Nim minie pół roku, będzie po wojnie. Bosze gonią ostatkami sił.
— Powtarzasz to co pół roku! — zauważyła Anetka.
— Tym razem jestem pewna! oświadczyła kategorycznie.
— Pewność twoja nie wystarcza mi! — odparła Anetka.
— I mnie nie wystarcza! — zgodziła się Sylwja. — Idzie tu bowiem o Marka. O ile szło o innych, można się było mylić, to był drobiazg! Teraz jednak pomyłka byłaby zbrodnią. Masz rację. Niewiadomo nic pewnego. Trudno się wyznać na tych głupcach! Już wszystko, zda się, skończone, a oni rozpoczynają na nowo. Teraz, po Amerykanach biorą udział w tańcu Chińczycy, potem zaś przyjdą Papuasy. Niechże sobie tańczą dowoli. Ale w tym tańcu nie będzie naszego Marka!
— Jakto?
— Nie wiem. Ale go nie dostaną, na pewno. Wojna może sobie pożerać naszych mężów, przyjaciół, kochanków,... zjada... zrobili swoje! Ale dziecko nasze... jest wyłącznie nasze i nie dam go za nic!
— Każda matka daje syna swego.
— Ale ja nie dam swego!
— Swego?
— Naszego. Mamy go obie!
— Jakiż na to sposób?
— Jest tysiąc.
— Chcę tylko jednego.
— Nie brak nam przyjaciół... Twój Filip Villard[1] jest chirurgiem-majorem w inspektoracie armji!... Nie trudno mu będzie zabezpieczyć go.
— Sądzisz, że pójdę prosić go o to?
— Czemużby nie? Czyż cię to aż tyle kosztuje? Dumna jesteś! Ja uczyniłabym nierównie więcej! Jeśliby to było potrzebne dla ocalenia chłopca, oddałabym się pierwszemu przechodniowi.
— Niema takiej dumy słusznej, czy nieuzasadnionej, którejbym nie poświęciła dla mego syna! — powiedziała Anetka. — Ale musiałoby się to stać dla jego dobra.
— Czy to nie dla jego dobra?
— Jego dobro nie wymaga mego poniżenia. Ja jestem przecież nim. Nie przebaczyłby mi. I ja nie przebaczyłabym sobie kroku tak upakarzającego.
— Czyż ocalenie go jest dla ciebie upokorzeniem?
— W ten sposób dokonane jest istotnie hańbą.
Sylwja wybuchła:
— To dopiero matka!... Ja kpiłabym sobie z upokorzenia jego i z tego, że mi nie przebaczy, byleby został ocalony... A więc dobrze... Jeśli ty nie chcesz, ja to zrobię...
— Zabraniam ci! — krzyknęła Anetka.
— Nie masz prawa zabraniać mi czegokolwiek.
— Ach! — odparła. – Czy sądzisz, że wystarcza uchronić go od niebezpieczeństwa?
— Czegóż się jeszcze obawiasz?
Anetka bała się, by Marek nie szukał go właśnie.

∗             ∗

SIEDZIAŁ sam z myślami swemi i książkami. Mimo poufności serdecznej, jaka łączyła teraz serce syna i matki, Marek spędzał całe dnie w swym pokoju, nie mówiąc słowa, a Anetka nie przeszkadzała mu. Uświadamiała sobie wielką pracę wnętrzną, jaką podjął. Dojrzewał i oczyszczał się. Czteroletni kryzys dobiegał końca.
Z uporem wielkim przeprowadzał surowe badanie samego siebie, bezlitośny w tym razie, jak bywał względem innych. Celem uwolnienia się od pokus natury swej nałożył sobie dyscyplinę życia ścisłego i ścisłych myśli. Ostatnie walki były najcięższe. Wychodził z nich udręczony i spopielały, jak z łaźni hańby, uczucia i gorejących wyrzutów sumienia. Z pośród popiołów wynurzało się jednak jądro twarde i nie ulegające zepsuciu.
Doświadczeniom tym poddał wszystkie swe myśli młodzieńcze, przedwcześnie dojrzałe. Zanalizował to, co wziął z książek, filozofów, od przywódców swego pokolenia. I zostało bardzo mało. Cztery zaledwo szczypty. Reszta, były to słowa bezcielesne i niezdolne do wcielenia. Jedno tylko było prawdą niezbitą, jak żelazo kute, produkt epoki maszyn. Oto prawo to czyniło ludzkość maszyną bezwolną, której konstrukcja zmusza jedną klasę do miażdżenia drugiej, ślepo, nieubłaganie, jak młot parowy. Żaden czyn nie jest wolny. Niema czynu duszy. Dusza wolna nie zdoła dokonać czynu. Wola, strzelająca, niby błyskawica, z chmury myśli, czy z będącej w ruchu nagromadzonej materji, jako taka, dziś nie istnieje.
Ale pod chmurą tli zarzewie, wszędzie tętni życie pod ostudzoną skorupą, w powietrzu, ziemi, czy wodzie...
