Dramaty małżeńskie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Dramaty małżeńskie.

POWIEŚĆ
Ksawerego Montepina.
Przekład z francuzkiego.


CZĘŚĆ PIERWSZA.[1]

Mężowie Walentyny.
I.

Dzienniki paryzkie przed laty czterdziestu nie podawały jeszcze na szpaltach swoich t. zw. Doniesień osobistych, uprawianych przez gazety angielskie i amerykańskie, nie podawały doniesień, których szeroka publiczność odczytywała sekretne korespondencye, dziwaczne ostrzeżenia, najróżnorodniejsze zapotrzebowania i oferty, głęboki wstręt budzące.
W roku atoli 1858, na czwartej kolumnie „Patrie,“ „Presse,“ „Constitutionel’a“ i „Siècle’a“ znalazło się podobne ogłoszenie, powtarzane regularnie co tydzień w przeciągu całego miesiąca.
Brzmiało tak mianowicie:
„Młodzieniec dwudziesto-sześcio letni, przyjemnej powierzchowności, dobrze ułożony, mający świetne nadzieje w przyszłości, a obecnie zajmujący w Paryżu zaszczytną i dobrze płatną posadę, pragnie wstąpić w związki małżeńskie z panną bogatą, której dla jakichkolwiek powodów, wydać za mąż niepodobna.
„Dyskrecya bezwzględna, wyrozumiałość bezgraniczna.
„Pośrednictwo stręczycieli małżeństw wyłącza się.
„Odpowiedź poste-restante, pod literami: X. Y. Z.“
Oświadczenie, że chodzi o osobę, której trudno wydać za mąż z jakichkolwiek bądź powodów zapewnienie wyrozumiałości nieograniczonej, aż zanadto nawet wyraźnie objaśniały znaczenie ogłoszenia.
Łotrzyk jakiś oto, awanturnik bez czci i wiary, gotów był, za cenę wielkiego posagu, pokryć nazwiskiem swojem błędy bogatej osóbki, bez względu na to, jakieby tam te błędy były.
Ludzie uczciwi, czytając powyższy anons, wzruszali pogardliwie ramionami i powiadali:
— A to nędznik jakiś śmiały i zręczny!... Taki z pewnością daleko zajdzie!...
Widocznie nie tak łatwo jednak było o pannę bogatą, gotową skorzystać z podobnie ponętnej propozycyi, skoro ogłoszenie drukowano regularnie co tydzień bez zmiany.
Nazajutrz po czwartem powtórzeniu, na kilka minut przed dziewiątą, do dużego i okazałego domu przy ulicy Pépinière, wszedł listonosz i oddał odźwiernemu całą pakę listów, przeznaczonych dla lokatorów.
Odźwierny zaczął przeglądać adresy i na głos je odczytywać.
Jedna z kart korespondencyjnych nosiła nadpis:
„Pan Herman Vogel, Kasyer Banku Jakóba „Lefevre i S-ki.“
— Włóż to do skrzynki pana Hermana — odezwał się stróż do żony, przerywając swoje zajęcie.
— Dla czego do skrzynki? — zapytała godna połowica.
— Bo pana Vogla niema w mieszkaniu...
— Mylisz się... Powrócił bardzo późno, rano prawie, ale zawsze powrócił...
— Nie słyszałem...
— Wierzę bardzo! Śpisz jak kamień, a chrapiesz, że mury się trzęsą... pan Herman zaś według zwyczaju zapukał z cicha trzy razy... Wie on doskonale, że ja mam sen bardzo lekki... że mnie mysz przebiegająca obudzi. Pociągnęłam sznurek... pan Herman wymienił nazwisko i poszedł do siebie...
— O czwartej rano! mruknął odźwierny z uwielbieniem i widoczną zazdrością. — Żyje sobie aż miło! — Co noc kolacyjki, co noc szampan, karty, kobietki!...
O! używa sobie, co się zowie!
— A jego pan pryncypał myśli, że to niewiniątko! Gdybyż on choć trochę wiedział, ten poczciwy pan pryncypał...
— Nie dowie się nigdy o niczem! — przerwała żywo kobieta.
— Naturalnie! — pan Herman ma hojną rękę, możemy nic nie widzieć i nic nie słyszeć... Sapristi! zuch chłopak!... Trzyma mieszkanie za ośmset franków, i sam jeden więcej nam daje dochodu, niż wszyscy inni lokatorowie razem wzięci...
Za jedno tak lub nie zaraz ręka do kieszeni, a kieszeń zawsze ma pełną!
Nie taki on, jak ten skąpy szczur z pierwszego piętra, nie licząc już nawet tych trzech ludwików, jakie ci płaci za posługę... Idę, idę z listem...
Inni mogą sobie poczekać... Idę... zaraz powrócę...
Poszedł przez podwórze, wszedł na schody oficyny poprzecznej, zatrzymał się w antresoli, otworzył drzwi kluczem ogólnym i wszedł do mieszkania.
Apartament kawalerski w antresoli wychodził na podwórze, nizki był i trochę ciemny, składał się z maleńkiego przedpokoju, nie dużego salonu i sypialni.
Przedpokój świecił pustkami.
Umeblowanie salonu nie warte było nawet tysiąca talarów.
Na ścianach ani obrazów, ani żadnego przedmiotu sztuki nie było.
Pokrycia wełniane, imitowany palisander, zegar zwyczajny, kandelabry kupione gdzieś przypadkowo i dywan wytarty.
Niejedna praczka, mająca przyjaciela w jegomości w pewnym wieku, za nic by sobie miała podobne umeblowanie salonu.
Odźwierny podążył wprost do sypialni i lekko do drzwi zapukał.
Głos z wewnątrz zapytał:
— Kto tam?
— Ja, panie Herman... list przyniosłem...
— Wejdź, proszę cię, ojcze Rémy.
Pokój, do którego wszedł ojciec Rémy, nie imponował ani sprzętami, ani wielkością.
Łóżko żelazne, firanki z kretonu, komoda a zarazem toaleta, szafa z drzwiami lustrzanemi i trzy krzesełka zapełniały go w zupełności.
Pan Herman stał przed lustrem, w koszuli śnieżnej białości, i wpinał złotą szpilkę w krawat z ciemno niebieskiego atłasu.
Mógł mieć lat około dwudziestu sześciu, wzrostu był więcej niż średniego, bardzo był ładny i widocznie wiedział o tem...
Gęsta jasno-blond czupryna, zaczesana à la Bréssant (według mody z 1858 r.), piętrzyła się nad czołem, na którem pewne wklęsłości, mogły na wyznawcach nauki Galla niemiłe czynić wrażenie.
Duże w migdał wycięte oczy, miały kolor niebieski z odcieniem stalowym.
Jedwabista broda, tego co włosy koloru, obejmowała twarz podłużną, o nosie prostym i ustach klasycznego zarysu, odsłaniających w uśmiechu zęby równe i białe.
Dziwna rzecz atoli, że wszystkie te szczegóły, pomimo swej wytworności, tworzyły całość niesympatyczną, a nawet nieufność budzącą.
Oczy latające żywo, rzadko kiedy wprost patrzyły, usta zdradzały zmysłowość niemal zwierzęcą — całość zdradzała hipokryzyę i brak serca, zdradzała naturalnie wtedy, gdy młody człowiek nie wiedział, iż nań patrzą i nie czuwał nad sobą.
— List z miasta, panie Herman — powiedział odźwierny. — List tylko co przyniesiony... W tej chwili udałem się z nim do pana...
— Bardzo dziękuję, ojcze Rémy... Bądź łaskaw, połóż go nad kominkiem.
— Nie potrzebuje pan czego? panie Herman.
— Nie ojcze... Dziękuję ci... Kończę się ubierać i wychodzę...
— Do usług pańskich, panie Herman, rozdam listy innym lokatorom...
Odźwierny opuścił pokój, młody zaś blondyn wpiął szpilkę w krawat, wziął list do ręki i zanim go rozpieczętował, popatrzył na adres z roztargnieniem.
Adres ów wypisany był na kwadratowej kopercie z ordynarnego papieru, charakterem kupieckim, nieznanym Hermanowi.
Rozciął kopertę tę scyzorykiem i wyjął arkusik papieru koloru niebieskawego oraz duży bilet wizytowy.


II.

Pod nagłówkiem:

Agencya Roch i Fumel
Ulica Montmatre 131
(w pobliżu Giełdy i Bulwaru).

