Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIII.

Prowadząc przytoczoną powyżej rozmowę, Sta-Pi szedł naprzód, a Walentynę popychał przed sobą.
Gdy stanął na progu domku, zamilkł, chwycił sierotę w muskularne łapy i począł biedz przez ogródek.
Jeden z kamratów odemknął mu z wewnątrz furtkę, jaka prowadziła do ogrodzenia.
Sta-Pi przekroczył tę furtkę.
Cisza panowała zupełna.
Głębokie ciemności zalegały dokoła.
Walentyna, widząc nieuchronnę swoję zgubę, blizką była zemdlenia.
Naraz niespodziewana okoliczność powróciła jej na chwilę przytomność i tchnęła niepewną nadzieją.
Wyraźny odgłos pośpiesznych kroków męzkich dał się słyszeć pod sklepieniem drzew.
Sta-Pi przystanął.
Widocznem było, że nowoprzybyły znajdował się w niewielkiej odległości.
Delegat panów Roch i Fumel zapytał głosem stłumionym:
— Kto tam?
Nikt mu nie odpowiedział.
Wtedy łotr groźnym tonem zawołał:
— Na bok! Ktokolwiek jesteś! Sześciu nas jest i stratujemy cię, jeżeli nam drogę zastąpisz.
Głos dźwięczny i nie po raz pierwszy obijający się o ucho Walentyny, odpowiedział ostro:
— Stój! — Jeżeli krokiem się ruszysz, w łeb ci jak psu wypalę.
— Do mnie, towarzysze! — krzyknął Sta-Pi rozpaczliwie.
W tejże chwili mdławe światło otoczyło zbirów.
Tajemniczy przybysz odsłonił szybkę zakrytej latarki, jaką trzymał w lewej ręce.
W prawej zawisła mu kolba z kości słoniowej i lufa sześciostrzałowego rewolweru.
— Ah! — wykrzyknął — odgadłem, zrozumiałem wszystko!... Dzięki jednak niebu, przybywam w porę, by was ukarać, nędznicy!...
Jeden z włóczęgów rzucił się, aby pochwycić za ręce nieznajomego.
Podczas krótko trwającej walki, latarka upadła na ziemię.
Znowu zaległy ciemności.
— Zbóje, sami chcieliście tego! — zawołał nieznajomy.
I raz po raz po czterykroć pociągnął za cyngiel rewolweru.
Poczwórna błyskawica przeszyła ciemności nocne, rozległy się cztery wystrzały.
W odpowiedzi na nie, głucho jęki słyszeć się dały.
Sta-Pi puścił pannę de Cernay, i powiedział zachrypłym, ale bardzo wyrażnym głosem:
— To brzydka frajda! — Nie zapłacono nam za to, ażebyśmy skórę sobie dziurawić dali! Noga, dzieciaczki, niech sobie pan hrabia de Rochegude robi, co mu się żywnie podoba.
Zaledwie słowa te zostały wymówione, całą banda włóczęgów nocnych uciekła, co sił starczyło dali.
Tentent ich kroków zagłuchł niebawem w odWtedy znowu odezwał się głos, znany już Walentynie.
— Uspokój się pani, niebezpieczeństwo minęło. — Nędznicy uciekli... Nie oprą się chyba aż w Paryżu... Odprowadzę panią do domu...
Opatrznościowy wybawca, nie otrzymawszy odpowiedzi, zawołał:
— Gdzie pani jesteś, na Boga, i czemu milczysz? Przyjacielem jestem bardzo szczerym, choć zapoznanym... Herman Vogel jestem...
Znowu żadnej odpowiedzi.
Kasyer (którego naturalnie odgadli przedtem już czytelnicy) zapalił zapałkę woskową, zobaczył pannę de Cernay bladą, z ustami zatkanemi fularem i rękami w tył związanemi.
— Wielki Boże! — wrzasnął ze grozą. — Nędznicy!...
I chwycił Walentynę w objęcia i poniósł ją, biegnąc do domku otwartego na roścież.
Posadził ją na krześle, odwiązał fular i uwolnił ręce.