Jednego wieczora wziął w rękę Haendla. (Te Księgi Święte czytywał nawspak). W „Izraelu“ znalazł wyrazy:
Ersprach das Wort...
I usłyszał to słowo.

∗             ∗

KREW uchodziła z domu, kropla po kropli.
Gorączka zysku podtrzymywała przez cztery lata chytrego winiarza, Numę Ravoussata. Tuczyło go to. Szelma był pokryty trzema warstwami sadła, czerwony, spocony, krzykliwy. Szurgał po podłodze pantoflami i rozsadzały go pieniądze, oraz zdrowie. Teraz, zamknąwszy rachunki czekał tylko powrotu syna, by się wycofać, jak drugi Filopemon, do dóbr zakupionych.
Ale syn nie wrócił. Czaszka Klowisa zawisła pewnego dnia na drutach kolczastych. Wieść nadeszła rano, a przez cały dzień rozbrzmiewał po domu ryk wołu, niezręcznie bitego przez rzeźnika... Daremna była cała praca i zgromadzone pieniądze!... Atak apoplektyczny powalił grubasa. Po pewnym czasie wstał na nogi, ale bełkotał i jedno oko miał wykrzywione. Nie było go już słychać. Okseft rozleciał się.
Potem przyszła wiadomość o słodkiej Lidji, którą zmiotła grypa, panująca epidemicznie w szpitalu Artois, gdzie pielęgnowała rannych pod krzyżowym ogniem dwu armij. Zdawna już czekała tej chwili odejścia do narzeczonego. Niestety, nie posiadła wiary jego w tej mierze, jak chciała, ale wiara, nie jest to, jak ludzie sądzą, prosta rzecz woli. Wola otwiera bramę przedsionka duszy, ale zatrzymuje się przed samem wejściem do niej. A to jest rzecz najważniejsza, o ile idzie o dusze mające wartość. Boże wielki! Gdybyż to można przynajmniej być pewnym piekła, gdzie ogień wieczysty połączyłby z ukochanym! Tak, czy owak, została już wyzwolona... Czy było to wyzwoleniem dla wątłego kwiatu tego ciała, pochłoniętego przez ziemię, która z niego wywiedzie kwiat nowy, nowy łup dla paszczy śmierci?
Potem wrócił Hektor Cailleux, okryty chwałą, ranny, bez nosa i szczęki. (Państwo dało mu szczękę inną, patentowaną, z gwarancją dwu, czy trzechletniej trwałości w razie ostrożnego obchodzenia się z nią). Ręce mu drżały, nogi chwiały się pod nim jak pod dzieckiem stawiającem pierwsze kroki. Posiadł order. Matka objęła go litośnem, dobrem spojrzeniem, szczęśliwa, mimo wszystko, i dumna. Oparty o matkę odbywał, kulejąc, wraz z nią zwyczajne przechadzki. Ledwo im starczyło na życie. Ale przy cierpliwości zawsze jakoś da się związać koniec z końcem. Pani Cailleux uznawała, że wyszli nienajgorzej.
Jozefin Chapier, zostawszy inspektorem lojalności na tyłach, poświęcił swe cenne zdrowie i rozum tej honorowej służbie. Wadą renegatów jest przesada. Nadęty misją polowania na niedawnych towarzyszy, oraz wiarą pacyfistyczną, która była ongiś jego wiarą, jął wkońcu głosić, że jest prześladowany. Ci, których ścigał, gardzili nim i odwracali się, przeto wykrzykiwał, że w jego osobie jest znieważana ojczyzna. Stał się niebezpiecznym dla etoczenia, a także dla samego siebie. Niebawem wyprowadził się gdzieś do domków podmiejskich.
W całej pełni rozkwitał tylko Brochon, strażnik domu Eumenidy, zwany, przez antyfrazę, stróżem pokoju.
Mijając lożę jego, mawiał Marek matce:
— Jesteśmy jakby na cmentarzu. Oto strażnik Père-Lachaise. Chodźmyż, mamo, do naszego gołębnika!
— Chodźmy, gołąbku mój! — odpowiadała z uśmiechem.
Półsłówkami dzielili się smutkiem, pełnym litości u Anetki, a wstrętu u Marka, jakim ich napełniała ta jaskinia Polifema, dom, miasto, świat cały, gdzie każdy z zamkniętych czekał chwili, kiedy zostanie pożarty.
— Teraz na mnie kolej! — powiedział Marek.
Anetka chwyciła go za ramię.
— Nie! Nie mów tak!
Zaraz jednak uczuła żal, że mu nie pozwoliła mówić. Trzeba było wiedzieć, jakie ma zamiary...

Marek milczał, siedząc u jej nóg na małym taboreciku. Objął ramionami podniesione kolana i patrzył długo na matkę stanowczem spojrzeniem. Ona śledziła ten wyraz z napięciem... O tak... była w jego mocy... Ale postanowił nie nadużywać. Stanowiła, wszakże, skarb jego.
