Dusza Zaczarowana/I/Część druga/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł I. Anetka i Sylwja
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny I. Annette et Sylvie
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Miłość ich przestała być dla wszystkich tajemnicą, żadne bowiem nie umiało jej przysłaniać. Daremnie Anetka milczała, oczy mówiły za nią. Milcząca ich zgoda była tak wymowna, że zarówno świat, jak i Roger uznali to za bezsłowne zobowiązanie.
Samej jeno rodzinie Brissotów nie uszło, że tak nie było. Anetka poddawała się z przyjemnością oświadczynom Rogera, ale unikała odpowiedzi wprost i z wielką zręcznością kierowała rozmowę na jakiś wielki problem. Naiwny Roger, porzucając zdobycz dla cienia, rzucał się nań naoślep, szczęśliwy, że może mówić, a Anetka wymykała się znowu, nic nie powiedziawszy.
Zauważywszy dwa, czy trzy razy ten manewr, Brissotowie, ludzie rozważni, postanowili wmieszać się w sprawę. Nie przyszła im nawet do głowy wątpliwość w determinację Anetki, pewni byli, że uszczęśliwia ją tak świetna szansa zamężcia. Ale trzeba zawsze liczyć się z kaprysami dziewcząt. Znali życie i jego zasadzki. Byli to nie w ciemię bici prowincjonaliści francuscy. Gdy opóźnia się po drodze spodziewana decyzja, należy wyjść naprzeciw i przyprowadzić. Jest to rada mądra, przeto obie panie Brissot ruszyły w drogę.
Istniał wówczas w Paryżu uśmiech, zwany w kole znajomych uśmiechem brissotowskim, był tłusty i słodki, przychlebny i dostojny, swawolny, oczywiście, z miarą i wagą, wiedzący wszystko zgóry, kapiący życzliwością, doskonale obojętny, oraz ofiarujący wszystko pełną garścią w ten sposób, że garść pozostawała pełna. Obie panie Brissot były mistrzyniami tego uśmiechu.
Pani Brissot, matka, piękna, wysoka niewiasta o szerokiem obliczu, tłustych policzkach, dobrze odżywiona, okazała, posiadała imponujące pośladki i wypukły gors, a słowa jej cechowało namaszczenie i niezmierna doza pochlebstw, którą połknąwszy, Anetka szczerze się zmieszała. Nie ona jedna (jak to rychło z ulgą spostrzegła) była ich odbiorczynią. Pochwały rozdzielała mama Brissot hojnie pomiędzy wszystkich, a towarzyszyły im nieustannie swawolne żarciki, co było u Brissotów pełną kurtuazji oznaką wrodzonej, dobrodusznej pewności siebie. To też wszyscy przyjmowali ów dar ochotnie.
Panna Brissot, siostra Rogera, była również wysoka i rozrosła, a posiadała włosy blade, wypełzłe, niemal białe włosy albinoski. Policzki pokrywała warstwa pudru, wargi zaś odrobina karminu. Ideałem jej był pastel w stylu Ludwika XV. Mogła pozować Nattierowi do jakiejś burgundzkiej Feby, miluchnej, anemicznej i tucznej zarazem. Matka zwała tę silną dziewczynę: „moje biedne maleństwo“, bo pani Brissot, zażywająca wystawowego wprost zdrowia, patrząc na jej słabość, powzięła przekonanie, że ma wątłe zdrowie. Ale nie korzystała z tego, by dać się rozpieszczać. Przeciwnie używała tej broni dla tem lepszego wykazania swej energji i zyskania prawa pogardy względem istot słabszych swej płci, utyskujących ciągle na drobne niedomagania. Była naprawdę podziwu godna, czynna, nieznużona, czytała, widziała i wiedziała wszystko, malowała, znała się na muzyce, rozprawiała o literaturze i dopełniała codziennie wraz z matką programu dwustu, czy trzystu wizyt, mających się odbyć w danym czasokresie. Przyjmowała wzajem gości, dawała obiady, uczęszczała na koncerty, chodziła do teatrów, na posiedzenia Izby i wystawy, nieugięta, bez