Pierwsze słowa, jakie wyjąkała biedna sierota, były: Panie Vogel, oswobódź siostrzyczkę moję, patrz, co ci niegodziwcy zrobili z tem maleństwem!
Herman pospieszył uwolnić Klarunię, której nic złego się nie stało, ale która, jak się domyśleć łatwo, przestraszoną była szalenie.
Biedactwo rzuciło się z płaczem i łkaniem na szyję Walentyny.
Ta ostatnia, jak mogła, uspakajała wylęknioną siostrzyczkę, okrywając ją pocałunkami, a następnie wyciągnęła rękę do prusaka i rzekła:
— Ocaliłeś mi pan więcej, niż życie, gdyż ci zawdzięczam cześć moję... Jak zdołam wypłacić się panu z tego długu wdzięczności?
Herman odparł z żywością:
— Nie jesteś pani moją dłużniczką bynajmniej. — Aż nadto wynagrodzony jestem, że mi panią odbić się udało — chwila, w której pożytecznym ci być mogłem, najpiękniejszą pozostanie w życiu mojem...
— Jakbym się doprawdy ze snu strasznego obudziła... Nie umiem zdać sobie sprawy, czy to, co zaszło przed kwadransem, prawdą jest, czy snem okrutnym było?...
— Niestety!... prawdą oczywistą!!
— Ileż pytań mam do zadania panu... ile wyjaśnień chciałabym otrzymać...
— Odpowiem pani na wszystko najchętniej... Wyjaśnię wszystko, co pani ciemnem się wydaje, pozwól mi atoli zamknąć drzwi ogrodzenia i domu. Musimy strzedz się podejścia...
Walentyna poczęła drżeć na całem ciele.
— Boże wielki — wyjąkała — czy lękasz się Pan, aby nie powrócili nędznicy?...
— Jestem przekonany, że dziś nie ośmielą się powrócić. — Wiedzą, że masz pani przy swym boku oddanego ci obrońcę, nie zechcą zatem po raz drugi narażać się na kulki rewolweru. — Najprostsza jednak przezorność nakazuje być zamkniętym u siebie, po tak ohydnej napaści.
— Idź pan zatem.
Vogel pozamykał drzwi na klucz, rygle pozasuwał i powrócił.
— Co pani chce wiedzieć? — zapytał — pytaj, będę odpowiadał.
— Przedewszystkiem — zaczęło dziewczę — chciałabym wiedzieć, jakim cudem znalazłeś się pan tu dzisiaj?
— Nie jest to ani wypadek, ani cud żaden bynajmniej — odpowiedział kasyer. — Pamiętasz pani zapewne rozmowę naszę ostatnią.
Walentyna spłoniona opuściła głowę i wyszeptała:
— Pamiętam.
Herman ciągnął dalej:
— Powiedziałem wtedy wszakże, że lubo wzgardzony i odrzucony, czuwać będę nad panią. Czuwałem też i wczoraj i dzisiaj... i dobrze, jak pani widzi, zrobiłem!... Przeczucie zbolałego serca na coś się przecie przydało...
— Nie mogłeś pan chyba przypuszczać czynu tak ohydnego, jaki się spełnił, a raczej jaki byłby się spełnił, gdyby nie pomoc pańska szlachetna.
— Zapewne, iż nie mogłem przypuszczać, aby zuchwalstwo posunęło się aż do tego stopnia! Ale... wszystko nabawiało mnie niepokoju... wszystko zgrozą i strachem przejmowało...
— Czy była jaka ku temu przyczyna?
— Bez wątpienia.
— Jaka?
— Opinia człowieka, którego nie wymienię, człowieka, który nie poprzestanie z pewnością na tej jednej próbce niegodziwości swojej. — Znam przeszłość tego panicza, znam bardzo wiele nikczemnych i zbrodniczych awantur jego... Ten panek, gdy niewinna i uboga panienka zadługo się jego miłości opiera, podstępną przemocą zwykł jest załatwiać sprawę, a zdaje mu się obok tego, że wstyd i poniżenie dostatecznie złotem opłacić można...
— Ależ to potwór, nie człowiek!... — zawołała Walentyna.
— Tak, pani — odparł kasyer — zdaje mi się nawet, że już panią raz kiedyś o tem ostrzegałem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.