Uśmiechnął się i powiedział:
— Dziwna rzecz! Przed wojną, ani ty, mamo, ani ja nie byliśmy pacyfistami.
— Odrzuć to słowo! — rzekła.
— Słusznie. Słowo to zostało pohańbione. Wszyscy ci, którzy je głosili, zaparli się.
— Ach, gdybyż mieli bodaj szczerość zaparcia! Ale zdradzili je, nie przestając powtarzać.
— Niechże je sobie zatrzymają! — oświadczył. — My jednak, potępiający wojnę, nie byliśmy jej przeciwnikami. Pamiętam, w początkach radowało mnie nawet. Ty zaś godziłaś się. Cóż nas odmieniło?
— Nikczemność jej! — powiedziała.
— Jej kłamstwo! — dodał.
— Serce mi się ścisnęło uczuciem wstydu, bólu i buntu, na widok takiej wzgardy dla słabych, bezbronnych więźniów, dla cierpień ludzkich, świętych uczuć, na widok rozpętania i eksploatacji niskich instynktów, ucisku sumień, szyderstwa z opinji, baranów, przebieranych za bohaterów, uczciwych ludzi, których zmuszono do mordowania, wreszcie na widok owej nieświadomej siebie masy niedołęgów, kierowanych dłońmi siepaczy.
— Ja zaś — odparł Marek śmieję się prosto w nos tej wojnie haniebnej, która kryje starannie swój ryj zwierzęcy, tej bandzie masek, sforze drapieżców, dochodzących praw swoich, która za plecami świata sięga do jego kieszeni! Śmieję się z tego beznadziejnego niewolnictwa, które nam wzamian daje płukankę do ust ze zwietrzałej „wolności“, z tego błazeńskiego bohaterstwa...
— Nie prowokuj ich! — powiedziała. — Są w większości.
— To prawda! Najnikczemniejszym tyranem jest milion ludzi nikczemnych razem!
— Nie wiedzą, co czynią.
— Trzeba ich przeto trzymać w kajdanach do czasu, kiedy się dowiedzą.
— Jesteś zbyt surowy, chłopcze. Trzeba mieć litość. Oni są zresztą w łańcuchach i zawsze byli. To wielkie oszustwo demokracji. Wmawia się w nich, że są Ludem Suwerennym, oni wierzą, a jednocześnie są, jak trzoda bydła na licytacji.
— Nie mam litości dla Głupstwa Suwerennego!
— Najgłupszy nawet jest wszakże bratem naszym.
— Bratem? To nie ma żadnego znaczenia. Nie mogę być bratem psa, grzebiącego w ulicznym śmietniku. Cóż mam z nim wspólnego?
— Życie.
— Tak... to, co się kończy śmiercią. To mało.
— Cóż istnieje pozatem?
— Ty mnie o to pytasz, ty, która to posiadasz? Jest coś, czego życie ni śmierć nie pochłonie, jest ziarno wieczności.
— Gdzież ono? Niestety, nie znam nic wieczystego w sobie.
— Gdyby tego w tobie nie było, nie czyniłabyś, co czynisz, nie byłabyś czem jesteś.
— To dla mnie zbyt mądre, chłopcze. Czynię, co czuję. Czynię uczciwie, a często się mylę. Przyznaję, że mimo mego wieku jeszcze tego nie rozumiem. A także nie czuję potrzeby zrozumienia.
— Ale ja potrzebuję zrozumieć. Czuję konieczność dowiedzenia się, dokąd idę, aby iść tam, gdzie chcę.
— By chcieć iść, gdzie idziesz...
— Mniejsza z tem! Chcę widzieć...
— Cóż tedy widzisz? Czego chcesz właściwie? Dokąd zmierzasz?
Nie odpowiedział.
Zbierając całą odwagę, spytała z gardłem ściśniętem:
— Cóżbyś powiedział wojnie, gdyby przyszła po ciebie?
— Powiedziałbym... Nie!
Anetka spodziewała się tego ciosu, a gdy już padł, wyciągnęła ręce, zbyt późno, by go odepchnąć.
— Nie mów tak!
Marek odrzekł spokojnie:
— Czy chcesz, bym powiedział... Tak!
— Nie chcę! — zaprotestowała.
Marek patrzył na oszołomioną matkę. (Wszakże zdawna już powinna była przysposobić odpowiedź na to.) Czekał pełen respektu i litości, aż uporządkuje myśli. Ale miast argumentu miała dlań jeno wzruszenie namiętne.
— Nie! Nie decyduj o niczem! Nie masz jeszcze własnego zdania i sądu. Zaczekaj! Zbrodnią byłoby, mój chłopcze, stawiać na kartę przedwczesnej negacji całe życie dziecka, które nie zna jeszcze życia.
— Ale ty znasz, wszakże, życie?
