Dusza Zaczarowana/II/Część druga/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | druga |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cała księga II |
Indeks stron |
Anetka przesadzała umyślnie. Nie wszystko było rozkoszą w życiu tego rodzaju. Często dusiły ja mury, w których żyła. Była ona zakonnicą, której nie starczyło jednego klasztoru i jednego Boga. Klasztorem było mieszkanko na piątem piętrze, a bóstwem dziecko. Było to bardzo ciasne i niezmierzone zarazem. Nie mogła się w tem zmieścić i otwierała przestworza marzeń. Tu jej starczyło przestrzeni. Codzienne życie purytańskie i marne, brało odwet w wyobraźni. Tutaj czar wiekuisty płynął bez przeszkód, w ciszy zupełnej.
Jakże atoli zapewnić sobie wstęp stały do tej pustelni duszy. Życie wnętrzne nie jest utkane ze słów, a chcąc je zrozumieć, zrozumieć siebie samych, musimy używać słów. Jest to ciężka, lepka glina, co schnie w palcach. Anetka utrwalała i tłumaczyła sobie marzenia cichemi słowy. Ale nie były to odtwarzania wierne, jeno niedołężne transmutacje, podstawione pod coś, do czego nie miały podobieństwa. Nie mogąc uchwycić marzeń, umysł stwarza sobie baśnie, któremi łudzi się odnośnie do wielkiej feerji wnętrznego dramatu...
Jest to coś, jak niezmierzona płynna równia, roztocz morska, niesiężna, bez brzegów, złożona z wody, ognia i mgieł. Wszystkie pierwiastki zmieszane tu jeszcze, prądy sprzeczne płyną w różnych kierunkach, ale siła jednorodna ujmuje już ten splot włosów ciemnych nakrapianych, łyskami złota. Duch nienazwalny wiedzie trzody marzeń na paszę cieniów, a cicha nadzieja pilnuje. Wszechwładna grawitacja popycha żądzę, króla światów, na rozłogi zdradliwe i przepastne, które ją wchłaniają.
Anetka czuje, że płynie rzeka zaczarowana, otacza ją pierścieniami swych fal, ona się poddaje, igrając z chytrą, unoszącą ją potęgą, ale gdy zbudzony rozum chce to skontrolować, zastaje Anetkę, która wyrwana z jednego marzenia szuka drogi w inne. Wytwarza sobie tedy zapomocą ścisłych elementów dni upłynionych romans życia przeszłego, lub tego, które ją czeka może, i udaje, że wierzy w ciągłość wielkiego marzenia. Wie dobrze, że znikło, ale nie niepokoi jej to. Czuje, że, jak ów oblubieniec z ewangelji, wróci w chwili najmniej spodziewanej.
Mnóstwo kobiecych dusz wyraża w kształcie owej rzeki wnętrznej, skryty genjusz swój. Ten, ktoby umiał czytać, znalazłby w głębi ciemne namiętności, wizje ekstatyczne i przepaści bez dna. Jednocześnie przychodzi jednak w codziennem życiu do głosu rozsądek właściwy poprawnemu mieszczaństwu, zajęty interesami, chłodny i rozważny, chlubi się, często przesadnie, jak Anetka wobec uczennic i syna (ale nie dają się oszukać), pozorami zimnego rozumowania, oraz moralizowaniem...
Malec wiedział, jak sprawy stoją. Patrzył dalej, umiał czytać pomiędzy wierszami i nie tajną było mu rzeczą marzenie. Codziennie miał chwile królewskiej samotności, kiedy mu w pustem mieszkaniu nie przeszkadzał nikt. Niebaczna, jak zawsze, Anetka zostawiała mu do dyspozycji różne książki, szczątki bibljoteki własnej i ojca. Były tam różności, nieczytane od całych lat, a Marek wziął się do nich. Wychodził na łowy, codziennie, po powrocie ze szkoły, przed nadejściem matki, Czytał bezładnie. Prędko nauczył się czytać i przebiegał stronę po stronie w pogoni za zwierzyną. Ucierpiała na tem nauka i został zaliczony do uczniów złych, nieuważnych, którzy nie umieją nigdy lekcji i odpisują zadania. Ale zdziwiliby się wielce nauczyciele, gdyby im ten mały kłusownik zacytował coś z rzeczy pochwyconych na własnym terenie myśliwskim. Brał się też do klasyków, ale zgoła nie po szkolnemu. Wszystko, co zachodziło w nieznanej krainie, miało dlań urok pięknego, zabronionego owocu. Nie zachodziła jeszcze obawa, by go coś splamiło, a nawet uświadomić mogło zbyt brutalnie. Ustępy drażliwe przebiegał z wesołym uśmiechem, nie domyślając się zasadzki płciowej, i nie odczuwał w niewinności swej gorącego wiewu życia na twarzy. Mimo to instynktownie zwietrzył w tym lesie książek miłość.