Tą samą, co adres ręką napisane było: „Pp. Roch i Fumel, zasyłają pozdrowienia i ukłony panu Hermanowi Vogel i proszą, by był łaskaw przybyć bezzwłocznie do ich biura w interesie własnym. Pp. Roch i Fumel zakomunikują panu Hermanowi Vogel wiadomość wielkiej doniosłości.“
Wyrazy w interesie własnym raz tylko, wyrazy zaś wielkiej doniosłości dwa razy były podkreślone.
— Nie słyszałem nigdy o pp. Roch i Fumel... mruknął młody człowiek. Co to za jedni?...
Bilet, dołączony do listu, odpowiedział mu na to pytanie:
Oto, co zawierał ów bilet:
„M. Roch (były adwokat) zapewnia i umieszcza renty, przeprowadza interesy sporne; odzyskuje wierzytelności, uważane za przepadłe.
„Przyjmuje co dzień, z wyjątkiem niedziel, „od 9-ej do 11-ej rano i od 2-ej do 6-ej po południu. Ulica Montmartre № 131 (w pobliżu Giełdy i Bulwaru). „Agencja Roch i Famel. — Sprawy osobiste i sekretne. — Poszukiwania dłużników i spadkobierców. — Objaśnienia, wszelkiego rodzaju w interesach rodzinnych i handlowych. — Skojarzanie małżeństw. — Objaśnienia Interesowanych o prowadzeniu i pozycyi majątkowej osób, które ich obchodzą, lub które nieufność w nich wzbudzają.
„Co dzień od 9-ej rano do 6-ej wieczorem.
„Adres, jak wyżej.”
— Domyślam się!... rzekł Herman prawie głośno — ta agencya pomaga prefekturze!... Zkąd jednakże u licha ci panowie policyjni mogą wiedzieć o mojem istnienia?... W moim własnym interesie! wiadomość wielkiej doniosłości! Co to może znaczyć?.. Czyżby kryła się w tem jaka zasadzka?... Skusić mnie chcą, czy podejść?... Przyjąć zaproszenie, czy też rzucić list do kosza?...
Myślał chwilę, a w końcu powiedział:
— W położeniu, w jakiem się znajduję, nie można niczem pogardzać!.. Tonący brzytwy się chwyta... Zresztą, cóż zrezykuję?.. Pójdę i to dziś... zaraz...
Kantor bankierski Jakóba Lefevre i S-ki, w którym Herman spełniał obowiązki kasyera, znajdował się przy ulicy Ś-go Łazarza.
O godzinie 4-ej młody człowiek zamknął kasę, schował klucz do kieszeni, zapalił cygaro i wolnym krokiem udał się na ulicę Montmartre № 131.
— Pp. Roch i Fumel?... zapytał odźwiernego.
— Pierwsze piętro... drzwi wprost schodów.
Herman poszedł na pierwsze piętro.
Chociaż dom miał wygląd uczciwy i czysto był utrzymany, Herman przypuszczał, że zobaczy mieszkanie podejrzane,zawalone brudnemi papierami, zaduszne i błotem cuchnące.
Na błyszczącej mosiężnej blasze odczytał przedewszystkiem napis:
„Przyciśnij guzik Z. Ł. S.“
Spełnił zalecenie i nie bez ździwienia przestąpił próg obszernego przedpokoju, widnego, z podłogą woskowaną, opatrzonego ławkami z czerwonem pokryciem, przeznaczonemi do użytku klijentów, oczekujących na posłuchanie.
Przy oknie siedział chudy jakiś staruszek i pisał coś na arkuszach stemplowych; gdy ujrzał gościa, zdjął zaraz aksamitną czapeczkę uprzejmie i zapytał:
— Czy szanowany pan do pana Roch osobiście, czy też do agencyi Roch i Fumel?
— Otrzymałem list, podpisany przez obu tych panów, przypuszczam zatem, iż powinienem widzieć się z obydwoma... powiedział Herman.
— A! więc pan list posiadasz?
— Posiadam.
— Przy sobie?
— Ma się rozumieć.
— Racz mi go pan pozwolić i pofatygować się dalej...
Powiedziawszy to, mały staruszek wstał z krzesła, wziął list, poprowadził Hermana do pokoju, w którym już pięć osób innych oczekiwało i zamknął drzwi za nim.
Przepych, jaki tu panował, wzbudził podziw w Hermanie Vogel.
Piękne kopije starych mistrzów włoskich pokrywały wszystkie ściany, sprzęty z drzewa rzeźbionego miały obicia w rodzaju gobelinów, firanki i portyery z ciemnego aksamitu podtrzymywały przepaski także gobelinowe.
Dwie duże kanapy, stół okrągły inkrustowany masą perłową i miedzią złoconą, stały na środku salonu.
Żyrandol był z bronzu i kryształów; nad kominkiem ozdoby w stylu surowym, a przed ogniskiem dywan fabryki Aubusson, dopełniał całości, pełnej komfortu i elegancyi.
Klijenci pana Roch dla zabicia długich godzin oczekiwania, mieli na stole środkowym obfitość pism codziennych, gazety sądowe i piękne ilustracye.
Doradca prawny tytułował się w nagłówkach listów były adwokat, a miał niezaprzeczone ku temu prawo, bo dawniej, z upoważnienia rządu, posiadał własne biuro w Paryżu.
Wychwalano w owym czasie świetną jego inteligencyę, umysł bystry i płodny w pomysły, zadziwiającą zręczność, z jaką potrafił tworzyć okoliczności nieprzewidziane.
Wielką miało wziętość i sławę to biuro jego, a klijentów moc niezliczoną.
Na nieszczęście pan Roch za daleko zręczność swoję posuwał.
Pewne sprawki, nieobchodzące naszych czytelników, gdy wyszły na jaw, spowodowały najpierw reklamacye, a następnie skargi do sądu kryminalnego.
Zarządzone śledztwo wykazało, iż postępowanie pana adwokata, nie zawsze było zgodne z prawem, nie wykryło jednakże nic takiego, za co możnaby go oddać było w ręce policyi poprawczej.
Z tem wszystkiem przepadł pan Roch w opinii kolegów swoich.
Prezes trybunału położył mu za warunek pozbycie się biura, lub poddanie się następstwom procesu kryminalnego.
Pan Roch nie namyślał się wcale. Sprzedał bezzwłocznie kancelaryę i został doradcą prawnym.
Doradcy prawni są tem względem adwokatów, czem faktorzy uliczni względem kantorów wymiany.
Rzadko cieszą się szacunkiem i rzadko kiedy na szacunek zasługują.
Pomimo to wielu bardzo do nich się udaje, zwłaszcza w sprawach zawikłanych i nieczystych.
Pozorna ta anomalija ma jednak racyę swoję.
Bywają sprawy brudne, które mogą być wygrane, ale których przeprowadzenia tylko pokątni doradcy się podejmują.
Ludzie zresztą boją się zwykle zasięgać rady prawników, znanych z wysokiej uczciwości, gdy chodzi o niekoniecznie czyste, wątpliwe pretensye, a natomiast odkrywają je bez ceremonii ludziom, elastycznego sumienia.
Sława pana Roch ustalona była mocno w świecie procesów podejrzanych.
Biuro jego, wkrótce po otworzeniu, oblegane było prawie.
Była to kura niosąca złote jajka, jak mówi przysłowie ludowe.
Wkrótce też nową przynętę założył pan Roch na swoję wędkę.
Przypuścił oto do spółki pana Fumel, wypędzonego agenta policyi, otworzył przy swem biurze wydział objaśnień poufnych i rozrzucił po Paryżu oraz większych miastach prowincyonalnych i zagranicznych około trzysta tysięcy prospektów, których wierną kopią była karta przysłana Hermanowi Vogel.


III.

W rezultacie pp. Roch i Fumel zorganizowali agencye tajnych szpiegów: mężowie mieli możność otrzymywania od nich sprawozdań o postępowaniu żon swoich; żony za cenę umiarkowaną dowiadywały się o sekretach mężów; protektorowie piękności przekonywali się, co porabiały przyjaciołki w czasie ich nieobecności.
Gabinet Rocha przynosił wielkie dochody. Agencya Roch i Fumel dawała daleko więcej i nie bez przyczyny.
Zdarzało się, iż żona w godzinę po wyjściu męża przychodziła zapisać się na listę klijentek pana Fumel.
W takim wypadku, uradowany pan dyrektor, odsuwał na bok żądania, podwójnie opłacone, i po niejakim czasie mówił do uszczęśliwionego męża: Żona pańska jest aniołem!... a do zachwyconej zaś małżonki: Mąż pani o niej tylko myśli!...
Ta gra podwójna łatwa i nad wyraz prosta, wzbogacała agencyę a zadawalniała klijentów.
Herman Vogel czekał od pięciu minut w salonie.
Wziął jakiś dziennik do ręki i udając, że czyta, obserwował z pod oka towarzyszów swoich, którzy, siedząc skromnie, wyglądali na kupców zamyślonych o czekających ich wypłatach lub o blizkich bankructwach.
Mały staruszek wszedł do salonu, przysunął się do kasyera banku Jakóba Lefebre i Spółki, i szepnął mu do ucha:
— Nie zmieniaj pan pozycyi...
Pryncypał przyjmie pana pierwszego, trzeba jednak być przezornym, za duży pośpiech zwróciłby za bardzo uwagę... Poczekaj pan parę minut... potem wejdź do przedpokoju... Zaprowadzę pana...
Po upływie dwóch minut Herman opuścił salon i udał się za małym staruszkiem do gabinetu pana Roch.
Wspaniały był to gabinet.
Miał ciemno-zielone obicie, ujęte w ramy hebanowe, takież aksamitne firanki i pokrycie na krzesłach, wspaniałe dywany, szafę hebanową, pełną dzieł prawniczych, bogato oprawnych i duże biuro również hebanowe, zarzucone przeróżnemi aktami.
Z boku, o trzy kroki od miejsca, na którem z powagą zasiadał ex-adwokat, stał dla klijentów obszerny, miękko wysłany fotel.
P. Roch dobrze przedstawiał się w zbytkownem otoczeniu swojem.
Nie wielkiego wzrostu, otyły trochę, wyglądał co najwyżej na lat czterdzieści kilka.
Twarz gładko wygoloną, białą i różową, zdobiły bakenbardy w kształcie kaczych łapek, zgrabny zaś nos, usta mięsiste, oczy żywe, przyćmione okularami w złotej oprawie, dopełniały obrazu fizyonomii dobrodusznej i chytrej zarazem.
Nizki kołnierz koszuli odsłaniał kark gruby i tłusty, z pod czarnego tużurka olśniewała białością kamizelka i koszula, gładko na pulchnych piersiach wyciągnięta.
Pan Roch w chwili wejścia Hermana, uniósł się do połowy z siedzenia, uśmiechnął dobrotliwie, skinął ręką na powitanie, wskazał gestem fotel stojący przy biurku i rzekł:
— Domyślam się, że pan Herman Vogel?...
— Tak, panie.
— Witam kochanego pana, siadaj pan, proszę.
— Pisałeś pan do mnie... przemówił młody człowiek.
— Tak, panie — przerwał ex-adwokat — i dla tego nie dałem panu czekać na siebie... Chodzi tu o interes wielkiej doniosłości...
— Przyznaję, iż nie pojmuję, coby to był za interes, i że pragnąłbym się dowiedzieć...
— Nie dziwi mnie bynajmniej ciekawość pańska... nie mam też zamiaru nadużywać jego cierpliwości, ponieważ atoli sprawa ta obchodzi zarówno i moje biuro i agencyę mojego wspólnika, zatem Obecność pana Fumel jest nieodzowną... Nie obawiaj się zwłoki, kochany panie, uprzedzę go natychmiast... jest on tu, obok... Walny chłopak, ten Fumel!... Przekonasz się zaraz o tem, kochany panie!...
Pan Roch wziął świstawkę z kości słoniowej, przyłożył do tuby i dał sygnał.
Prawie w tej chwili rozwarty się drzwi środkowe i wszedł pan Fumel.
— Kochany panie — odezwał się prawnik takim tonem, jak gdyby wydawał lekcyę na pamięć wyuczoną — mam zaszczyt przedstawić mu mego drugiego „ja“, mego wspólnika zarządzającego osobiście specyalną agencyą objaśnień poufnych... Mistrz to, powiadam panu... Gdy weźmie do serca jaką sprawę, rzadko się zdarza, a nawet nie zdarza się nigdy, aby nie wyśledził w najkrótszym czasie wszystkiego, co mu potrzeba... Fumel, oto pan Herman Vogel, do którego list wysłaliśmy...
Ex-urzędnik prefektury policyjnej skłonił się kasyerowi i zmierzył go okiem badawczem.
Dwaj dyrektorzy agencyi Roch i Fumel bardzo się od siebie różnili, jeżeli nie pod względem moralnym, to pod względem powierzchowności.
Pan Roch wyglądał na agenta wymiany, lubiącego zabawy i płeć piękną, pan Fumel uosabiał biurokratę surowych obyczajów, akuratnego, oszczędnego i pedanta.
Wysoki, straszliwie chudy, chwiał się na cienkich, bocianich nogach, a twarz miał płaską i żółtą, bez jednego choćby włoska pod nosem i po bokach, na głowie kilka, kosmyków nieokreślonego koloru, gładko przyczesanych.
Biały krawat, zawiązany według starej mody, podtrzymywał olbrzymi kołnierz à la Garnier-Pagès, dochodzący pod same uszy.
Ubrany był czarno i miał na sobie coś nakształt surduta obszernego z połami kwadratowemi. Ubranie nieposzlakowanej czystości, miejscami było mocno wytarte.
Nogi płaskie, zadziwiających rozmiarów, obute były w trzewiki wyglansowane z tasiemkami z filozeli.
Przykrótkie czarne spodnie odkrywały pończochy z wełny także czarnej.
Okulary w stalowej oprawie, zasłaniały małe przeszywające oczki Fumela.
— Teraz kiedy panowie wiecie już, kim jesteście — rzekł prawnik — siadaj kochany wspólniku, i nie tracąc ani chwili, zajmijmy się sprawą, jaka nas sprowadziła... Czas to pieniądz! Uważałbym za niewłaściwe, nadużywać cierpliwości nowego klijenta naszego, pana Hermana Vogel, którego akta spoczywają na mojem biurku.
— Posiadasz pan moje akta!... zawołał młody człowiek.
— Tak, panie kochany... Bardzo szczegółowe i bardzo ciekawe, dadzą ci one rzetelne pojęcie o doniosłości środków, jakiemi nasza agencya rozporządza...
— Z jakiegoż to powoda? w jakim celu? — wybąknął kasyer.
— Dowiesz się, kochany panie za chwilę — odpowiedział pan Roch. — Pozwól mi zacząć od początku i nie przerywaj za każdem słowem, inaczej opóźnimy się fatalnie, opóźnimy się w najopłakańszy sposób...
— Słucham zatem — rzekł Herman Vogel. Niezrozumiała ta dla mnie tajemnica, musi ukrywać coś bardzo poważnego... Mów pan, słucham...
Ex-adwokat wyjął gazetę z akt leżących na biurku i rozłożył w ten sposób, aby czwartą stronicę mieć przed oczami..
— Od miesiąca — zaczął — „Costitutionel“, „Siécle,“ „Presse“ i „Patrie“ wydrukowały po czterykroć co następuje:
I odczytał głośno znane nam już ogłoszenie „osobiste,“
„Młodzieniec dwudziesto sześcio letni, przyjemnej powierzchowności, dobrze ułożony, członek zacnej rodziny, mający świetne nadzieje na przyszłość, a obecnie zajmujący w Paryżu posadę zaszczytną i dobrze płatną, pragnie pojąć za żonę pannę, którą dla jakichkolwiek bądź powodów, trudno jest wydać za mąż, byle posiadała jak największy majątek.
„Dyskrecya bezwzględna, wyrozumiałość bezgraniczna.
Pośrednictwo agencyj małżeństw wyklucza się.
„Odpowiedź poste-restante, pod literami X. Y. Z.“
— Czwarte ogłoszenia wydrukowano w dniu wczorajszym — dorzucił niedbale prawnik.
Herman Vogel nie mógł na razie ukryć pomieszania, wnet jednak zapanował nad sobą, a po skończonem czytaniu, wyrzekł obojętnie:
— Co raz mniej doprawdy rozumiem... Co to wszystko znaczy?
Ex-adwokat uśmiechnął się łagodnie.
— Dla czego pan, kochany panie — odparł — usiłujesz grać z nami komedyę?.. Zapewniam, że to się na nic nie przyda... Młodzieniec dwudziesto sześcio letni, przyjemnej powierzchowności, dobrze ułożony, członek zacnej rodziny, to przecież pan jesteś!...