— Ja jestem kobietą i nie mam żadnej pewności. Nikt mnie nie prowadził, szłam jeno za instynktem serca. A to nie wystarcza.
— Tak, to nie wystarcza. Cóż jednak wystarcza? Nawet na końcu życia, czyż ktoś z ludzi powiedzieć może, że wie, że jest pewny, że zbadał wszystko? A więc skazany jest zawsze na odkładanie do jutra działalności swojej? Odkładając tak z dnia na dzień, dochodzi się do dnia ostatniego zeszpecony, poniżony, sprostytuowany, jak cała zresztą masa istot żywych. Kiedyż nabędę prawa egzystencji?
Anetka nie chciała słuchać. (Słyszała aż nadto dobrze!)
— Nie masz prawa niweczyć samego siebie.
— Nie chcę się niweczyć. Chcę budować.
— Budować? Co? Dla kogo?
— Przedewszystkiem dla siebie. Chcę mieć dom czysty, w którym mógłbym oddychać. Nie zniósłbym, jak inni, spelunki kłamstwa. ...Zresztą przesadziłem przed chwilą... Zwiesz mnie twardym. Tak, jestem twardy. Tak być powinno, jeśli mam pomagać tym ludziom, nad którymi się litujesz. I dla nich także trzeba dom zbudować.
— Nie jest to sprawa dnia jednego. Budowa trwa długo.
— Trzeba, by budowanie trwało długo. Najwyższy gmach zaczyna się od jednego kamienia... Eris Petrus... Jestem kamieniem... Piotrem.
— Jesteś Markiem. I moją własnością.
— Jestem z ciebie. Jestem, jakim mnie uczyniłaś.
— A ty mnie poświęcasz! Nie masz prawa!
— Mamo, to twoja wina. Chciałaś, bym był szczerym człowiekiem. Nie wiem, czy zdołam... ale spróbuję... Bądźmyż otwarci. Wszystko złe pochodzi że ludzie nie chcą być otwarci poza tą granicą, gdzie to zagraża ich interesom i namiętnościom. Dotarłszy do tej linji, ludzie zaczynają kręcić i chytrzyć, zupełnie jak ci pacyfiści. Chcesz, bym był szczery, ale nie ryzykując szczęścia swego i twego. Czy to dobre, czy to szczere?
Anetka uparła się:
— Tak.
— Co? To szczerość?
— Tak jest dobrze.
Ujął jej dłoń. Chciała wyrwać, ale trzymał silnie.
— Spójrz na mnie! — powiedział. — Nie mówisz tego, co myślisz!... Chcę, byś mi patrzyła w oczy... Odpowiedz! Czy nie mam racji?... Któreż z nas jest szczere? Ty, czy ja?
Schyliła głowę i rzekła:
— Ty.
Ale zaraz wykrzyknęła:
— To szaleństwo! Nie chcę!
Wkońcu zebrała argumenty swoje, starając się dyskutować.
— Szczerość polega na tem, by być otwartym w każdej myśli własnej, nie wprowadzać nikogo w błąd odnośnie do swych przekonań, a nadewszystko samego siebie. Ale nie wymaga od nas niemożliwości, to jest, byśmy zawsze i wyłącznie postępowali według tego, w co wierzymy. Tylko umysł nasz jest wolny, ciało zaś okuwają łańcuchy. Jesteśmy wciśnięci w społeczeństwo i podlegamy jego prawom. Nie możemy się wyłamać, nie niwecząc samych siebie. Nawet jeśli są one niesłuszne, możemy jeno sąd o nich wydać, ale słuchać musimy.
— Mamo, wypierasz się życia własnego... Czy sądzisz, że nie wiem nic o buntach twoich, o walkach, o niemożności znoszenia tego, co dotyka niesprawiedliwie ciebie i innych? Buntowniczko moja! Gdybyś nią nie była, nie kochałbym cię tak bardzo!...
— Nie, nie bierz sobie mnie za przykład! Ach, to kara moja!... To niesłuszne. Mówiłam już, że żyłam naoślep, kierowana tylko wrodzonemi uczuciami, namiętnościami kobiecemi, sercem przeczulonem, które drży nocą za lada dotknięciem... Mężczyzna... nie powinien się modelować na wzór kobiety. On może, on powinien wymotać się z przysłon natury, widzieć jaśniej i dalej.
— Zaczekaj! Dojdziemy tam zaraz, a nie wiem, czy nie zechcesz cofnąć się wstecz. Narazie powiedz mi, czy wypierasz się buntów swoich?
— Każdy był klęską.
— Ale każda klęska... przyznaj... była wyzwoleniem.
— Cała udręka była tylko zmianą kajdan na inne. Jest ich mnóstwo niezliczone. Wyzwalając się z jednych, wpadamy w drugie... A może kajdany są potrzebne?...
— Mówisz przeciw sobie. Aż do ostatniego dnia życia będziesz rozpiłowywała kajdany swoje.