Czemże jest miłość dla dziesięcioletniego dziecka? Szczęściem nie posiadanem, które się zdobędzie kiedyś... Jakąż ma postać? Usiłował skonstruować ją z pochwytanych ułamków. Nie widząc nic, dostrzegał wszystko i wszystkiego pożądał. Chciał wszystko mieć i kochać! (istotny sens kochania, to dla dziecka, być kochanem... Ja kocham siebie... trzeba, by mnie kochano... Ale kto?) Nie mógł sięgnąć do wspomnień, gdyż były za bliskie, by je widzieć dobrze. W tym wieku nie mamy jeszcze przeszłości (lub mało), a jeno chwila bieżąca jest nam tematem o rozlicznych warjantach.
Chwila bieżąca? Podnosił matkę, siedzącą w ciepłem świetle naftowej lampy.
spostrzegał oczy 189 Wieczorem, po kolacji, siadywali razem, Marek uczył się (musiał) lekcyj na jutro, a Anetka naprawiała odzież. Ale żadne nie myślało o tem, co robi usłużna maszyna nawyku. Marzyli oboje, a Marek obserwował matkę, dużo więcej ciekawiło, niż lekcje, powtarzane co go ustami.
Zdawało się, że Marek nie dostrzegł nic z tego co się działo wokoło, i nie umiałby wytłumaczyć czem się zajmuje ciągle matka. A jednak nic mu nie uszło, ani miłość Juljana, ani miłość dla niego. Gdy wszystko spełzło na niczem, mały zazdrośnik jął tańczyć, jak ludożerca wkoło ogniska. Nie zabrano mu matki, która była jego własnością. Cenił ją od chwili, kiedy mu ją ktoś inny chciał skraść. Wpatrywał się w jej usta, oczy, ręce i obyczajem dzieci tonął w szczegółach, niby całym świecie (nie zawsze jest to mylne). Cień na powiece, czy odchylenie warg, są to krajobrazy tajemne i rozległe, ściągające na siebie uwagę dziecka. Niby pszczoła polatywał wokół twarzy, różowych drzwi ust napół otwartych, zanurzał się w nich, wychodził i zajęty badaniem zapominał, że patrzy na kobietę... Otepienie to było mu nader miłe. Budził się, by przypomnieć sobie jutrzejszą szkołę, niemiłego kolege, czy złą notę, ukrywaną przed matką... Po chwili ogarniało go znów światło lampy, cień pokoju, milczenie i rozgwar miasta, dając wrażenie, że siedzi na wyspie, lub w łodzi, na falach, wyglądając brzegu, rozciekawiony, co tam znajdzie i co zabierze na statek, gdzie ma swą zdobycz i nadzieję. Wśród skarbów małego Wikinga była też i matka, o pięknych, jasnych włosach i brwiach, zakreślonych łukiem. Teraz pokochał ją nagle, jak kochanek, który zachował jednak całą niewinność. Po nocach nadsłuchiwał jej oddechu, a całe to tajemnicze życie pochłaniało go i trzymało w napięciu...
Marzyli oboje, ale Anetka, nawykła do podróży, płynęła po penem morzu, Marek zaś wyruszał dopiero, wszystko mu było nowością, patrzył tedy bystrzej, widział lepiej i dalej. Chwilami zadziwiał głębią ujęcia, ale to mijało szybko jak u zwierzęcia, które, błysnąwszy przenikliwem spojrzeniem, potem nie widzi już nic. Patrząc na matkę, skupiał na niej całą, świeżą siłę uwagi i przepajał się w ciszy wonią jej duszy, zgadując bez zrozumienia każde jej drgnienie, a czasem błyskawicą rozświetlał do głębi jej serce.
Niezadługo miał zatracić klucz do tego serca i przestać widzieć. Światłość wewnętrzną miał przysłonić zewnętrzny cień. W miarę wzrostu ciała dziecka, rośnie też cień jego, dziecko odwraca się od słońca i jest z pozoru bardziej dziecinnem, niż przedtem, gdyż zakres spojrzenia zmalał. Narazie posiadał jeszcze Marek owo magiczne jasnowidzenie, o którem nie wiedział sam i nigdy nie był bliższym matki. Zbliżenie takie miało wrócić po latach dopiero.
W tym okresie pociąg przezwyciężył niedowierzanie i Marek nie bronił się porywom uczucia, co go rzuciło na pierś Anetki, która spostrzegła z radością, że ją kocha. Nie miała już nadziei...
Przez kilka miesięcy trwała ta miłość wzajemna, okres miodowy współżycia matki z dzieckiem. Zachwycająca to była miłość, cielesna jak każda, ale przy zupełnej tego ciała bezgrzeszności, podobna żywej róży.