IV.

Herman Vogel w obec twierdzenia, sformułowanego tak jasno, tak dobitnie, a tak spokojnie, zaczerwienił się i zawołał:
— Jesteś pan w grubym błędzie!
— Nie, wcale nie, kochany panie...
— Na czem pan opierasz swoje domysły?...
— To nie domysły, to pewność... to nie przypuszczenie mnie lub więcej prawdopodobne, to pewność bezwzględna...
— Na czem opierasz pan tę pewność?
— Chcesz pan koniecznie wiedzieć?...
— Koniecznie.
— Lubo szkoda mi czasu, zgadzam się uczynić panu zadość... A więc z przyczyn, jakie poznasz pan niebawem, i ja, i Fumel poszukujemy dziarskiego przystojnego chłopaka, pragnącego szybko przyjść do majątku...
— Sądzę, że to nie tak trudno — przerwał Vogel.
— Wybacz, drogi panie... W warunkach, w jakich nam go potrzeba, nie tak znowu łatwo jak myślisz... Przed miesiącem, gdym przeczytał pierwsze pańskie ogłoszenie, powiedziałem do Fumela:
„E! e! ten X. Y. Z., to z pewnością egzemplarz, jakiego nam trzeba“...
Fumel odpowiedział:
„Być może... W każdym razie wartoby się przekonać.“
We dwa dni potem wiedzieliśmy już, co za zacz jest ów pan X.Y.Z...
— Jakim sposobem? — wyjąkał Vogel.
— No, to takie głupstwo, że nas wcale w zarozumienie nie wbija... Jeden z podwładnych naszych, niejaki Stanisław Picolet, a przez skrócenie Sta. Pi., szczwany lis, zajął oto pozycyę obserwacyjną na ulicy Jana Jakóba Rousseau, przy biurze poste-restante, a gdy piękny młody człowiek przyszedł zapytać, czy jest list pod literami: X,Y.Z., udał się za nim i basta...
— Wszak to nawet nie tak znowu bardzo dowcipne?...
Vogel uznał za bezskuteczne zapierać się dłużej.
Zmieszany tem, co go spotkało, próbował z góry potraktować napastnika.
— Dziwię się, mój panie — powiedział — że z tak naiwnym bezwstydem przyznajesz się do szpiegostwa!... Jakiem prawem?... Kto ci pozwolił mięszać się w moje interesy?...
Fumel zażył tabaki i wzruszył ramionami, a pan Roch śmiać się zaczął.

— Mógłbym zapożyczyć mowy od bogów — rzekł następnie — i odpowiedzieć z poetą:
Prawem, jakie posiada umysł wyższy
Nad umysłami ludzi pospolitych!

ale nie chcę się chwytać tego sposobu. Prawdziwą i jedyną przyczyną wtrącenia się naszego w prywatne życie pana, było, jeżeli nie prawo, to chęć dowiedzenia się, czy nie znajdziemy w nim młodzieńca, dotąd poszukiwanego napróżno... Sprawdzenie tożsamości pańskiej, jest pierwszem ogniwem łańcucha... Poznawszy nazwisko, mogliśmy zająć się pracą zbierania szczegółów, potrzebnych do uzupełnienia jego aktów... Wiemy już, co chcieliśmy wiedzieć... Jesteś pan człowiekiem, jakiego nam właśnie potrzeba...
— Doprawdy? — zawołał kasyer ironicznie.
— Słowo honoru panu daję! — odparł Roch poważnie.
— Chodzi więc o małżeństwo?
— Być może.
— Zapominacie panowie, iż pewne zastrzeżenie mego ogłoszenia, usuwa w zupełności wasze pretensye. Powiedziałem wszakże wyraźnie: „Wyklucza się pośrednictwo agencyj małżeństw“.
— Nie jesteśmy wcale agencyą małżeństw — oświadczył ex-adwokat. — Konkurujemy z panem de Foy jedynie z powodu wyjątkowych okoliczności. Pozwalam sobie przytem zwrócić uwagę kochanego pana, że będąc w posiadaniu tego małego zbiorku papierów, jesteśmy panami położenia...
— Znowu te akta!! — mruknął Vogel, zaczynając się niepokoić.
— Tak, tak, znowu akta i zawsze będą akta! — A bardzo są ciekawe i bardzo dokładne. Jak poznasz niektóre z nich wyciągi, chętnie przyznasz, że najlepiej uczynisz, łącząc się z nami i pracując z całych sił we wspólnym interesie...
— Dowiedź mi pan tego, a zobaczymy.
— Właśnie myślę to zrobić...
— Urodziłeś się pan w Berlinie, 10-go października 1832 roku, z rodziców stanu kupieckiego, bardzo zamożnych, zmarłych ze zmartwienia wskutek straty majątku, gdy byłeś jeszcze małem dzieckiem... Starsza siostra, zamężna i dosyć zamożna, z którą zerwałeś obecnie stosunki, wychowała cię i dała ci świetną edukacyę... Przybyłeś do Paryża mając lat szesnaście, uczyłeś się w szkole handlowej... Pracowałeś dużo i wytrwale, walczyłeś odważnie z przeszkodami, zwyciężyłeś trudności, zdobyłeś stanowisko i jesteś dziś kasyerem banku Jakóba Lefebre i Spółka, z pensyą dwanaście tysięcy franków...
Czy tak?...
— Tak... tak... mój panie — odrzekł młody człowiek, podnosząc głowę — zdaje mi się jednak, że w tem wszystkiem, niema nic dla mnie ubliżającego...
— Ależ, na Boga! — zawołał pan Roch. — Jesteś wzorem urzędników... Jesteś młodzieńcem cnotą nadzianym, otoczonyś poważaniem ogólnem! Pryncypał twój ceni cię wysoko!... To wszyscy wiedzą... ale... jeżeli pan pozwolisz, zajmiemy się teraz tem, o czem nikt nie wie...
Herman Vogel zbladł i zwiesił głowę.
Pan Roch przetarł spokojnie okulary w złotej oprawie i z powrotem umieścił je na nosie, pan Fumel, nieruchomy jak posąg, uśmiechał się tylko dobrodusznie.
— Dwanaście tysięcy franków rocznie w tak młodym wieku, nie rachując gratyfikacyj — ciągnął ex-adwokat — to bardzo ładne uposażenie, kochany panie. Będąc kawalerem, można w tych warunkach prowadzić życie bardzo dostatnie, a w dodatku, odłożyć co rok trochę grosza.
Herman zaprzeczył gestem.
— O! wiem dobrze, że życie jest drogie — potaknął prawnik — ale jednak był czas, żeś pan żył i odkładał.
Dziś jest całkiem inaczej, dziś kasyer wierny, urzędnik wzorowy i skromny człowiek, pokrywa rozrzutnika nieznającego miary, rozrzutnika, którego kosztowne zachcianki granic po prostu nie mają! Mieszkasz pan za ośmset franków w nędznie umeblowanej entresoli, przy ulicy Pépinière; lecz to mieszkanie trzymasz dla ludzkiego oka jedynie; właściwie pod pięknie brzmiącym pseudonimem barona de Précy, zajmujesz apartament przy ulicy Boulogne, za tysiąc talarów, za urządzenie takowego zapłaciłeś piętnaście tysięcy franków najmodniejszemu dziś tapicerowi, Lebel-Girardowi.
Młody człowiek milczał.
Wspólnik Fumela zatarł ręce i prawił dalej:
— Na ulicy Boulogne uchodzisz za gentlemana milionowego, żyjącego bardzo wystawnie. Trzymasz lokaja i kucharkę, znakomitość w swoim rodzaja. Szczęśliwy byłbym, gdybym miał kiedykolwiek piwnicę, tak jak twoja zaopatrzoną... Wyprawiasz kolacyjki imponujące z nowalijkami dla wyrzutków towarzystwa i upadłych figurantek teatralnych. Po tych ucztach familijnych rzucasz chustkę raz tej, drugi raz owej damie... Masz pięć, czy sześć faworytek stałych... Wszystkie one wychwalają hojność w postępowaniu z nimi i opowiadają, że czerpiesz bez rachunku z kasy bezdennej.
Po dniach pracy, następują noce na orgiach spędzane...
Na uczciwość, kochany panie, musisz być chyba ze stali, a organizm mieć wyjątkowo zahartowany, że wytrzymujesz takie życie! A wytrzymujesz i wcale dobrze wyglądasz! Jest czego powinszować!
Podczas długiej tej tyrady prawnika, Vogel powziął już postanowienie.
— Dajmy na to, że pańskie informacye są dokładne...
— Zaprzeczasz zatem? — przerwał pan Roch gwałtownie.
— Wszystko to jedno, czy zaprzeczam, czy przyznaję, zdaje mi się bowiem, że w każdym razie, sam tylko za czyny moje odpowiadam?
— Tak pan przypuszczasz?
— Odpowiem, jak mi pan odpowiedziałeś przed chwilą: to nie jest przypuszczenie, ale zupełna pewność...
Ex-adwokat wybuchnął śmiechem.
— Zapytaj swego pryncypała, Jakóba Lefevre, czy i on takiego będzie zdania — powiedział. — Zacny bankier, pragnąłby z pewnością poznać ten cudowny sposób, który pozwala panu, zarabiając dwanaście tysięcy franków, wydawać sześćdziesiąt tysięcy, zacny bankier, dużo dałby z pewnością za to, żeby się przekonać, zkąd pan czerpiesz tę przewyżkę... Możeby to było niedyskretnie, lecz cóż chcesz, bankierzy to naród bardzo ciekawy!...
— Niema żadnego braku w kasie mojej, rachunki wszystkie w porządku — bąknął młody człowiek.
— Tem lepiej dla pana, Jakób Lefevre jednakże byłby tyle niegrzecznym, że wypędziłby bezwarunkowo Hermana Vogel w dniu, w którym odebrałby bilecik bezimienny, poparty dowodami niezbitemi, że ów Herman Vogel przemienia się po za jego biurem w pana barona de Précy...


V.

