Druga ojczyzna (Verne, 1901)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Druga ojczyzna
Wydawca „Ziarno” (tygodnik)
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena S.
Tytuł orygin. Seconde Patrie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


IX.
Widok wybrzeża. — Bezlotki. — Nowe źródło. — Nieznana strona. — Południowy łańcuch gór. — Projekty na jutro. — Rzeka Montrose.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił pan Zermatt nazajutrz rano, było zbadanie stanu nieba. — Zapowiadała się wspaniała pogoda, złota tarcza słoneczna wznosiła się się z ponad fal morskich. O szóstej godzinie wszyscy byli na pomoście, kotwica podniesiona, żagle rozpuszczone, pan Wolston u steru i mały statek wypłynął na pełne morze.
Elisabetha, popychana wiatrem, żaglowała na dwanaście węzłów od wybrzeży; w ten sposób można było widzieć najmniejsze szczegóły. Po obu bokach statku całemi gromadami mknęły wspaniałe jesiotry, niektóre wielkości od siedmiu do ośmiu stóp. Ernest i Jack mieli ochotę użyć harpunów, lecz pan Zermatt nie pozwolił. Widok wybrzeża nic się nie zmienił. Ciągle skały wapienne lub granitowe, poprzebijane grotami, w które wpadały szumiące fale.
Jednak w miarę zbliżania się na południe, zaznaczały się pewne zmiany, przeciągały różne ptaki, albatrosy krzykami napełniały powietrze. Zbliżano się na strzał z fuzyi. Jack nie mógł usiedzieć i byłby może uległ instynktom myśliwskim, gdyby Anna nie wstawiła się za temi nieszkodliwemi ptakami.
— A wreszcie — mówiła — pomiędzy albatrosami jest może posłannik Jenny...
— Anna ma rację... — dodał Ernest
— Ona zawsze ma racyę... — odparł Jack; przyrzekam nie strzelać do żadnego albatrosa, dopóki nie znajdzie się poseł ze Skały—ognistej.
— Chcesz, żebym powiedziała, co myślę? rzekła Anna.
— Czy ja chcę!... odpowiedział Jack.
— Że dziś czy jutro, zobaczymy tego albatrosa?
— Z pewnością, ponieważ ja go nie zabiję!
Około godziny dziewiątej Elisabetha z wielkiemi ostrożnościami zbliżyła się do lądu.
— Ah! — wykrzyknął Jack, nie można powiedzieć przynajmniej, że to wybrzeże wygląda na pustynię!... Tam są istoty żyjące... i bardzo piękne istoty!..
Spojrzenia ich zwróciły się ku wybrzeżu i skałom.
— Wytłomacz się, synu — rzekła pani Zermatt. Widzisz tam ludzi... dzikich może...
— No, Jack... odpowiedz — dodał ojciec.
— Uspokójcie się, kochani!.. zawołał Jack. Nie mówiłem o istotach ludzkich, a jeżeli które mają dwie nogi, mają także pióra!
— A więc to są bezlotki.
— Albo pingwiny.
W dalszym ciągu, płynąc wzdłuż wybrzeża, widzieli obszerne płaszczyzny, na których morze pozostawiło skrystalizowane części solne (saliny), a przyszli osadnicy mogliby zbierać sól w ilości wystarczającej na ich potrzeby. Statek musiał teraz oddalić się od lądu, gdyż ukazywały się skały podwodne. Potem, kiedy znów mógł się zbliżyć, pożaglował ku przystani, do której dochodziła dolina widziana z wysokości skał w zatoce Licorne.
— Rzeka... tam jest rzeka!.. wykrzyknął Jack, który wdrapał się na maszt najwyższy.
Pan Zermatt obserwował przez lunetę tę część lądu i oto co mu się przedstawiło: Na prawo skały wznosiły się ku środkowi. Na lewo wybrzeże kończyło się przylądkiem bardzo daleko zapuszczonym w morze — trzy do czterech mil co najmniej, — lecz płaszczyzna cała zieleniła się łąkami i lasami, piętrzącemi się jak okiem zasięgnąć. Pomiędzy temi dwoma punktami, roztaczała się zatoka, która tworzyła port naturalny, osłonięty wysokiemi skałami od szkodliwych wichrów wschodnich, i do którego wejście dla statków było zupełnie dobre. W środku zatoki, wpadała w nią rzeka ocieniona drzewami, o wodach przejrzystych i spokojnych. Wydawała się zdatna do żeglugi, a bieg jej kierował się ku południo-zachodowi, o ile można było sądzić z takiego oddalenia. Postanowiono wpłynąć w tę zatokę.