— A jeśli czynię źle? Jeśli ograniczony instynkt, buntując się, czyni więcej jeszcze zła mnie samej i innym? A jeśli należałoby okupić ład i porządek zapomocą rezygnacji... to cóż w takim razie?
— Nie próbuj, mamo, przywłaszczać sobie słów genjalnego egoisty, który miłował bardziej ład i porządek wszechświata, niż dobro bliźniego, a pokój kontemplacji stawiał powyż niebezpiecznej walki ze złem chwili bieżącej! To co wolno Goetemu, nie wolno nam. Nie dość dla nas ładu i porządku wszechświata, bowiem żyjemy na świecie naszym, a jeśli poczujemy zaduch, wywołany niesprawiedliwością, wolno rozbić witraż dla zaczerpnięcia oddechu.
— Można sobie otworzyć żyły.
— Jeśli padnę na wyłomie, mniejsza z tem! Ja to uczyniłem wyłom. Innym lżej będzie oddychać.
— Chłopcze drogi, wszak nie wierzysz w ludzkość (mówiłeś to sto razy!...), czemuż tedy chcesz się za nią poświęcać? Czyliż nie szydziłeś tak często z mojej wiary w nią, a ta biedna wiara moja tyle otrzymała policzków, że dziś nie jest zbyt dumna i zbyt pewna siebie...
— Przepraszam! Nie z ciebie szydziłem! W cokolwiekbyś wierzyła, jesteś dla mnie wyższa ponad wiarę moją... Ale prawda, nie mam upodobania do tego „humanitaryzmu“ i tej „ludzkości“, pustych słów, ideologij i złudzeń frazesu. Widzę tylko ludzi z wielkiej trzody, którzy błądzą, cisną się, potrącają, idą w prawo, w lewo, naprzód, wtył i podnoszą stopami kurzawę idei. W ich życiu, w naszem, w życiu wszechświata są tragikomedją, której rozwiązanie nie zostało napisane. Scenarjusz komponuje się stopniowo, według woli kierującej atakiem. Ja jestem człowiekiem ataku, zostałem wyznaczony, bowiem jestem synem twoim, Markiem Rivière, i dlatego cofnąć się nie mogę. Zaangażowany jest honor mój, a bez względu na to, czy grupa moja wygra partję, czy nie, pójdę z nią do końca bez wahania!
— Cóż to za partja? W którym stanąć obozie? W nowym czy starym? Niewiadomo! Skąd wziąć pewność? Może przyszłość decyduje o przeszłości. Któż to objaśni? Żyjąc często w osamotnieniu myśli, mówiłem sobie w chwili nagłego owładnięcia jakąś pewnością — Skądżeby się wzięła, gdyby we mnie nie tkwił zwycięzca (bóg przyszłości)! — Potem jednak, widząc innych ludzi i całe narody owładnięte również innemi, sprzecznemi pewnikami, szaloną wiarą w ojczyznę, religję, sztukę, naukę, ład, wolność, aż do wiary w miłość, gdzie się wyczerpuje życie ślepe i szalone... nie mogłam się zdobyć na tyle próżności, by sobie powiedzieć uparcie — Tylko jedna, moja pewność jest słuszna!
— Pewność moja jest jedyną. Nie znam dwu pewności.
— Ja zaś znam pewniki wszystkich, których kocham, i ta miłość jest właśnie pewnością moją.
— Czyż aż tak kochasz tę pewność? Czy zasługuje na to?
— Kochać, czy żałować, to jedno.
— Nie chcę, by mnie żałowano. Chcę miłości innej, miłości, która wybiera i wywyższa coś nad inne.
— Wywyższam cię aż zanadto, okrutne dziecko! Dałabym resztę świata, by cię zatrzymać przy sobie.
— A więc bądź ze mną i bądź taką jak ja... wybieraj! Marzysz za dużo. Falujesz, jak przypływ i odpływ, wznosisz się i opadasz, zostając ciągle w miejscu. Trzeba, za wszelkę cenę posuwać się naprzód. Trzeba łamać przeszkody, by iść prosto swoją drogą!
— Jeśli jednak droga ta utknie na murze? Jeśli znajdziesz się sam? Jeśli cała reszta świata będzie po stronie przeciwnej?
— Przodownik idzie zawsze sam, inaczej nie byłbym pionjerem. Każdy krok samotnika wyznacza przyszłą drogę ludzkości i świata.
— To credo, a jest ich tyle co ludzi. Wierzę więcej ludziom, niż ich credo. Radabym ucałować tych wszystkich szaleńców i ogarnąć jednem, pobłażliwem macierzyństwem.
— Nie chcą tego. Odpychają pierś. Są odłączeni. Musimy wierzyć, walczyć, niszczyć, iść naprzód i wbrew wszystkiemu posuwać się... Znasz to określenie ojczyzny: „Obóz w pustyni“... Idźmyż dalej, dźwigając na plecach kołki i płótno namiotu!