Zmięszany niemiec, rzucił na swego interlokutora spojrzenie nieokreślone, w którem groźba, osłupienie, przestrach i nienawiść zarówno się przebijały.
— Chcesz mnie pan zgubić zatem? — wykrzyknął. — Nic ci przecie złego nie uczyniłem!
— My chcielibyśmy zgubić pana? — powtórzył Roch. — Ależ to szaleństwo! Jakąż by to nam korzyść przyniosło, młody nasz przyjacielu?... Nie obchodzi nas zupełnie twój pryncypał, nie mamy z nim żadnych interesów pieniężnych, gdy tymczasem pan, jako przyszłe nasze a bardzo użyteczne narzędzie, interesujesz nas nadzwyczajnie, dla tego postanowiliśmy cię zbogacić...
— Na cóż więc jakieś groźby?
— Nie my, lecz położenie twoje groźnem jest, panie kochany! Chciałbym, abyś zrozumiał to nareszcie, abyś nie myślał stawiać oporu, abyś stał się gorliwym wykonawcą naszych kombinacyj.
— Mówicie o zbogaceniu... po cóż więc miałbym się opierać?
— A no, przecieżeś się odezwał rozumnie... notuję to sobie i kończę w krótkości.
Zręcznością i sprytem, jakie zasługują na zupełne moje uznanie, potrafiłeś przy pomocy pseudohrabiego Lorbac, serdecznego przyjaciela twojego, który pod własnem nazwiskiem Karola Laurent, po trzykroć przez policyę poprawczą karany był za złodziejstwo, postarać się o wysokie sumy pieniężne, szanując jednak najzupełniej pozory; wiesz atoli równie dobrze jak ja, że strnna przeciągnięta, pęknąć może...
Obecnie czujesz się blizkim katastrofy, struna twoja, pęknie lada chwila...
Mina wybuchnie i żywcem cię pochłonie, jeżeli jakiś traf niespodziewany i nieprawdopodobny, nie przyjdzie ci z pomocą...
Ażeby uniknąć fatalnego rozwiązania, nie wiedziałeś sam, jakiego chwycić się sposobu, któremu dyabłu duszę zaprzedać i wtedy umieściłeś w dziennikach to małe ogłoszenie, jakiemu zawdzięczamy przyjemność poznania się z tobą...
Postanowiłeś zatem poślubić za grube pieniądze, albo pannę, której dziecko mógłbyś przyznać za swoje... albo nierządnicę, pragnącą rehabilitacyi przez małżeństwo... albo potwora szpetnego i garbatego...
— Dosyć! — odparł Herman Vogel gwałtownie — ponieważ domyślacie się mego położenia bez wyjścia, powinniście zatem zrozumieć, iż jestem na wszystka zdecydowany!
— Coraz mówisz lepiej, coraz też lepiej się rozumiemy — odpowiedział ex-adwokat — w ciągu miesiąca, ogłoszenie twoje było już w czterech dziennikach — powtórzone razem szesnaście razy, — czytała je niezliczona moc mężczyzn i kobiet, a pomimo to nie otrzymałeś ani jednej odpowiedzi...
— Prawda...
— Nie powinno cię to dziwić wcale... Bardzo łatwo o dziewczęta uwiedzione i stare nierządnice, ale nie łatwo o miliony!...
Nadzieja zatem ożenku sromotnego a zyskownego, przepadły z kretesem... Czy podzielasz moje zdanie?
— Niestety!
— Nie martw się niepowodzeniem, młody mój przyjacielu! przeciwnie, pociesz się tem właśnie! Mamy już, co nam potrzeba... Poszukujemy męża dla osoby godnej współczucia, a jeżeli potrafisz zabrać się dobrze do interesu, zostaniesz jej małżonkiem..
— Macie zapewne jakąś istotę skażoną, jakąś dziewczynę okrutnie upadłą... mruknął kasyer z goryczą, Czy chodzi o potwór w znaczeniu moralnem, czy fizycznem?...
— Bynajmniej... odpowiedział spokojnie pan Roch, bawiąc się złotemi okularami — mówię o panience siedmnastoletniej, sierocie ślicznej, jak amorek, jak anioł niewinnej...
— Jakto!... zawołał Vogel. — Żadnej wady?...
— Żadnej a żadnej...
— Zawsze może skompromitowanej przez jakąś nierozwagę?...
— Cień podejrzenia nie dotknął jej nigdy... Brylant bez skazy mniej jest czystym...
— Zatem rodzinie pilno jej się pozbyć?
— Sierota, mieszka z siostrą, ośmioletnią dziewczynką...
— A majątek?...
— Tysiąc dwieście franków dochodu, z których połowa należy do siostry... Pracą ręczną artystyczną dopełnia braków...
— Sześćset franków dochodu!... powtórzył Vogel, wzruszając ramionami, żarty, moi panowie!
— Pozwól mi dokończyć, drogi przyjacielu... zaczął prawnik. — Osoba, która nas zajmuje, otrzyma niebawem spadek...
— Znaczny?
— Sześć milionów... Połowa dla niej, połowa dla siostry. — Co myślisz o takiej cyfrze?
— Olśniewa mnie, lecz cóż znaczy spadek w przyszłości... Potrzebuję natychmiast zostać bogatym... Czekać nie mogę...
— Powiedziałem: niebawem...
— Posiadacz sześciu milionów żyje jeszcze?
— Żyje.
— Możnaż przy zdrowych zmysłach rachować na niepewne? Widziano już starców, chorych, skazanych na śmierć przez lekarzy, a żyjących potem jeszcze do nieskończoności!
— Tutaj jest inny wypadek, drogi panie, a w twojem położeniu, jak sądzę, nie można w środkach przebierać... Czy chcesz być otwartym ze mną?...
— I owszem.
— Powiedz mi zatem (jeżeli notabene poste-restante uweźmie się i nie przyniesie odpowiedzi) co zamyślałeś przedsięwziąć, gdybyśmy byli do ciebie nie napisali?...
— Zyskiwać o ile można na czasie, a gdyby się nie udało, w łeb sobie palnąć...
— Na to nigdy nie jest za późno... Samobójstwo to marne rozwiązanie sprawy... Staraj się zyskiwać na czasie wszelkiemi możliwemi sposobami... Pryncypał nie ma żadnego co do ciebie podejrzenia... Czerp śmiało jeszcze z jego kasy, nabierz odwagi i działaj... Przed upływem dwóch miesięcy możesz zostać bogaczem...
— Zgadzam się! lecz chcę przynajmniej wiedzieć cokolwiek... Co mam dla zawarcia tego małżeństwa i zdobycia tych bogactw uczynić? Nie widzę nic dokoła, ciemności mnie otaczają... — Rozproszcie te ciemności...
— Bardzo słusznie... posłuchaj więc...
— Słucham... odparł Vogel.
— Opowiem ci fakty... zaczął ex-adwokat, lecz zamilczę nazwiska, zanim porozumiemy się zupełnie...
— Bardzo słusznie.
— Zresztą historya jest bardzo prostą i niedługą... ciągnął pan Roch. — Będzie temu lat dwadzieścia, może trochę mniej lub więcej, brat i siostra, kochający się serdecznie, stali na czele wielkiej fabryki bronzów, połażonej w Marais...
„Bratu było na imię Maurycy. — Dochodził już łat trzydziestu pięciu, był słabowity, zapadał częsta na zdrowiu, miał usposobione zazdrosne, charakter zacięty, gwałtowny.
„Siostra Klotylda, młodsza o lat dziesięć od niego, różniła się zupełnie usposobieniem. Piękna, pełna życia, łagodna lecz obdarzona silną wolą, kochała brata czule i zostawiała mu swobodę rządzenia domem, pomimo, że prawa ich równe zupełnie były.
„Maurycy miał przyjaciela z lat dziecinnych, jak on, fabrykanta bronzów, kawalera bardzo bogatego.
„Otóż ten przyjaciel, którego nie nazwiemy, rzekł był doń pewnego pięknego poranka:
„— Kocham twoję siostrę i pragnę ją gorąco poślubić...
„— Dobrze się składa... odpowiedział Maurycy, zachwyca mnie twoje żądanie! Żyliśmy z sobą jak bracia, zostaniemy zatem braćmi naprawdę... Marzysz o małżeństwie z Klotyldą, ożenisz się z nią, daję ci słowo!
„— Czy zgodzi się na to?
„— Czemużby nie?
„— Nie wiem, czy mnie kocha...
„— Musiałaby być strasznie wymagającą, gdyby cię nie pokochała! Zresztą ja się zgadzam, a jestem przecie głową domu. — Bądź najlepszej myśli, nie obawiaj się żadnych przeszkód... Ożenisz się z moją siostrą...
„— Zdaje mi się jednak, że wypadałoby zapytać... mruknął zakochany.
„— Zrobimy to, lecz dla formy jedynie, ponieważ między sobą wszystko już ułożyliśmy. Powtarzam ci, bądź spokojny; ożenisz się, daję na to słowo honoru...
„— Kiedy będziesz o mnie mówił?
„— Czy ci tak pilno?
„— Straszliwie...
„— Nie bój się, nie dam ci uschnąć z niecierpliwości, pomówię z siostrą natychmiast... Idź na spacer i wracaj o szóstej; zasiądziemy razem do stołu i zjemy obiad zaręczynowy; naznaczymy dzień podpisania intercyzy, jako też dzień udania się do pana mera i do księdza...


VI.