zdradzenia się ze znużeniem inaczej, jak kilku, po męsku stłumionemi westchnieniami. Umiała przytem odżywiać wyczerpane fatygą ciało, jadała obficie (jak cała zresztą rodzina) i przesypiała całą noc jednym tchem, nie marząc nigdy. Była władczynią swego serca, zarówno jak ciała. Sposobiła się rozważnie do małżeństwa z pewnym czterdziestoletnim podówczas mężem stanu, który był właśnie gubernatorem jednej z większych kolonij zamorskich. Ale nie postało jej w głowie jechać z nim. Postanowiła porzucić Paryż i nazwisko Brissotów wtedy dopiero, kiedy szczęśliwy małżonek będzie mógł ofiarować w granicach Francji godne jej stanowisko. Umiała zresztą tak pokierować sprawą, by o nim nie zapomniano u wielkiego ołtarza i pisywała regularnie odpowiednie listy, pełne serdeczności. Owe konkury na odległość trwały już lat kilka. Osądziła, że małżeństwo nastąpi we właściwym czasie i nie spieszyła się. Wprawdzie małżonek mógł tymczasem stać się zbyt dojrzałym, ale w takim razie przypadłby tem lepiej do gustu pannie Brissot. Była to tęga głowa. Głów tęgich nie brakło nigdy tej dynastji, a głowa tej, jak ją matka zwała, Egerji z powołania była wybitnie polityczna. Pani Brissot podziwiała talenty panny Brissot, zaś panna Brissot admirowała genjusz domowy i spryt pani Brissot. Oczkowały z sobą ciągle i całowały się w obecności Anetki. To było wprost prześliczne.
Nałożyły atoli teraz tłumik na ten wzajemny kult i jeły się razem przymilać do Anetki. Zasypywały ją nieustannie komplementami co do jej samej, domu, tualet, gustu, rozumu i piękności. Ton przesadnie pochwalny drażnił potrochu Anetkę, ale trudno pozostać obojętną na pochlebną opinję ludzi o sobie, zwłaszcza, jeśli ci ludzie wydają się posłannikami tego, którego się kocha. Niesposób też było watpić w tę misję zacnych pań Brissot, bowiem w tem, co mówiły, powtarzało się nieustannie imię Rogera. Łączyły pochwały dla niego z pochwałami dla Anetki, czyniły z uśmiechem aluzje nieustanne do wrażenia, jakie na nim wywarła Anetka, i do słów, jakie mu powiedziała, powtarzanych przezeń z zachwytem. (Powtarzał wszystko, to też Anetka była gniewna, a jednocześnie rozczulało ją to.) Pozatem rozwodziły się szeroko nad świetną jego przyszłością, a pani Brissot wyraziła tonem wzruszenia nadzieję, że Roger znajdzie godną siebie towarzyszkę. Nie wymieniła nikogo, ale zrozumiano się. Wszystkie te drobne sztuczki widać było gołem okiem na dwadzieścia kroków. Był to rodzaj gry towarzyskiej, polegającej na zręcznem krążeniu koło pewnego słowa, którego wymówić nie wolno. Pani Brissot śledziła, jak się zdało, owe słowo, zrywające się już z ust Anetki:
— Fant!
Fantu żądała pani Brissot, a Anetka uśmiechnięta otwierała już usta, ale słowo decyzji wyjść z nich nie chciało.
Anetka zaproszona została do Brissotów na poufne wieczorki w apartamentach rodzinnych, przy rue de Provence. Poznała tam Brissota-papę, wysokiego, barczystego osobnika, o oczach świdrujących spojrzeniem z pod krzaczastych brwi, czerwonej cerze twarzy, który miał małą, szpakowatą bródkę, minę zawodowego retora, gesty ojcowskie i który zasypał ją przestarzałemi galanterjami i żarcikami. Popróbował także owej gry towarzyskiej, ale wlazł zaraz butem w półmisek. Anetka spłoszyła się, a pani Brissot dała znak mężowi, by się w sprawę nie mieszał. Odtąd wycofał się z gry i śledził jej tok jeno z pod oka, z drwiącą miną, przyznając, że to nie jego rzecz i kobiety wywiążą się ze sprawy znacznie lepiej.