— Mój obóz ma określone miejsce. Jest prawem serca. Niewiele dla mnie mają wartości wszystkie obowiązki społeczne, tak zmienne i sprzeczne z sobą, w porównaniu ze świętemi uczuciami... miłości i macierzyństwa... które są niezmienne i wieczyste. Ten, kto je rani, mnie rani. Gotowa jestem bronić ich, gdziekolwiek byłyby zagrożone. Ale poza to nie wychodzę.
— A ja idę dalej! W chwili, kiedy obowiązek społeczny rani uczucia przyrodzone, trzeba go zastąpić innym obowiązkiem, rozleglejszym i bardziej ludzkim. Czas dojrzał do tego. Trzeba przeistoczyć całe społeczeństwo, całą moralność prawa i katechizmu. I przeistoczy się. Cała istota moja domaga się tego. Rozum nasz i namiętności protestują przeciw „Kontraktowi Społecznemu“, dziś przestarzałemu już. Siły niezmierne, poruszające sercami ludzi, potępione przez prawo, są źródłem cierpienia, a czasem zbrodni, dlatego tylko, że nieludzkie prawodawstwo i system wtłaczają naturę w ramę, która się stała hiszpańskim butem tortury. Tysiące młodych ludzi powitało wojnę jako wyzwolenie, na jej widok także serce moje podskoczyło w dzikiej radości, a to dlatego, że mieliśmy nadzieję, iż oswobodzi członki nasze. Więź, dławiąca ustalonego porządku myśli i wyszłych z użycia konwencyj, cuchnącego dobrobytu i śmiertelnej nudy, uszminkowanych wstrętnie idealizmem, mazgajstwo i obłuda (wspomnij swój ówczesny pacyfizm i humanitaryzm)... słowem wszystko otępiało naturę naszą i zabijało radość życia, ów instynkt potężny, zdrowy i święty... S nctus... Sądziliśmy, że pęknie ów postronek przeklęty... Nieszczęśnicy!... Jako wyzwolenie dano nam wojnę potworną, byśmy zatonęli w cierpieniu i śmierci haniebnej, a bezużytecznej!... A postronek zacisnął się siniej jeszcze, młódź naszą w pętach, wciśnięto w żelazną klatkę La Baluc’a... Trzeba strzaskać ten porządek rzeczy martwy, śmiercionośny, sprzeczny z naturą, gorszy od bezładu. Trzeba go zniweczyć, by stworzyć porządek wyższy, rozleglejszy, na miarę ludzi, którzy nadchodzą, którzy już przybyli, ludzi jak my! Powietrza! Więcej powietrza! Rozprzestrzeńmy dobro i zło! Wzrosły one wraz z nami...
— Gdzież widzisz tych ludzi? Ja widzę tylko duże dziecko swoje i boję się o nie. Czemuż je powołałam do życia w tym ponurym czasie?
— Nie żałuj go! Nie żałuj mnie! To burza! Niech żyje wichr! Żyj także ty, któraś mi dała płuca i skrzydła... Czy pamiętasz, owego rybaka norweskiego, o którym czytaliśmy, tego Ostatniego Wikinga?“ Uciekłszy wkońcu, po ocaleniu się od śmierci, od burz Lofodów, w nieruchome powietrze miasta, utracił możność szczęścia... Daj pokój! Wolę się zaliczać do mego, niż do twego pokolenia. Twoje marzyło bezsilnie o chłodnym postępie ludzkości. Na szarem płótnie tła projekt zamierzony był szary i jednostajny. Klasa uprzywilejowana mało miała zeń pociechy. Blade radości, blade cierpienia, ironja i słodycz monotonna, nuda i nuda... Zaś dla tych, którzy żyli na dole, w męce... było to wieczyste koło, które obracać trzeba w ciemności... Dziś burza ryczy, dom rozpadł się w gruz, światłość dnia, wraz z wichurą wdarła się do naszego lochu. Wiemy, że lada chwila rozwaliska mogą nas zasypać, ale przez szczeliny widzimy niebo, przelot chmur, pędzonych wichrem. Bez złudzeń, odnośnie do życia, ludzi i chwili najbliższej żyjemy nad brzegiem przepaści absurdalnej, a wspaniałej, żyjemy pełną piersią. Czy to potrwa, czy się skończy, mniejsza... dźwigamy na barkach nasz jednodniowy wszechświat.
— My? Któż widział was? Gdzie jesteście? Kim jesteście?
— Z pierwszego, który zacznie działać, zrodzą się inni.
— Ale on umrze.
— Tak.
— Nie chcę, byś nim był ty!
— Dopiero co mówiłaś o macierzyństwie, obejmującem w marzeniach wszystkich ludzi. Oto twe zadanie! Przenieś na innych miłość, jaką mnie otaczasz!
— Chwaliłam się tylko. Nie mogę tego uczynić! Ach, któż był kiedykolwiek do tego zdolny? Byłoby to wprost nieludzkie. Kocham innych w tobie, a ciebie w innych. Ciebie właśnie w nich szukałam, gdyś nie był mój. Czyż teraz, mając cię, mogłabym poświęcić? Oni mi już nie potrzebni. Ty jesteś światem moim.