„W pięć minut po tej rozmowie... ciągnął dalej prawnik — Maurycy wchodził do pokoju, w którym siostra jego siedziała za biurkiem, założonem rejestrami; pomimo bowiem wielkiej fortuny, panna Klotylda prowadziła księgi buchalteryjne, a w dodatku zajmowała się kasą.
„Elegancki dwudziestokilkoletni młodzieniec, pierwszy komisant zakładu stał obok, dyktując pięknej damie rachunek jakiś kupiecki.
„— Leonie — rzekł Maurycy do komisanta — zostaw nas na chwilę, proszę cię bardzo o to... Potrzebuję pomówić z siostrą...
„Leon odszedł zaraz, zamieniwszy wyraziste z młodą panienką spojrzenie.
„— O co chodzi, kochany bracie? — zapytała. Dziwnie mi jakoś wyglądasz...
„— Ma to swój powód, siostrzyczko... Przynoszę ci wielką nowinę... Za dwa tygodnie będziemy mieli wesele...
„— Któż mianowicie za mąż wychodzi?...
„— Ty, kochanko.
„Młoda kobieta pobladła.
„— Ja? — szepnęła. — Żartujesz!
„— Przeciwnie, mówię zupełnie seryo... Wyjdziesz za poczciwego chłopca, którego znasz dobrze, który jest zakochany w tobie od dawna, oświadczył mi się o ciebie przed chwilą.
„Maurycy wymienił nazwisko przyjaciela.
„— Nigdy! — zawołała Klotylda, zrywając się z krzesła. — Nigdy! — powtórzyła — nigdy a nigdy!
„— Co... co mówisz? — zapytał brat osłupiały...
„— Mówię, że twój przyjaciel jest zacnym człowiekiem, że oddaję mu wszelką sprawiedliwość... za jego wybór. Zaszczyt mi przynosi tem, ale żoną jego nie zostanę...
„— Dla czegóż to?
„— Bo go nie kocham.
„— To nie wymówka!... Najpierw idzie się za mąż, a potem myśli się o miłości... Przyrzekłem mu, musisz go przyjąć...
„— Źleś uczynił, rozporządzając moją osobą, bez mojego zgodzenia się na to.
„— Być może, żem źle uczynił, ale klamka zapadła.
„— Odrobi się wszystko jeszcze...
„— Dałem słowo.
„— Odbierzesz je...
„— Niepodobieństwo!... Wyglądałoby to, jak gdybym nie miał znaczenia w rodzinie, a przyrzekał lekkomyślnie!... Na śmiesznośćbym się naraził!...
„— A ja byłabym całe życie ofiarą! To właśnie jest niepodobieństwem.
„Maurycy zaciął usta, zmarszczył brwi i milczał czas jakiś.
„Bezwątpienia burza wrzała pod jego czaszką z włosów ogołoconą. Pohamował się jednak i zaczął z pozornym spokojem:
„— No, no, siostrzyczko, wiem, że jesteś dobrą dziewczyną, a zawsze ceniłem w tobie rozumny i zdrowy sąd o rzeczach... Porozmawiajmy poważnie. Czy pozwalasz?
„— Najchętniej, kochany bracie.
„— Że pragnę twojego szczęścia, to wiesz zapewne o tem, a że nikt w świecie nie zapewni ci go lepiej. niż mój przyjaciel... za to zaręczam uroczyście.
„— To twoje zdanie, ale nie moje...
„— Czy możesz co zarzucić memu kandydatowi?
„— Nie... Powtarzam, że go szanuję, że mam dużo dla niego przyjaźni, lecz więcej nic mu dać nie mogę.
„— Starszym jest o pięć lat od ciebie, co jest zupełnie właściwem... przystojny jest, a charakter ma wielce miły... Czy możesz zaprzeczyć temu?
— Niczemu nie zaprzeczam, owszem, podzielam przekonania twoje.
— Fabryka jego jest w stanie kwitnącym... majątek równy naszemu... Nakoniec, ja, który pragnę tego małżeństwa, a sam nigdy się nie ożenię, przekażę dzieciom twoim wszystko, co posiadam.
Klotylda zrobiła ruch pogardliwy.
— Ależ braciszku! — odrzekła — co mnie obchodzą pieniądze! Gdybyś mi skarby całego świata ofiarował, i takbym nie zmieniła zdania.
— Gdybym cię błagał? Gdybym ci powiedział, że twój upór boleść mi sprawia?
— Żałowałabym cię, lecz błagałbyś napróżno, nie ustąpiłabym bezwarunkowo.
— Nie odmawiaj przynajmniej stanowczo, bo byłby to policzek dla mojego przyjaciela. Odłóż odpowiedź... namyśl się jeszcze...
— Po co? Za tydzień, za miesiąc, za rok, odpowiem zawsze tak samo: Nigdy!
Maurycy przywykły do uległości i biernego posłuszeństwa Klotyldy, nie spodziewał się znaleźć tyle w niej energii, stracił zatem panowanie nad sobą.
— A to czyste szaleństwo! — zawołał. — Inaczejbyś mówiła, gdybyś nie oddała już serca komu innemu!
Klotylda podniosła głowę, spojrzała śmiało bratu w oczy i odparła z zimną krwią:
— Skończmy już tę sprawę i niech więcej o niej nigdy mowy nie będzie...
Masz racyę!... Gdybym wolną była, mogłabym się wahać, namyślać, a w końcu uledz, ale już nie należę do siebie! Jak przed chwilą powiedziałeś, oddałam serce innemu!
Maurycy odskoczył na bok.
— To tylko wymówka! To wykręt! — odezwał się głosem świszczącym. — Kłamiesz, nie wierzę ci!...
— Takie grubijańskie zadawanie kłamstwa kobiecie, siostrze, nie godnem jest szlachetnego mężczyzny — odpowiedziała Klotylda poważnie.
— A dla czego mnie draźnisz?... Uniosłem się co prawda, lecz to twoja wina. Do czego ta jakaś miłość wymyślona naprędce, z potrzeby?... Gdyby tak było jak mówisz, czyżbyś się była przedemną ukrywała? Znalazłabyś się w wielkim kłopocie, gdybym ci kazał wymienić nazwisko człowieka, którego kochasz niby!...
— Sądzisz, że byłabym zdolną kochać, gdy bym potrzebowała wstydzić się uczucia mego? Ten, którego kocham, którego żoną zostanę, nazywa się Leon...
Maurycy zachwiał się; bladość zielonawa rozlała, się na jego twarzy.
Brzydki z natury, stał się teraz ohydnym prawdziwie.
— Leon? — powtórzył z wściekłością. — Ten wykolejony szlachcic, ten komisant na moim żołdzie!... ten niegodziwiec, co jedząc mój chleb, bałamuci siostrę moję!... O! tego już za wiele, to woła o pomstę do nieba!... Wypędzę intryganta! Wyrzucę na bruk nędznika!... Ani chwili nie zostanie pod moim dachem, wypędzę jak złodzieja, który mnie okrada, a potem wyszydza jeszcze.
Maurycy rzucił się do drzwi.
Klotylda go uprzedziła.
Stanęła na progu zimna, zdecydowana, z rękami założonemi i błyskawicą w oczach.
— Puszczaj mnie! — wrzasnął Maurycy.
— Nie! — odpowiedziała dziewczyna, powiedz najpierw, co zamyślasz...
— Dobrze, powiem ci w tej chwili!... Chcę skończyć jak najprędzej z tym panem!...
— Mówiłeś, że wypędzisz Leona?
— Mówiłem, i tak zrobię...
— Nie radzę ci!...
— Któż mi zabroni?
— Ja.
Maurycy wzruszył ramionami wołając:
— Zapominasz, że ja tu panem!...
„— Przeciwnie, pamiętam, że ty panem, a ja panią tu jestem! Dom jest moim, tak samo jak twoim, nie służy ci żadne prawo pierwszeństwa. Mamy władzę zupełnie równą, mój bracie. Leon jest twoim podwładnym tak samo jak moim... Ty chciałbyś go wypędzić, a ja chcę, żeby został... i zostanie!
„Dziwi cię ton mojej mowy... Przyzwyczajaj się do niej... Ustępowałam ci z własnej woli... Pozwoliłam ci rządzić, prowadzić interesy, o ile chodziło tylko o majątek... Wierzyłam także w twoje przywiązanie do mnie... niestety! dziś widzę, że grubo się myliłam.
„Postępowanie twoje było samolubnem, uczyniłeś ze mnie sługę swoję...
„Ale wyzwolę się nakoniec z pod twego panowania! Nie spodziewaj się, że mi narzucisz wolę swoję, że potrafisz rozporządzać życiem i uczuciami mojemi, nie myśl, że uchylę głowy przed tobą... Mam prawa moje i wymagam, żeby je szanowano! Nie zależę od ciebie, ani od nikogo na świecie...
„Wolno mi rozporządzić moją ręką, tak jak majątkiem moim. Nie wyjdę za człowieka, którego mi narzucasz, pod pozorem przyjaźni.
„Kocham Leona i zostanę jego żoną...


VII.

„— Ładnie zaczynasz! — mruczał Maurycy wściekły.
„— I nie zmienię postępowania!
„— Komisant mój zostanie współ-posiadaczem fabryki, w której od śmierci ojca ja sam rozkazywałem! Stanie się wspólnikiem moim, będzie miał równe prawa ze mną...
„— Nie może cię to ani obrażać, ani dziwić. Takie rzeczy co dzień się przytrafiają.
„— Ze mną nic podobnego nie będzie. Ponieważ ten podły służalec, bez zasług i przyszłości, zajął moje miejsce w sercu twojem, zrywam węzły łączące nas moralnie i materyalnie... Jestem odtąd obcym dla ciebie, jestem gotów zdać ci rachunki i spłacić połowę z tego, cośmy razem posiadali. Spółka nasza musi być rozwiązana, likwidacyę zacznę od jutra, dla tego tylko, że dziś już na to zapóźno...
„— Dobrze — odpowiedziała Klotylda. — Rozłączmy się, skoro sobie życzysz! Pamiętaj jednak, że nie moje to było żądanie.
„W tem sposób brat i siostra rozstali się ze sobą.
„Przyszłoby było może do zgody, gdyby jedno drugiemu chciało zrobić jakiekolwiek ustępstwo, lecz ani stary kawaler, ani młoda panna nie chcieli pierwszego kroku uczynić.
„Przeprowadzono likwidacyę.
„Klotylda za swoję część otrzymała sześćset tysięcy franków i zaślubiła Leona.
„Maurycy zaprzysiągł, że jej nigdy nie przebaczy.
„Dotrzymał bezwzględnie słowa; nie tylko nie wymówił nigdy odtąd imienia siostry, lecz zerwał także stosunki z jej znajomymi, aby mu o niej nie wspominali.
„Sprzedał fabrykę bronzów, umieścił kapitały w banku, grał na giełdzie i powiększył majątek kolosalnie.
„Znam jego bankiera i notaryusza, znam cyfrę kapitałów, jakie posiada.
„Lekko rachując, ma dziś sześć milionów gotowizny!
„W kłótni z siostrą, Maurycy nazwał komisanta wykolejonym szlachcicem.
„Leon pochodził istotnie z rodu szlacheckiego, zubożałego od dawna; można mu jednak oddać sprawiedliwość, że się szlachectwem swojem nie popisywał.
„Po ożenieniu jednak, gdy niespodzianie został posiadaczem trzydziestotysięcznej renty rocznej, postanowił odzyskać przysługujące mu prawa i nagrodzić sobie długie łata pracy i biedy.
„Upojony szczęściem i bogactwem, otoczył się zbytkiem, używał kosztownych przyjemności i żył, jak się żyje wśród świata, do którego się przypisał.
„Młoda żona uwielbiała męża i mając nieograniczone w nim zaufanie, oddała mu klucze od kasy.
„Pan małżonek odznaczał się urodą, ale rozumem bynajmniej nie grzeszył, nie pojmował, co w Paryżu kosztuje życie wystawne.
„Najął apartament obszerny, a co zatem idzie, bardzo drogi.
„Umeblowanie wspaniałe pochłonęło kilkadziesiąt tysięcy franków.
„Trzymał konie i powóz, wydawał proszone obiady, zasypywał Klotyldę klejnotami i strojami, uczęszczał na widowiska i wyścigi, przepędzał z żoną miesiące letnie u wód najmodniejszych — słowem wydawał pieniądze bez rachunku, a jak zabrakło procentów, zaczął czerpać z kapitału...
„Zresztą był przywiązanym, wzorowym mężem...
„Klotylda czuła się bardzo szczęśliwą.
„Po dwóch latach pożycia, została matką córeczki — po dziewięciu latach przyszła na świat druga...
„Starszą nazwano Walentyną... młodsza dostała imię Klara.
„Prawie w chwili urodzenia się Klary, Leon spostrzegł z przerażeniem, że szczerby w kapitałach, uszczupliły znacznie dochody.
„Co począć?
„Czy zmniejszyć wydatki, ścieśnić się, zamieszkać na piątem piętrze i zaprowadzić oszczędność bezwzględną?
„Trudna to sprawa, bo potrzebaby się przyznać, iż się źle administrowało majątkiem żony.
„Miłość własna Leona wzdrygała się na samą myśl podobną...
„Zapytał o radę doświadczonego przyjaciela, a ten mu odpowiedział:
„— Głupstwo! Nie trzymaj kapitałów w papierach, które ci pięć procent przynoszą, ale rzuć się na spekulacye, a zdobędziesz dwadzieścia od sta...
„Na giełdzie możesz wnet odzyskać wszystko coś stracił... a nawet, jeżeli będziesz zręczny, z pewnością grubo zarobisz...
„Leon podziękował przyjacielowi, podniósł kapitały i zaczął grać na giełdzie.
„Z początku grał ostrożnie i wygrał, bo tak zawsze bywa, podniecony jednak powodzeniem, zaczął popuszczać sobie wodze coraz śmielej i wkrótce grał nierozważnie, a następnie jak szaleniec, powiększał stawki; aż jednego po południa, znalazł się na bulwarze, nie tylko bez koni, ale i bez parasola, choć deszcz lał ulewny.
„Przegrał ostatni bilet stu frankowy z posagu żony.
„Pozostał mu luidor w kieszeni.
„Kupił pistolet i kazał go nabić kulą.
„Wstąpił do kawiarni, wypił dużą szklankę wódki, napisał bilecik do Klotyldy, kazał go odnieść posłańcowi, poszedł do lasku Bulońskiego, schował się w gęstwinę i wystrzałem w skroń, wszystko zakończył.
„Nie potrzebuję wspominać panu o rozpaczy żony nieszczęśliwej, straciła ona naraz nie tylko ukochanego męża, ale z bogatej, została nędzarką.
„— Mniejsza o mnie — pomyślała sobie — ale co się stanie z sierotami?...
„Przyszedł jej na myśl Maurycy.
„Słyszała często o nim, wiedziała, że jest bogaczem ogromnym.
„Sądziła, iż wobec ciosu, jaki ją spotkał, zapomni dawnej urazy.
„A może już jej przebaczył?
„Napisała bilecik następujący:
„Bracie mój, zostałam wdową, zostałam zrujnowaną, a mam dwoje biednych dzieci.
„Czy wrócisz mi twoje przywiązanie? czy przyjmiesz nas do siebie?...
„Posłaniec zaniósł ten krótki bilecik.
„Powrócił z odpowiedzią, którą Klotylda drżącą rozpieczętowała ręką.
„Był to jej własny bilet z dopiskiem Maurycego:
Nie mam oddawna siostry.“
„Biedna kobieta westchnęła ciężko i padła zemdlona.
„Tu pan Roch przerwał na chwilę.
— Pozwól, kochany panie, odpocząć mi trochę, bo oto z zegarkiem w ręku, blizko już pół godziny opowiadam, a w dodatku, aby uniknąć monotonii, dramatyzuję miejscami...
Fumelu, zacny przyjacielu i wierny spólniku, nieskończenie będę ci wdzięcznym, jeżeli mi podasz szklankę wody z cukrem...
Herman Vogel nie znalazł nic do powiedzenia.
Fumel wziął się do przyrządzania żądanego napoju.
— Dodaj trochę soku cytrynowego i jeżeli łaska kilka kropel rumu — wtrącił prawnik — będzie to więcej orzeźwiające...
Pan Roch wypił z gustem przyrządzony napój i zaczął w dalszym ciągu:
„— Ruina była kompletną, nie taką jednak, jak sobie Klotylda w pierwszej chwili wyobrażała.
„Leon nie tak wiele długów zostawił.
„Sprzedaż ruchomości, sprzedaż stajni i powozów, pokryła należności i dała jeszcze dwadzieścia cztery tysiąc franków do rozporządzenia wdowie.
„Kapitał ten zapewniał tysiące dwieście franków renty rocznej, to jest tyle, ile potrzeba, aby nie umrzeć z głodu i mieć jaki taki dach nad głową.
„Klotylda wynajęła w miejscu, jakie panu później wskażemy, mieszkanie za czterysta franków, wprowadziła się tam z córkami i z odwagą zabrała się do pracy, która lubo skromnie wynagradzana, miała pewne w budżecie rodzinnym znaczenie.