Zręczna pani Brissot zapraszała zrazu wraz z Anetką trzy, czy cztery zażyłe przyjaciółki, potem dwie, potem jedną, a wreszcie Anetka znalazła się sama z czworgiem Brissotów w „kółku rodzinnem“, jak mówiła pani Brissot tonem, pełnym obietnic, namaszczonym i macierzyńskim. Anetka spostrzegła pułapkę, ale nie cofnęła się, gdyż wielką jej sprawiało przyjemność przebywanie z Rogerem. Przez miłość dla niego stała się wyrozumiałą dla jego rodziny i zamknęła oczy na to, co ją tajemnie drażniło w tem środowisku. Czujny instynkt kobiecy ostrzegł panie Brissot. Mimo silnie rozwiniętej miłości własnej, nie czyniły nigdy uszczerbku swym interesom, zaraz też, jakby się umówiły, wsiąkły w kąt, mówiły mniej, osłaniały swe myśli, ułatwiały zakochanym częste sam na sam, nie przeszkadzając wcale. Sprawa Rogera miała w nim samym najlepszego jednak rzecznika. Coraz mocniej zakochany zaniepokoił się rezerwą Anetki, którąby nie tak wyraźnie dostrzegał, gdyby matka i siostra nie zwróciły mu uwagi. Stał się teraz powabny jak nigdy, od chwili kiedy zagrożone zostało jego zaufanie do siebie. Nie dyskutował już, a elokwencja znikła. Po raz pierwszy w życiu starał się czytać w duszy drugiego człowieka. Siedząc obok Anetki, oczyma pokornemi, a płomiennemi, pożerał zagadkową dziewczynę, błagał, wysilał się na jej przeniknięcie. Anetkę radowała ta niezwykła u niego trwożliwość i bojaźliwe wyczekiwanie, z jakiem śledził każdy jej ruch. Doznawała wstrząsu i chwilami bliska była, pochyliwszy się ku niemu, wyrzec słowo decydujące. Nie uczyniła tego jednak. W ostatniej sekundzie instynktownie, bez powodu rzucała się wstecz, odsuwała od siebie oświadczyny Rogera i własną decyzję. porywczo Wymykała się...
Sieć zacieśniła się teraz bardziej. Pani i Brissot stały w sąsiednim salonie na czatach, panna śledząc dyskretnie bezowocną rozmowę. Czasem przechodziły przez salon uśmiechnięte i jakby czemś zaaferowane, rzucając przelotnie serdeczne słówko, nie zatrzymując się jednak. A młodzi wiedli dalej długie rozmowy.
Pewnego wieczora przeglądali razem od niechcenia jakiś album, co im było jeno pretekstem do zbliżenia głów, i zamieniali półgłośne słowa. Nagle umilkli i Anetka dostrzegła niebezpieczeństwo. Chciała wstać, ale Roger objął ją wpół, a usta młodego człowieka dotknęły jej ust półotwartych. Usiłowała się bronić, ale jakże bronić się przeciw samej sobie? Chcąc oderwać usta, zaczęła mu oddawać pocałunki. Odskoczyła jednak, posłyszawszy z drugiego końca salonu wzruszony głos pani Brissot:
— Ach, droga córko moja! – zatrąbiła na zwycięstwo, potem zawołała: — Adelo... Brissot!
Zdumiona Anetka została w jednej chwili otoczona przez całą rodzinę, rozradowaną i rozczuloną. Pani Brissot okrywała ją pocałunkami i, trąc oczy chustką, powtarzała:
— Kochaj go bardzo!
Panna Brissot mówiła:
— Kochana siostrzyczko!
A pan Brissot niezdarny jak zawsze dodał:
— No, nareszcie! Aleśmy się też naczekali...
Roger, klęcząc, całował jej ręce, błagając spojżeniem trwożnem, nieco wstydliwem. Przepraszał i prosił:
— Nie odmawiaj!
Zdrętwiała Anetka pozwalała się całować, ale owa niema prośba zņiewoliła ją do reszty i skrępowała. Uczyniła ostatni wysiłek protestu. Chciała zawołać:
— Ale ja nic nie powiedziałam!
W tej chwili dostrzegła w oczach Rogera tak szczery smutek, że wytrwać dłużej nie mogła. Zmusiła się do uśmiechu, a na widok szczęścia, którem rozbłysła twarz Rogera, rysy jej rozpogodziły się radością, którą dawała. Ścisnęła mu dłońmi głowę, a Roger wstał, krzycząc z uciechy. Potem zamienili pocałunek narzeczeński w oczach rodziców, wyrażających błogosławieństwo.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.