— Świat grawituje, ma swe przeznaczenie. Trzeba, wraz ze mną, iść jego torem, choćby zdążał do krzyża. Wspomnij Mater Dolorosa!
— Ona nie chciała Ona była zmuszona.
— Wszyscy jesteśmy zmuszeni. Ty i ja.
— Przez co?
— Przez prawo nasze.
— Jeśli jest przeciw mnie, pocóż ma je znosić. Buntuję się i zrzucam z siebie, jak prawa inne.
— Nie zdołasz. Nie byłabyś szczerą.
— A więc skłamię.
— Nie zdołasz. A ja tego nie chcę.
Spojrzał na matkę, potem rzekł (głos mu drżał):
— Widzisz, mamo, są dwie rzeczy, którychby nie chciał, a to, nie być szczerym i nie być odważnym... A może...
(zawahał się).
— A może to dlatego, że nie mam odwagi i że kłamię.
— Anetka ujęła w dłonie twarz jego.
— Ty kłamiesz? Zamknał oczy i rzekł cicho:
— Tak. Gdyż w głębi duszy, boje się...
Objęła go ramiona mi, on zaś nie uczynił gestu sprzeciwu. Trwali tak w bezruchu, syn oparł policzek o pierś matki. W słabości swej, czuli się wzajem mocni, słabością obustronną.
Marek wysunął się z jej objęć i rzekł:
— Nie kłamiesz, choćbyś chciała!
— Oszukuję samą siebie.
— Nie ty siebie oszukujesz, ale jesteś oszukiwana.
— Któż przewidzieć zdoła podstępy myśli? Czyż cię nie okłamałam już tyle razy?
— Jeśli to uczyniłaś, znaczy, że żaden człowiek żyć bez kłamstwa nie może.
— Gdyby kłamstwo znikło z życia docna, myślę, że znikłoby także życie. Wszakże ono właśnie podtrzymuje owo wielkie Złudzenie.
— Jeśli nie może się ono obyć bez kłamstwa, jeśli jest wielkiem Złudzeniem, to życiem prawdziwem być nie może. Prawdziwe życie jest poza światem. Należy go odnaleźć.
— Gdzież ono?
— We mnie, w tobie, w potrzebie prawdy. Jakżebyśmy mogli tę potrzebę odczuwać, gdyby go w nas nie było?
Anetkę przejął głos syna. Ale stanęła wbrew. Wszakże szło tu o jego życie!
— Błagam cię! — zawołała. — Nie narażaj się daremnie. Pocóż zresztą? Wiesz przecież, że ludzi odmienić niesposób. Cokolwiekby dla nich uczynić, pozostaną sobą. Będą mieli te same namiętności, przesądy, zaślepienia, zwane rozsądkiem, lub wiarą, a będące jeno murem. Do życia trzeba im tylko skorupki ślimaka. Nie wyjdą z niej nigdy. Nie możesz jej strzaskać, bowiem ty zostałbyś strzaskany. Zachowaj swą prawdę dla siebie, nie odsłaniając jej oczom, nie mogącym znieść jej blasku! Nacóż? Wszakże zabija tych, którzy ją noszą.
— Naco? A nacóż się zdało życie twoje. Wszakże żyłaś wedle prawdy własnej. Czy powodowałaś się obawą niebezpieczeństwa, czy prawdą? Czy żal ci tego, żeś szła za jej głosem?... Odpowiedz!... Odpowiedz!... Czy ci żal?
Anetka żachnęła się, ale odparła:
— Nie!
Myślała przygnębiona.
— Jam go zabiła.
Syn patrzył na nią serdecznie, a młoda twarz jego rozbłysła poważnym uśmiechem.
— Nie trap się, mamo! — powiedział. — Być może, iż nic się nie stanie, że to nie nastąpi, że wojna zgaśnie przedtem... Nic nie jest jeszcze postanowione. Nie wiem, co uczynię. To wiem tylko, że w danym momencie będę szczery... Przynajmniej będę usiłował... Dopomóż mi i módl się.
— Modlę się. Ale do kogóż się modlić?
— Do onego źródła... do duszy twojej, której ja wodą jestem.

∗             ∗

MINĘŁO kilka tygodni wyczekiwania, trosk samotnych. (Nie wracali do tematu poprzedniej rozmowy, ale tak matka, jak i syn, myśleli o tem, z pod oka śledzili wzajem wyraz swych twarzy, a Anetka nastawiała trwożnie ucha, nadsłuchując wibracji powietrza, brzęczenia aeroplanów i dźwięku godziny, która jej miała zabrać dziecko.) Pewnego ranka zagrzmiało działo stolicy i zaraz krzyk tłumów zalał ulice, niby powódź. Dwa serca zadrgały, nie wiedząc nic jeszcze. Nagle wpadła Sylwja bez tchu i wrzasnęła od progu:
— Rozejm podpisany!