VIII.

„Wdowa po Leonie, pomimo silnego charakteru, nie mogła przywyknąć do życia tak różnego od jej położenia poprzedniego.
„Niepokój o przyszłość córek, podkopywał zwolna jej zdrowie.
„Upadek sił moralnych i fizycznych, zmienił ją do niepoznania.
„Walczyła zapamiętale lat kilka, walczyła aż do chwili, gdy zmożona osłabieniem, położyła się, i więcej nie wstała.
„W chwili zgonu matki, starsza jej córka, Walentyna, liczyła lat szesnaście.
„Dzielne dziewczę postanowiło, że młodszej siostrzyczce, Klarze, zastąpi zgasłą matkę.
„Pozostała w tem samem mieszkaniu i zabrała się jak przedtem matka, do pracy.
„Taką jest młoda panienka, która, jeżeli wuj umrze bez testamentu, odziedziczy trzy miliony...
„Pozostaje mi teraz dać panu poznać choć trochę owego wujaszka.
„Ex-fabrykant bronzów, ma obecnie pięćdziesiąt pięć lat wieku, wygląda atoli na zgrzybiałego starca; niektórzy starcy, nawet ośmdziesiąt letni, mogą pewniej, niż on, na dłuższe życie rachować.
„Gdy hazardowna, gra na giełdzie, uczyniła go olbrzymio bogatym, namiętności wszelkiego rodzaju zawrzały w mózgu przestarzałym i w nadwątlonem ciele...
„Stał się rozpustnikiem i karciarzem, używał nadmiernie, nie jak milioner, sypiący obojętnie pieniędzmi na wszystkie strony, ale jak rozpasany mieszczanin, otwierający chuciom swoim nieograniczony kredyt i uważający, iż w stosunku do wydatkowanych pieniędzy, nigdy dość rozkoszy nie użył.
„Z tem wszystkiem, rozpasany hulaka zaledwie dochody swoje wydać był w stanie, kapitałów nie potrzebował naruszać.
„Jednodniowe kochanki jego należą przeważnie do personelu balów publicznych, na których widywać je można w strojach krzyczących i pobudzających do śmiechu.
„Całe noce przepędza na hulankach z młodymi ludźmi i ladacznicami.
„Pije do utraty zmysłów i gra niby zapamiętale w bakarata, skoro jednak przegra sto luidorów, wstaje od stolika, gdy zaś wygra dwieście, robi się hojnym, jakby był Karolem Wielkim.
„Nie mając ani stałej kochanki, ani bliższego przyjaciela, niema nikogo, coby wpływ jaki mógł na niego wywierać, niepodobna zatem przypuszczać, iżby mógł mieniem swojem na rzecz trzeciej osoby rozporządzić...
„Powiedziałem już panu, iż wuj Walentyny i Klary dogorywa.
„Drżący i mdły płomyk tego życia — ostatniemi już migoce błyski.
„Można stawić dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć przeciw jednemu, iż umrze bez testamentu, a w takim razie dziewczęta owe będą bezsprzecznie jego spadkobierczyniami, a mąż Walentyny zostanie milionerem.
Czy pan chcesz być tym mężem?
— Przypuszczam wraz z panem — odparł Herman Vogel — iż istnieje szans dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, lecz istnieje także jedna fatalna...
— Co pan przez to rozumiesz? — zagadnął Roch.
— Że jeśli ta ostatnia jedna przypadnie na udział męża Walentyny, znajdzie się on bez grosza w kieszeni, a z żoną na karku w dodatku.
Ex-adwokat wzruszył pogardliwie ramionami.
— Kto nie ryzykuje, ten nigdy nic nie zdobędzie!... zawołał. — Stawka jest olśniewająca, a wygrana więcej niż prawdopodobna... Czego żądać jeszcze? Czy wolno się panu wahać? Na co liczyć możesz po za obrębem kombinacyi, jaką ci przedstawiłem? Wreszcie, mogę ci dać w ręku jeszcze atut dodatkowy...
— Jaki?...
— Mam sposób zapoznania cię z osobą, która nas obchodzi... Jesteś chłopcem zręcznym i ładnym... z pewnością spodobasz się zatem staremu rozpustnikowi.. Nic nie przeszkodzi wcisnąć się w jego zaufanie i roztoczyć nad nim nadzór sekretny.
Mówiąc to, nadał prawnik fizygnomii swej wyraz taki wymowny, że niepodobna go było nie zrozumieć, wyrażała ona w sposób najjaśniejszy myśl, iż w danym razie w razie potrzeby można przecie zniszczyć niepożądany testament...
Zrozumiał to jak należy kasyer domu Jakóba Lefebre i przestał się namyślać...
— W rzeczy samej — rzekł sobie w duchu — cóż ja ryzykuję, stawiając wszystko przeciw wszystkiemu? Pomiędzy nieuniknionem samobójstwem a wspaniałą perspektywą nie trzeba chyba wybierać...
— I cóż? — — zapytał pan Roche po chwili. — Namyśliłeś pan nareszcie?...
— Tak.
— Jaki więc jest wynik twego namysłu, jeśli zapytać wolno?... —
— Przystaję...
— Brawo!... Byłem tego z góry pewny...
— Jakie są warunki, które chcecie mi panowie postawić?
— Ależ najprostsze w świecie... Przygotowałem maleńki szkic aktu i dam ci go zaraz do przeczytania... Skoro zostanie przyjętym i podpisanym, zapełnię miejsca puste nazwiskami i zostaniesz pan posiadaczem klucza całej sprawy...
— Zobaczmy ten akt zatem...
Prawnik wziął z biurka papier i począł czytać głośno:
„Pomiędzy pp. Roch i Fumel z jednej, a panem Hermanem Vogel z drugiej strony, stanęła dobrowolna umowa następująca:
„1-o. Pp. Roch i Fumel zobowiązują się ułatwić panu Vogel małżeństwo z panną Walentyną ***.
„2-o. Pan Herman Vogel tytułem wynagrodzenia za to pp. Roch i Fumel, zobowiązuje się, skoro tylko panna Walentyna ***, żoną jego zostanie i otrzyma przynależny sobie po wuju Maurycym *** spadek, na trzy miliony oszacowany, wypłacić im sumę pięćset tysięcy franków.“
— Pięćset tysięcy franków! — wykrzyknął Vogel — czyś się pan zastanowił?...
— Najdoskonalej.
— Ależ to olbrzymia cyfra!!!
— Najskromniejsza, jaka być może... Fumel uważał ją nawet za niedostateczną... Żądamy szóstej części schedy jedynie, a moglibyśmy trzeciej żądać... Słowo honoru daję, że zadziwiasz mnie, mój panie!... Przypuszczałem, iż cię zachwycimy skromnemi wymaganiami z naszej strony...
— Jednakże... zaczął kasyer.
— O! przerwał mu pan Roch tonem oschłym, niepotrzebne żadne zgoła rozprawy... Albo pan przystajesz, albo nic z interesu nie będzie... tem gorzej w takim razie dla pana...
Herman, zwalczony tą groźbą, aż nadto zrozumiałą, czując, że jest na łasce i niełasce przeciwnika, zwiesił głowę ku ziemi.
— Dobrze — wyszeptał — podpiszę akt i wypłacę sumę w swoim czasie...
— Wypłacisz ją pan z pewnością — odparł z uśmiechem prawnik — przedsięweźmiemy bowiem ostrożności ku zapobieżeniu fantazyi, jakaby ci przyjść mogła, fantazyi zaparcia się swego własnego podpisu...
Vogel uznał ze stosowne przybrać postawę obrażonej godności.
— Panowie! — zawołał — ostrożność to zupełnie zbyteczna! Ja jestem człowiekiem honoru!!
— Ależ! — odparł ex-adwokat. — Nikt przecie o tem nie wątpi! My także, drogi panie, jesteśmy ludźmi honoru, szacunek atoli wzajemny ostrożnościom bynajmniej nie przeszkadza... „Przezorność jest matką bezpieczeństwa“... Przepiszę akt obecny na dwie ręce, na stemplu, i zaraz go podpiszemy...


IX.