O jedenastej godzinie, zarzucono kotwicę blizko naturalnego bulwaru, na lewo od ujścia rzeki. Trochę w tyle, wielkie drzewa palmowe dawały cień dostateczny, przeciwko promieniom słońca, które dobiegało południa.
Po śniadaniu, postanowiono urządzić wycieczkę w głąb wyspy. Nie trzeba mówić, że ujście tej rzeki wydawało się tak samo puste, jak było ujście strumienia Szakali, kiedy rozbitki pierwszy raz tam wylądowali. Zdawało się, że nigdy stopa ludzka tu nie postała. Tylko zamiast wązkiego, błotnistego kanału, odkrywało się koryto rzeki szerokiej, które musiało wchodzić głęboko w środek wyspy.
Jack wyskoczył na ląd, jak tylko Elisabetha zarzuciła kotwicę, i przyholował ją liną do skał. Nie trzeba było zatem używać łódki do wylądowania i niebawem wszyscy znaleźli się na wybrzeżu. Po przeniesieniu prowizyi w cień drzew, zajęto się najpierw zaspokojeniem głodu. Lecz jedzenie nie przeszkadzało rozmowie. Dużo uwag robiono, między innemi zauważył pan Wolston:
— Szkoda może, że nie wysiedliśmy na prawym brzegu rzeki!... Z tej strony płaszczyzna, podczas gdy z tamtej wznosi się szereg skał co najmniej na sto stóp wysokich...
— I nie potrzebowałbym wdrapywać się na szczyt... dodał Jack. Ztamtąd przynajmniej mielibyśmy widok na całą okolicę...
— Nic łatwiejszego, jak przebyć zatokę łódką — odpowiedział pan Zermatt. Lecz czy warto żałować?... Na tamtem wybrzeżu widzę tylko piasek i kamienie... Tutaj przeciwnie, zieloność, drzewa, cień, a pozatem rozciąga się płaszczyzna, którą widzieliśmy z morza i którą łatwo przyjdzie zbadać... Podług mego zdania, nie mogliśmy lepiej wybrać.
— A my pochwalamy ten wybór, prawda, panie Wolston?... odezwała się Betsie.
— Rzeczywiście, pani Zermatt; na prawy brzeg możemy dostać się, jak będziemy chcieli.
— A nawet tak przyjemnie w tem miejscu... oświadczyła pani Wolston.
— Że pani nie chciałaby go opuścić!.. odparł Jack. A więc dobrze.. Rzucamy Felsenheim... Falkenhorst... Ziemię Obiecaną i zakładamy przy ujściu tej wspaniałej rzeki stolicę Nowej-Szwajcaryi.
Jack wsiadł już na swojego konika!.. odpowiedział Ernest. Lecz pomimo jego żartów, trzeba przyznać, iż znaczenie tej rzeki, głębokość zatoki, w którą wpada, daleko więcej przedstawiają korzyści dla założenia kolonii, niż ujście strumienia Szakali.. Trzeba tylko zbadać jeszcze okolicę, i zapewnić się, czy nie jest nawiedzaną przez dzikie zwierzęta.
— Mówisz, jak mędrzec — rzekła Anna Wolston.
— Jak mówi zawsze Ernest, — odparł Jack.
— W każdym razie — dodał pan Zermatt — choćby ta strona była najwspanialsza, najbogatsza, żadnemu z nas nie przyjdzie na myśl opuścić Ziemię Obiecaną...
— Nie, zaprawdę, — potwierdziła Betsie. Takie opuszczenie zakrwawiłoby mi serce...
— Rozumiem cię, droga Betsie — odpowiedziała pani Wolston — ja ze swej strony nie przystałabym nigdy na rozstanie z wami dla osiedlenia się w tem miejscu...
— E! odezwał się pan Wolston — nie o to idzie, lecz jedynie o zwiedzenie okolicy po śniadaniu.
Propozycyę pana Wolstona przyjęto jak najlepiej.
W każdym razie żona jego, córka i pani Zermatt zostałyby z ochotą, gdyby pan Zermatt po zastanowieniu się nie był powiedział:

Jack na polowaniu.

— Nie chciałbym, żebyście same tu zostały, nawet na kilka godzin... W razie niebezpieczeństwa, coby się z wami stało?.. Lecz można wszystko pogodzić; ponieważ rzeka jest spławna, dla czego nie puścić się łódką?
— Łódką?.. rzekł Ernest.
— Nie... szalupą, wolę bowiem nie zostawiać jej bez straży w zatoce.
— A więc gotowe jesteśmy wszystkie trzy popłynąć z wami — odpowiedziała Betsie.
— Czy Elisabetha będzie mogła płynąć pod wodę?.. zapytał pan Wolston.
— Poczekamy na przypływ morza — odparł pan Zermatt. — Przypływ zacznie się nie długo, a na sześć godzin będziemy mogli z niego korzystać...
— Czy nie będzie za późno?... zawołała pani Wolston.
— Rzeczywiście, za późno — odpowiedział pan Zermatt. To też najlepiej spędzić dzień na tem miejscu, przenocować na statku a jutro o świcie wyruszyć razem z przypływem.
— A do tego czasu?.. zapytał Jack.
— Będziemy zwiedzać zatokę i jej okolice. Jednak... upał jest wielki, radzę więc naszym paniom zaczekać tu na nasz powrót..
— Z największą chęcią — odpowiedziała pani Wolston, — pod warunkiem, że nie będziecie bardzo się oddalać...
Ułożono się, że panowie Zermatt i Wolston, Ernest i Jack, po wyjściu na wybrzeże udali się na niewielkie wyniosłości w stronę zachodnią. Okolica przedstawiała się bardzo żyzną; lasy o ciemnej zieleni, płaszczyzny jak okiem zasięgnąć z bujną trawą, zdolne wyżywić tysiące bydła, cała sieć strumyków, toczących swe wody do rzeki i w końcu, jak granica na dalekim horyzoncie południowo-zachodnim, łańcuch gór wyniosłych.
Zwiedzanie szło ciągle brzegiem rzeki, od której pan Zermatt nie chciał się oddalać. Wreszcie zadawalniało to Ernesta, który rzekł do ojca:
— Po powrocie z wycieczki, naszkicuję bieg tej części rzeki i dolinę, którą zrasza. Otóż, wziąwszy pod uwagę urodzajność tego nowego terytoryum, nie można wątpić, że nasza wyspa wystarczyłaby na wyżywienie kilkunastu tysięcy osadników....
— Aż tylu!... zawołał Jack, nie ukrywając niezadowolenia, że jego „Druga Ojczyzna“ mogłaby w przyszłości tak być zaludniona.
— Dodam — mówił Ernest — iż najkorzystniej miasto zakładać przy ujściu rzeki, a więc prawdopodobnie, w głębi tej zatoki przyszli osadnicy będą chcieli się osiedlić...
— Nie będziemy im przeszkadzać — dodał pan Zermatt. Nigdy żadne z nas nie zdecyduje się na opuszczenie Ziemi Obiecanej.
— Tembardziej, że pani Zermatt nie zgodziłaby się na to — zauważył pan Wolston.
— Matka ma racyę... Zawołał Jack...
— Bądź spokojny, Jack, — odpowiedział pan Zermatt... nie przyjdzie do tego.

Ukazało się kilka sterczących skał podwodnych.

Około szóstej godziny panowie powrócili do kobiet. Obiad zjedzono na trawie a po obiedzie nikt się nie śpieszył z powrotem na szalupę i tylko z braku namiotu, nie zanocowano na wybrzeżu.
W następstwie dnia z upałem podzwrotnikowym, jaka przyjemność odetchnąć pełnemi piersiami powietrzem czystem i orzeźwiającem!
Lekka mgła wznosiła się nad morzem, gwiazdy iskrzyły się złotem... Nasi osadnicy spacerowali, robili projekty na dzień następny...
Około godziny dziesiątej powrócili na pokład Elisabethy i wszyscy udali się na spoczynek, oprócz Ernesta, który pierwszy miał czuwać.
Lecz w chwili odejścia, Betsie zrobiła uwagę:
— O jednej rzeczy zapomnieliście — rzekła.
— Zapomnieliśmy, Betsie? — zapytał pan Zermatt.
— Dać nazwę tej rzece...
— Bardzo słusznie, — przyznał pan Zermatt.
— A więc — odezwał się Ernest — nazwijmy ją Anna...
— Wyśmienicie — rzekł Jack... Zadowolona jesteś, Anno?
— Ma się rozumieć — odpowiedziała młoda dziewczyna — lecz ja mam inną nazwę, zasługującą na ten zaszczyt...
— Jaką? zapytała pani Zermatt.
— Rodzinne nazwisko naszej drogiej Jenny...
Wszyscy się na to zgodzili i od tego dnia rzeka Montrose figurowała na mapie Nowej Szwajcaryi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.