Druga ojczyzna (Verne, 1901)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Druga ojczyzna
Wydawca „Ziarno” (tygodnik)
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena S.
Tytuł orygin. Seconde Patrie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


VIII.
Żegluga. — Skała podwodna, o którą rozbił się Landlord. — Zatoka Licorne. — „Elisabeta“ na kotwicy. – Na szczycie skał nadbrzeżnych. — Nieurodzajna okolica. — Strona południowa. — Projekty na jutro.

Wiatr od lądu popychał Elisabetę.
Lekki statek rozwinął wszystkie żagle, dwa maszty i sunął lekko po pełnem morzu.
Pani Zermatt, pani Wolston i Anna, siedząc na małym pomoście, przebiegały wzrokiem wybrzeża, począwszy od Falkenhorst, aż do cyplu Zawiedzionej Nadziei, który z oddalenia wydawał się o wiele niższy.
Pan Zermatt kierował w ten sposób, aby zużytkować wiatr słabnący nieco, w miarę jak Elisabeta oddalała się od lądu.
Pan Wolston, Ernest i Jack stali przy dolnych sznurach żagli, ażeby je naciągać lub rozluźniać, według potrzeby. Szkodaby było, żeby cisza morska zatrzymała statek, zanim się znajdzie na wysokości przylądka Wschodniego, gdzie znów pociągnie wiatr od ziemi.
To też pan Wolston powiedział:
— Obawiam się, żeby wiatr nie ustał, żagle opadają...
— Rzeczywiście, odpowiedział pan Zermatt, wiatr słabnie, lecz ponieważ wieje z tyłu, podnieśmy maszt przedni, skorzystamy zawsze na szybkości.
— Jeżeli wiatr ustanie zupełnie — zaproponował Jack — trzeba wziąść się do wioseł i płynąć aż do przylądka. Skoro weźmiemy się we czterech, pan Wolston, ojciec, Ernest i ja, spodziewam się, że szalupa nie będzie stała na miejscu...
Jak wy będziecie wiosłować, kto będzie przy sterze?... zapytała pani Zermatt.
— Ty... matko... albo pani Wolston... albo nawet Anna — powiedział Jack. Dlaczegoby nie miała tego robić Anna?... Pewny jestem, że przesuwałaby z równą łatwością drąg, na lewy lub prawy brzeg statku, jak stary wilk morski!
— Czemu nie?.. odpowiedziała młoda dziewczyna śmiejąc się, — przedewszystkiem, jeżeli potrzebuję tylko słuchać rad twoich...
Lecz nie trzeba było uciekać się do wioseł.
Zmniejszono żagle i mały statek poszedł prędzej, kołysany lekko z tyłu naprzód, co nic nie szkodziło ani pasażerom, ani pasażerkom.
Wiatr ustalił się, pan Zermatt zaproponował zwrócić na północo-wschód, ażeby okrążyć skały, na których rozbił się Landlord.
Elisabeta pożaglowała tedy na wschód skał, pan Zermatt pokazał panu Wolston wązki przesmyk, w który olbrzymi bałwan wpakował Landlorda.
Nie pozostało żadnych szczątków z okrętu, fala wyrzuciła wszystko na brzeg lądu.
Po okrążeniu tych skał, Elisabeta zwróciła się na południe.

Wszyscy wysiedli na wybrzeże piaszczyste.

Trzy kwadranse po minięciu cypla wschodniego, który prawdopodobnie oznaczał granicę wschodnią Nowej Szwajcaryi, szalupa mogła już płynąć bezpiecznie wzdłuż lądu na odległości półmilowej.
Około godziny jedenastej Elisabeta dosięgła zatoki Licorne, a w pół godziny potem zarzuciła kotwicę u stóp skały, w pobliżu miejsca, gdzie korweta angielska stanęła przedtem na odpoczynek.
Skoro spuszczono kotwicę na dno, fale podsunęły tył szalupy do lądu i wszyscy wysiedli na wybrzeże piaszczyste.
Zatokę otaczało pasmo skał wapiennych, na jakie sto stóp wysokich. Na brzegu rosły palmy.
— Wszystko to dobre i piękne — odezwał się Jack, ale wiecie, co powinniśmy zrobić?
— Zjeść śniadanie... rzekła Anna ze śmiechem.
— Ma się rozumieć — dodał Ernest.
— Do stołu zatem — wykrzyknął Jack — taki mam apetyt, żebym nawet talerz zjadł, a taki żołądek, żebym go strawił.
Udali się wszyscy po żywność do szalupy, mięsa zimne, szynki wędzone, ciasto, chleb świeży, miód i nawet parę butelek wina.
Po wypakowaniu jedzenia i naczyń, pani Wolston, pani Zermatt i Anna nakryły na grubej warstwie suchych traw morskich, poczem wszyscy zabrali się do obfitego śniadania, po którem śmiało można było czekać do obiadu o godzinie szóstej.
Po skończonym posiłku, odezwał się pan Wolston:
— Proponuję, żeby popołudnie przeznaczyć na zapuszczenie się w głąb...
— I nie tracąc czasu!... wykrzyknął Jack. Powinniśmy być już choć o milę ztąd...
— Nie byłbyś tak mówił przed śniadaniem — zrobiła uwagę Anna, uśmiechając się — jadłeś bowiem za czterech...
— I gotów jestem cztery razy więcej drogi zrobić.. odpowiedział Jack — a nawet iść aż na koniec świata... naszego małego świata, ma się rozumieć.
— Jeżeli pójdziesz tak daleko, moje drogie dziecko — rzekła pani Zermatt — nie zdążymy za tobą... Ani pani Wolston, ani Anna, ani twoja matka, nie odważą się iść z tobą...
— Myślę — odezwała się pani Wolston — że najlepiej będzie, jeżeli pan Zermatt, Anna i ja zostaniemy tu podczas waszej wycieczki, która będzie bardzo męczącą, jeżeli przeciągnie się do wieczora. Wybrzeże to jest zupełnie puste, nie potrzebujemy zatem obawiać się niemiłego spotkania. Wreszcie o każdej chwili możemy powrócić na statek...
— Moja droga Merry — rzekł pan Zermatt — rzeczywiście, sądzę, że nic wam tu nie grozi... A jednak nie byłbym spokojny...
— Dobrze! — zaproponował Ernest — nie pragnę niczego więcej, jak zostać... podczas kiedy...
— Ah! — zawołał Jack — poznaję naszego uczonego!.. Zostać... zapewne dla tego, żeby wsadzić nos w książkę... Pewny jestem, że wpakował kilka tomów pod pokład szalupy!.. Dobrze, niech zostanie pod warunkiem, że Anna pójdzie z nami...