Kiedy pan Roch zajęty był pisaniem, Herman zapytał:
— Czy masz pan możność zmuszenia młodej panienki do tego małżeństwa?...
— Nie — odparł prawnik. — To zależy wyłącznie od ciebie, mój panie... Trzeba umieć się podobać, a to ci przyjdzie z łatwością, mówiąc bez pochlebstwa między nami.
— Gdybym się jednak nie podobał?...
— Znaczyłoby to, iż nie umiałeś wziąć się zręcznie do rzeczy, i że w takim razie nie nasza byłaby wina...
— Przedstawicie mnie przynajmniej?
— Panna Walentyna nie zna nas wcale. Sam się pan jej przedstawisz...
— Czyż to podobne?
— I podobne i łatwe.
— Jakiż pretekst wynajdę.
— Bardzo prosty, wskażę go panu natychmiast.
— Zatem, panowie — zawołał Vogel z goryczą — chcecie zabrać mi pięćset tysięcy franków, jeżeli mi się powiedzie, ale sami do niczego ręki przyłożyć nie chcecie!... Udział wasz zanadto zatem będzie ograniczonym!...
— Niedorzeczny zarzut! — odparł pan Roch obojętnie. — Oprócz pana Fumel i mnie, nikt w Paryżu nie wie o związkach rodzinnych, jakie łączą ubogie sieroty ze starcem milionowym i dogorywającym... Nazwisko tego wuja i jego siostrzenicy rzucone w ucho ładnego chłopca, zamierzającego w łeb sobie wypalić, warte jest, jak sądzę, pięćset tysięcy franków...
— Jeszcze jedno pytanie — odezwał się Vogel — jedno tylko...
— Jakie?...
— Musi istnieć przecie jaki opiekun prawny.
— Naturalnie, że istnieje.
— Jeżelibym porozumiał się z panną, czy zgodzi się on na małżeństwo?...
— Gdy ubogiej sierocie trafia się mąż uczciwy, jest to szczęściem nie do odrzucenia. Odpowiadam za opiekuna, który zresztą mało się troszczy o pupilkę swoję... Akt gotowy. Podpiszmy!
Herman Vogel, Roch i Fumel kolejno położyli swoje podpisy na dwóch arkuszach stemplowego papieru.
— W porządku — oświadczył Roch. — A teraz dowiedz się pan o nazwiskach. Młode panny to Walentyna i Klara de Cernay, stary wuj, to Maurycy Villard...
— Maurycy Villard! — wykrzyknął Vogel. — Ależ ja go znam doskonale!
— Wybornie się składa, zatem traf ten doskonałą jest wróżbą! — zawołał prawnik. — Opowiedz-że nam, drogi panie, w jaki sposób zawarłeś tę znajomość?
— Spotykałem często pana Villard w pewnych kółkach, w których, tak samo jak ja, stałym bywał gościem... Powinienem go był poznać nawet z wiernego, jaki mi nakreśliliście, rysopisu, ale nie przypuszczałem, aby mógł sześć milionów posiadać.
— Nie zdradza się z tem bynajmniej — mruknął prawnik. — Panny z Casino-Cadet i Valentino, stałyby się zbyt wymagającemi. Mówiłeś mi pan właśnie o światku, w którym się spotykacie... Wnoszę z tego, iż dla Maurycego Villard jesteś pan baronem de Précy!...
— Tak, w rzeczy samej... O istnieniu kasyera Hermana Vogel niema Villard pojęcia nawet.
— Wyśmienicie!... Małżeństwo musi być z konieczności pod nazwiskiem pańskiem zawarte, łatwiej więc przyjdzie ukryć je przed wujaszkiem, a to rzecz bardzo ważna...
— No i cóż, młody przyjacielu, czy pomyliłem się co do stanu fizycznego i moralnego twojego przyszłego kuzyna?... Czy możesz mi zarzucić, żem się dopuścił przesady?... Co sądzisz o Maurycym Villard?...
— Sądzę, tak jak pan, że trzech miesięcy nie pociągnie.
— Jesteś także zapewne zdania, iż kilka maleńkich figlików potrafiłoby skrócić ten niewielki przeciąg czasu?
— Bez wątpienia... Nie wiele trzeba, by zgasić lampę, w której jedna jedyna ostatnia kropla oliwy pozostała...
— Czy w dobrych jesteś stosunkach z Maurycym Villard? — zapytał pan Roch Hermana.
— W zupełnie dobrych...
— Moglibyście zatem bez wielkich trudów wejść z sobą w poufałą zażyłość?...
— Dość mi chcieć tego tylko...
— — Chciejże więc i zachęcaj niedołęgę do nadużyć... W ten sposób przyśpieszysz otwarcie spadku i nie będziesz nic sobie miał do wyrzucenia... Uczynisz to?...
— Uczynię!...
— Ślicznie... Pomówmy więc o czem innem jeszcze... Panny Walentyna i Klara de Cernay, mieszkają na końcu świata w Passy, przy ulicy Mozarta. Oto ich adres. Ważnem jest, aby czasu nie tracić i aby od jutra zaraz rozpocząć delikatne, pełne szacunku zabiegi około przyszłej pani Vogel...
— Prawda — odparł kasyer — przedewszystkiem atoli potrzeba znaleźć powód, aby się jej przedstawić, a pan obiecałeś mi w tem dopomódz...
— I dopomogę najrzetelniej.
Ponieważ będziemy patrzeć na to, w jaki sposób Herman Vogel będzie się zabierać do dzieła, nie potrzebujemy przeto zaprzątać czytelników zakończeniem rozmowy jego z panami Roch i Fumel.


∗             ∗

W roku 1858-ym zaczynała się wznosić dopiero część miasta dotykająca Trocadero.
Jedyna ulica d’Eylau, zabudowaną była na drodze do parku Muette prowadzącej; ulica la Pompe, sławna ze stojącego przy niej szaletu Juljusza Janin, ciągnęła się jeszcze po przez uprawne pola.
Passy, jak to nawet pan Roch wspomniał, leżało jakby na końcu świata.
Żartowano w owej epoce z tych, co nosili się z myślą odwiedzenia sławnego felietonisty „Debatów,“ powiadano, że kto myśli puszczać się w tak daleką podróż, powinien testament wpierw sporządzić.
Przy ulicy Mozarta, sąsiadującej z bulwarem Beausejour i dworcem kolei obwodowej, nie było jeszcze, jak to ma miejsce obecnie, wielkich kamienic i wspaniałych pałaców.
Po jej bokach ciągnęły się place, zarośnięte staremi drzewami, otoczone walącemi się parkanami, w których bramy cały dzień otwarte, zamykał na noc stróż pełniący podwójne obowiązki.
Jednym było pilnowanie porządku, którego nikt nie narzucał, drugim bieganie po okolicy i wołanie głosem ochrypłym:
— Naprawiam stare trzewiki!...
Po za jednym z ogrodów stało z pół tuzina domków, rozrzuconych bez symetryi.
Nie były one o wiele większe, niż budki w grodzie Botanicznym, każdy atoli posiadał ogródek, ze sztachetami obrośniętemi dzikiem winem i masą kwiatów do koła.
Dworki owe, zbudowane oszczędnie, z niekosztownego materyału, ale zgrabne i eleganckie, ocienione stuletniemi lipami i kasztanami, wynajmowane były po czterysta franków rocznie.
Nigdy żaden nie stał pustkami.
Zawsze z pół tuzina amatorów czekało owszem z upragnieniem, czy nie zajdzie jaka zmiana w pośród stałych lokatorów.
Bo oprócz taniości, wabiło tu wszystkich powietrze świeże i prawdziwie ładny widok, jaki tworzyły małe budyneczki, ukryte w ogródkach pełnych kwiatów i cienia.
— To raj prawdziwy! — mówili zwiedzający. Raj za czterysta franków!...
Bogiem a prawdą, trudno było o tańszy raj na ziemi.
Trzech artystów, którzy następnie wielką sławą się okryli, literat, malarz i muzyk, zajmowali wtedy trzy domki, jakie musieli z wielkim żalem opuścić następnie, gdy zaczęły się na ich miejscach wznosić budynki wspaniałe.
Klotylda de Cernay, w następstwie znanej nam już katastrofy, schroniła się ze swojemi córkami do tego miłego ustronia, i obok ceny niewygórowanej, znalazła tu ciszę i samotność, tak dla skołatanego serca pożądane.
Wiemy juź, że Walentyna po śmierci matki, została w tem samem mieszkaniu i żyła tu z małą siostrzyczką swoją.


X.

Przejdźmy mały ogródek, pełen róż pachnących, i wejdźmy wewnątrz domku, składającego się z parteru i pierwszego piętra.
Na dole kuchenka maleńka i nie wiele większy pokój, służący za jadalnię i za salon, czyli jak w Anglii nazywają parloir.
Na piętrze dwa pokoiki, zupełnie równej wielkości.
Umeblowanie parloaru nie było świeże; składały je resztki pozostałe z dawnych, lepszych czasów, nie zdradzało jednak ubóstwa.
Firanki perkalowe w gustowny deseń, otaczały jedyne okno, a przeglądały po przez nie gałęzie powoju na zewnątrz się zwieszającego.
Stolik, przy którym sieroty się posilały, w kąt następnie usuwano.
W miejsce żyrandola, wisiał u sufitu kosz porcelanowy — napełniony kwiatami.
Takiż stał na konsoli, z różami przeróżnych odcieni.
Całym zbytkiem mieszkanka tego, połyskującego flamandzką czystością, były zawsze i wszędzie róże...
Walentyna nie trzymała służącej, ani posługaczki; sama robiła wszystko.
Jedynie raz na tydzień przychodził froter, nadać połysk posadzce saloniku.
W chwili, gdy zapraszamy czytelników do zwiedzenia mieszkania sierot, salon przeistoczony był w pracownię, jak to miało miejsce co dzień, z wyjątkiem godzin śniadaniowych i obiadowych...
Walentyna siedziała pod stalugami, umieszczonemi w dobrem świetle pod oknem, i malowała wodnemi farbami, z zadziwiającą szybkością, a pewnością w dotknięciu pędzlem.
Słyszeliśmy już, jak prawnik opowiadał Hermanowi Vogel, że młoda panienka pracą pomnażała szczupłe dochody swoje.
Otóż tą pracą było malowanie akwareli.
Walentyna nie tworzyła wcale arcydzieł, i poczciwe dziecko nie było zarozumiałe pod tym względem.
Miała tylko to, co nazywają du chic w rzucaniu na brystol obrazków.
Raz był to wiatrak o białych skrzydłach, odbijający jasno i wyraźnie na tle szarego nieba Holandyi; drugi raz skała granitowa mchem obrosła, a u jej stóp pasterze bretońscy; to znowu ruiny posępne, girlandami bluszczów oplecione, lub wierzby o pniach pokręconych, przeglądające się w spokojnej wodzie małego stawu.
Walentyna malowała zawsze prawie w jednym guście, rozmaitości w widoczkach jej nie bywało.
Kilkoma pociągnięciami ołówka rzucała szkic, a reszty pędzel dokonywał.
Zręczność wykonania i świeżość kolorytu czyniły te szkice zachwycającemi i zbyt im zapewniały.
Podpisywała je Walenty, zmieniając na męzkie imię swoje.
W przeciągu tygodnia była w stanie wykończyć siedm do ośmiu akwareli.
Dwóch handlarzy rycin, jeden z bulwaru Malaquais, drugi z ulicy Viviennes nabywali od niej za bezcen wszystko, co namalowała, a z sutym zarobkiem sprzedawali potem wszystko do albumów, wchodzących właśnie w modę.
Walentyna, jak wiemy, miała lat siedmnaście, a piękną była nad wyraz.
Duże jej niebieskie oczy, w których jakby się niebo całe odźwierciadlało, miały wyraz słodki, i blaskiem swym rozjaśniały twarzyczkę, okraszoną anielskim uśmiechem.
Bogate blond włosy, otaczały zgrabną główkę, i spadały na białe czoło w drobnych złocistych loczkach.
Czarna skromna sukienka, uwydatniała szczupłą figurkę, pełną wdzięku i godności, biały gładki kołnierzyk podnosił idealną delikatność lekko zaróżowionego buziaka.
W jednej ręce trzymała pędzel, w drugiej paletę — a rączki miała takie, że śmiało ich zazdrościć można było.
Mała dziewczynka, najwyżej ośmio letnia siedziała na taborecie u nóg siostry.
Uczyła się czegoś na pamięć z książki rozłożonej na kolanach.
Brwi ściągnięte i czoło zmarszczone, świadczyły, iż wielką przywiązuje wagę do tego, co robi.
Klara w niczem nie przypominała Walentyny.
Była równie piękna jak siostra, lecz był to inny rodzaj piękności.
Oczy i brwi miała czarne, płeć kreolki, włosy ciemno-płowe, spadające w lokach na ramiona, i za każdem poruszeniem główki połyskujące, jakby złotem były posypane.
Wyraz twarzyczki dziecka i młodej panienki były zarówno słodkie i nad wiek poważne.
Był to skutek przedwczesnej walki z życiem.
Z tego to powodu siostra Walentyny, wydawała się starszą niż była.
Wybiła właśnie dziewiąta na zegarze w stylu Ludwika XVI-go, ustawionym na kominku, pomiędzy dwoma dużemi bukietami, gdy odezwał się dzwonek u furtki ogródkowej.
Walentyna zadrżała; Klara książkę upuściła, obie słuchać zaczęły.
— Kto to być może?... — przemówiła starsza siostra. — Żywej duszy dziś się nie spodziewam...
— Nie podnoś się! — odpowiedziała Klara, zrywając się z taboreciku.
— Idź kochanko, lecz zobacz dobrze, kto to, zanim mu otworzysz; jeżeli to ktoś nieznajomy, zapytaj czego sobie życzy, ale go nie wpuszczaj...
— Bądź spokojna... jestem ostrożną... i boję się bardzo złodziei..
Lekka jak gazela i uszczęśliwiona, że może na chwilę rozstać się z historyą powszechną, wybiegła w podskokach z salonu.
Działo się to na drugi dzień po konferencyi Hermana Vogla z dyrektorami agencyi Roch i Fumel, działo się nazajutrz po przymierzu, zawartem pomiędzy tymi ludźmi uczciwymi...
Po chwili wróciła Klara z minką bardzo poważną.
— No cóż? — zapytała Walentyna.
— Otóż, siostrzyczko, pan jakiś... jakiś pan bardzo ładny... wcale nie stary... ślicznie ubrany... nie sądzę, żeby to był złodziej...
— Pomylił się zapewne w adresie?...
— Nie, bo jak mnie zobaczył, zaraz zapytał:
„— Czy tu, panieneczko, mieszka panna Walentyna de Cernay?
Odpowiedziałam, że tutaj i poprosiłam, ażeby mi powiedział jak się nazywa... oświadczył, że ty go nie znasz... chciałam się dowiedzieć, czego żąda... a on na to, że ma do ciebie interes osobisty. Poprosiłam, ażeby trochę zaczekał, boś mi zabronił otwierać...
— I czeka? — rzekła Walentyna z uśmiechem.
— Tak jest, siostrzyczko... czeka z drugiej strony furtki...
Walentyna położyła pędzel i paletę na stalugach i wstała z krzesełka.
— Nie domyślam się, coby to mógł być za interes — rzekła — nie podobna jednak trzymać przybysza za drzwiami...
Wyszła z pokoju, przeszła ogródek i wyjrzała szparą w ogrodzeniu.
Gość był ładnym bardzo mężczyzną, mógł mieć lat dwadzieścia sześć najwyżej, był blondynem z wyrazem twarzy przyjemnym, ubranym z wyszukaną elegancją.
Walentyna osądziła, że nie miał nic w sobie podejrzanego i otworzyła furtkę.
— Czy z panną Walentyną de Cernay mam zaszczyt mówić? — zapytał nieznajomy, kłaniając się z szacunkiem.
— Tak, panie — odpowiedziała młoda panienka.
Wybacz pan, że mu tak długo czekać kazałam — dodała — lecz nie przyjmuję nigdy nikogo. Jest to zasada... bez wyjątków...