Uściskali się.
Ale Anetka odstąpiła zaraz nabok i zasłoniła twarz dłońmi, by ukryć wzruszenie.
Marek i Sylwja, szanując przysłonę, którą się okryła, nie uczynili gestu, by ją podnieść. Czekali w milczeniu, aż odzyska spokój. Potem podeszli do niej z serdecznem spojrzeniem, a Marek przytulony do matki, podprowadził ją do drzwi balkonowych, posadził na parapecie i sam usiadł obok niej. Sylwja ulokowała się u ich stóp, zwinąwszy pod siebie nogi, i spoglądała z uśmiechem, podobna do posążku Buddy.

Siedzą tak, we troje, na ruinach świata.
Anetka, zamknąwszy oczy, słucha bicia dzwonów, śpiewów ulicznych i czuje policzek syna na twarzy... Zapada w marzenie... Zmora znikła. Przepadła zmora groźby, zawieszona nad tą kochaną głową, i zwid ludzkich cierpień, ciężący na jej sercu. Straszne, potworne przeżycie, wojna światowa zakończona... Nie jest jeszcze pewna. Trwożnie chwyta powietrze, ucząc się oddychać swobodnie.
Marek odczuwa także ulgę. Nie radowało go wcale zbliżanie się groźby. Duma nie pozwalała mu unikać jej, ale nie był pewny swych sił, ni wiary. Słucha wrzasków i śmiechów rozpasanego tłumu. Wie, że go to przejście nie minie... że będzie służył... Ale kilka lat zyskanych w jego wieku, to cały świat! Rozkoszuje się odpoczynkiem i życiem przyszłem. Marzy...
Sylwja spogląda na rozmarzonych. Nie myśli o przeszłości, ni jutrze. Chwila jest słodka, a radość pełna. Wszyscy troje mieli niebezpieczną przeprawę, teraz wiosła porzucone falują wzdłuż łodzi, śpiącej na ścichłem morzu. I ona zaczyna marzyć. Co za piękny wieczór.
Dom okryty żałobą, milczy, w dziwnym kontraście z kiermaszem rozhasanego miasta.
Na drugiem piętrze, profesor Girard, zakamieniały w żalu, stroi sztandarami okna. Nastał teraz kres nieubłagany, pustynne jego życie utraciło cel wszelki. Może się skończyć.
Na trzeciem piętrze, u Bernardinów, okiennice zamknięte, córki z ojcem są w kościele, w mrocznej kaplicy, a matka, leżąc w łóżku, gaśnie zwolna. Przyszła choroba, wywołana udręką. Rozmodlony Bernardin nie wie, że w tem wątłem ciele, które się już nie broni, buja rak.
Winiarnia w parterze pełna. Ale u kantoru nie widać Numy. Patron zamknął się w komorze od tyłu. Sam jest, pije, a łzy kapią mu do wina.
Anetka słyszy, jak harmonijnie łączą się z sobą żałoba i ból zniszczonego życia, ze ślepem rozpęta, niem mrowiska. Wszyscy ci ludzie i ona sama są łupem Złudzenia. Toną w tej otchłani, z czerwoną czapką matadora na głowie. Jednym przedstawia się to w postaci sztandaru, świętego zapału dla ojczyzny. Innym błyska meteor wiary w braterstwo ludów, lub miłość... A syn jej, który twierdzi, że nic go oszukać nie zdoła i gardzi „złudzeniem słów“, trwa w największem może złudzeniu, będąc gotów poświęcić ją i siebie chimerze szczerości, wbrew całemu światu. Owa żądza prawdy, to złudzenie największe! Wszyscy upajają się dymem własnym... marzą!...
W tej chwili dostrzegła, podobne do nagle wybłysłej chmurki tęczowego oparu, marzenie powszechne, w którem jest zatopiona. Podnosi na chwilę głowę nad zwierciadło wody. Strząsa z siebie splot natrętny i mocarny... Zaliż się zbudzi?... Przez sekundę, jawa trzepocze skrzydłami w toni snu. Promień słońca wpada szczeliną rozwartą w osiedla świadomości.
Ale czuje na twarzy ciepło policzka... to owoc jej ciała... syn trzyma ją w ramionach, niewoli ją miłość, cierpienie, przewidywane troski, los co czyha w przyszłości, więzi...
— (Wiem... wiem...)
Wspomina Mater Dolorosa...
— (Nie uciekam. Jestem zpowrotem)!
Oczy jej przenoszą się na syna, na ten sen umiłowany. Pociągają ją spojrzenia żywych. Uśmiecha się i opada na nowo...
Warte nur...
Niedługo zbudzimy się wszyscy.

20-go maja 1926.

(Koniec trzeciej księgi dzieła Dusza Zaczarowana.“)



  1. „Dusza zaczarowana“. II. „Lato“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.