W pół godziny znaleźli się na szczycie, pierwszy Jack tam stanął.

— I pani Wolston i twoja matka także — dodał pan Zermatt. Zważywszy wszystko, tak będzie lepiej... jak się zmęczą, to się zatrzymają.
— A wtedy Ernest będzie im dotrzymywał towarzystwa... zawołał Jack, śmiejąc się serdecznie.
— Nie traćmy czasu — rzekł pan Wolston. Największą trudność stanowiłoby wejście na te skały nadbrzeżne, które podług mnie mają wysokości około stu pięćdziesięciu stóp; na szczęście nie są strome i kończą się na szczycie szeroką płaszczyzną. Skoro się tam dostaniemy, zobaczymy, co dalej robić...
— W drogę... w drogę!.. powtórzył Jack. Mały orszak ruszył w kierunku skał. Mężczyźni zabrali fuzye, proch, kule, śrót.
W pół godziny znaleźli się na szczycie; pierwszy Jack tam stanął.
Przed jego oczyma, ku zachodowi, odsłoniła się niezmierzona płaszczyzna.
Jack osłupiał, a zwracając się do pana Wolston, który za nim podążał, zawołał:
— A to mi okolica!... Co za niespodzianka!... i jaki zawód!
Rozczarowanie stało się ogólne, skoro pan Zermatt z resztą towarzystwa znaleźli się na szczycie. Panie Wolston i Zermatt z Anną usiadły u stóp odłamu skały. Ani drzewa mogącego ochronić cieniem od skwaru słonecznego, ani żadnej roślinności. Grunt kamienisty, zasiany występami granitowymi, suche mchy tylko gdzieniegdzie. Możnaby rzec, pustynia Arabii w porównaniu z Ziemią Obiecaną. Tak więc od tych skał nadbrzeżnych, aż do zatoki Zbawienia rysującej się o dwie mile na zachód, rozciągała się okolica smutna, bez zieleni, bez drzew, bez wody. Żadnego czworonoga na powierzchni, zdawało się, że opuściło ją nawet ptactwo.
— Otóż nasza wycieczka skończona — rzekł pan Zermatt — przynajmniej w tej części wyspy...
— Myślę — mówiła pani Zermatt — że najlepiej zejść na wybrzeże i wsiąść z powrotem na statek...
— I ja jestem tego zdania — dodała pani Wolston.
— Niech i tak będzie — odezwał się Jack, — lecz nie pierwej, aż wejdziemy na ostatni cypel tych skał!
I wskazał na szczyt, wznoszący się na lewo o jakie sześćdziesiąt stóp. W pięć minut był już na wierzchu. Potem, obrzuciwszy wzrokiem horyzont dokoła, krzyknął do pana Wolston i ojca, aby przyszli za nim. Obydwaj panowie, nie bez trudu wdrapali się do niego. Rzeczywiście, w tym kierunku okolica zupełnie inaczej się przedstawiała.
O dwie mile od zatoki Licorne skały obniżały się pod kątem ostrym, dochodząc szerokiej doliny, prawdopodobnie odwilżanej jedną z najgłówniejszych rzek wyspy. Z przeciwnej strony zagłębienia rozciągał się las gęsty, zielony.
Miejscami pokrywała pola bujna i silna wegetacya aż do odległej granicy, na południe i południowy zachód. Okolica pusta zdawała się rozległą na sześć mil, pomiędzy cyplem wschodnim i zatoką Zbawienia. Jeżeli jaka strona godna była zwiedzenia, to właśnie ta, która przedstawiła się teraz oczom osadników.
— Chodźmy tam... rzekł Jack.
— Chodźmy — powtórzył pan Wolston, gotów biedz w kierunku nowej doliny.
— Nie dziś... odezwał się pan Zermatt. Czekajmy do jutra — dziś późno... Zamiast przebywać pustynię, dostaniemy się tam morzem... Dolina, którą ztąd widzimy, dochodzi zapewne do morza — a jeżeli znajdziemy jeszcze przystań, zarzucimy tam kotwicę. Była to rozsądna rada, i nikt się jej nie sprzeciwił.
Po obiedzie spacerowano na wybrzeżu, a około dziewiątej godziny wszyscy znaleźli się na pokładzie Elisabethy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.