XI.

— Nie jestem wcale gościem — odparł młody człowiek. — Przyszedłem rozmówić się z panią w interesie handlowym...
— W interesie handlowym?... powtórzyła Walentyna.
— I artystycznym także, proszę pani... Pragnąłbym nabyć kilka akwarel pani i, jeżeli to być może, zapewnić sobie na przyszłość monopol jej prac artystycznych...
Walentyna zaczerwieniła się z radości i dumy.
A więc chcą z nią traktować! Chcą zapewnić sobie monopol jej obrazków!... Musi mieć zatem talent wybitniejszy!... talent uznawany i ceniony...
— Skoro tak, co innego! — zawołała — odstępuję od reguły i proszę pana...
Wprowadziła nieznajomego do saloniku, podała mu krzesło, poprosiła, żeby usiadł i odezwała się z uśmiechem:
— Wybacz pan mojej ciekawości, ale zkąd się pan dowiedziałeś, że akwarele z podpisem „Walenty“ są mojemi pracami?...
— Miałem w tem interes, i dowiedziałem się, proszę pani... Zakładam dom komisowy sprzedaży obrazów i innych przedmiotów sztuki; odwiedzam kolegów, mających taki sam interes, ażeby nabrać doświadczenia, którego mi bardzo brakuje; biorą mnie oni za amatora, nie kryją się z niczem przedemną i tym sposobem zdradzają, nie pragnąc tego, niektóre tajemnice... To wolno, wszak prawda, proszę pani? Otóż widziałem u Gabé na balwarze Malaqnais i u Duvarta przy ulicy Vivienne rysuneczki na prędce wykonane, pełne życia i świeżych pomysłów, jakie mi się niesłychanie podobały... Wziąłem się zgrabnie do rzeczy i jeden z komisantów, któremu wsunąłem luidora, opowiedział mi, kim jest i jak się nazywa mniemany Walenty... Gdy to zdobyłem, pośpieszyłem natychmiast i służę... Wiesz pani teraz, kto jestem, czy więc pozwolisz uczynić sobie jedno zapytanie?
— I owszem, proszę pana...
— Ile akwareli zabierają co miesiąc od pani Gabé i Duvart?
— Dwadzieścia do trzydziestu...
— A ile płacą za nie?
— Ależ, panie...
— Rozumiem zakłopotanie pani... rozumiem jej wstręt do demaskowania niegodziwych wyzyskiwaczy.. Zatem dobrze, nie odpowiadaj pani... Wiem, co mi trzeba i bez tego... Gabé i Duvart płacą pani po cztery franki za rysunek... To czyste urągowisko doprawdy, to bezwstydnie!... to nikczemnie z ich strony!...
— Ależ — przerwała Walentyna nieśmiało — ależ ja czułam się bardzo zadowoloną, znalazłszy choć takich nabywców! — Gdy początkowo udawałam się do kupców, nie dozwalali mi nawet otworzyć pudełka z memi rysunkami, albo też spoglądali na moje prace przelotnie i z roztargnieniem odpowiadali:
„Nie potrzebujemy takich rzeczy! — To niema wcale popytu!“
— Wierz mi pani, że ci kupcy grubo się mylili... Rysunki pani znajdują bardzo łatwo nabywców... Zresztą, dowodzi tego najlepiej moja propozycya...
— Cóż więc pan mi proponujesz?
— Zarabiasz pani sto dwadzieścia franków miesięcznie za trzydzieści akwarel. Ja ofiaruję cenę dwa razy wyższą za połowę tej roboty... Dwieście dwadzieścia pięć franków za piętnaście obrazków, czyli piętnaście franków za jeden...
Walentyna oniemiała, posłyszawszy propozycyę, przechodzącą wszelkie jej najśmielsze nadzieje; nie chciała wierzyć uszom swoim.
Nie zdobyła się też na odpowiedź.
— Czy pani przyjmuje moje warunki? — zapytał nieznajomy.
— Bez wahania przyjmuję , proszę pana — odpowiedziała nakoniec.
— Zatem zgoda na ilość i na cenę?
— Tak, panie, zgadzam się na wszystko...
— Zobowiązujesz się pani dla mnie tylko malować przez rok cały?
— Z największą chęcią... Czy pan żąda, ażebym podpisała umowę?
— Nie potrzeba. Wystarcza mi zupełnie słowo pani.. Odkąd pani raczy wykonywać naszą umowę?
— Od dzisiaj... zaraz... jeżeli tylko robota naszkicowana dziś rano, spodoba się panu...
— Zaraz zobaczymy...
Młody człowiek podszedł do stalugi, nachylił się w ten sposób, że prawie dotknął ustami włosów Walentyny i wyrzekł z cicha:
— Wiatrak... Bardzo ładny... Prześliczny!... Niepodobna debiutować szczęśliwiej i dla mnie i dla pani... Zatem to już do mnie należy?...
Wyprostował się, wyjął z kieszeni portmonetkę złotem wypchaną i rzekł:
— Czy pozwoli pani ofiarować sobie zaliczkę za dwa miesiące z góry?
Walentyna zaczerwieniła się jak piwonia.
— Za dobry pan jesteś — szepnęła — lecz mawiam stanowczo...
— Dla czego?
— Bo zaliczenie nie jest mi koniecznem; nie potrzebuję pieniędzy.
— W takim razie pozwolę sobie przynajmniej uprzedzić panią, że, jeżeliby na jaki wypadek niespodziewany, potrzebną pani była jakakolwiek kwota, jestem zawsze na jej usługi... Raczy pani napisać parę słów pocztą, a stawię się natychmiast. Oto mój adres.
Walentyna wzięła elegancką, podłużną kartkę i przeczytała na niej:

Herman Vogel
Ulica Pépinière Nr. 128

— Słówko jeszcze, proszę pani — zaczął gość, którego już znamy. — Podziwiając śliczne prace pani u Gabégo i Duvarta, zauważyłem z żalem niejaką jednostajność motywów, jakie pani opracowywuje zwyczajnie... Obraca się pani w zbyt ciasnem kole, zaledwie siedm, czy ośm odmian narachowałem... To za mało... Pragnąłbym większej rozmaitości...
— Boże mój — odpowiedziała — to, czego pan pragniesz, zdaje się bardzo łatwem, a jednak jest niepodobnem dla mnie..
— Czy wolno zapytać dla czego?
— Bo nie nie widziałam; nigdzie nie wychodzę nigdy; nie mogę sobie nic przypomnieć, nie mogę rysować z natury... Jestem zmuszona reprodukować te kilka wzorów, jakie mi moja nauczycielka rysunków pokazała...
— Rozumiem, lecz gdyby pani pozwoliła, moglibyśmy złemu zaradzić.
— W jaki sposób?
— Postaram się o kolekcyę starych artystów... z motywami prostemi... krajobrazów niezawikłanych... Przyniosę je pani i zaczniesz malować nie kopie, broń Boże, lecz naśladowania.
Oczy dziewczyny zajaśniały z zadowolenia.
— Ach! panie — zawołała — jakżeż ci będę wdzięczną! Praca będzie mi daleko przyjemniejszą, gdy nie będę zmuszoną, jak pan powiadasz, obracać się w ciasnem kole...
— Więc już postanowione... Niechaj pani dokończy wiatrak tak dobrze zaczęty, a następnie na zupełnie nową drogę!... Jutro zapewne będę miał sztychy, o jakich mowa, i oddam je do pani rozporządzenia...
— Będę oczekiwać z niecierpliwością.
— Przyjemnieby mi było, gdybym mógł dostać jednę akwarelę co drugi dzień... Może tak być, wszak prawda?
Walentyna zawahała się chwilę.
— Czy uważa pani za niemożebne to, o co proszę? — dodał Herman.
— Ulica Pépinière bardzo daleko ztąd leży... mówiła młoda panienka, patrząc na bilet Hermana. — Jakżeż co drugi dzień taką podróż odbywać?
— Niech mnie Bóg broni od tego, żebym panią śmiał fatygować! Nie myślałem o niczem podobnem... Ja przychodzić tu będę.
— Tyle kłopotu...
— Dla mnie to żaden kłopot... Bywam parę razy na tydzień w Passy, mam tu różne stosunki... Skorzystam z tego... Będę zawsze służył pani pomiędzy 7-mą a 8-mą wieczór...
— Będę panu bardzo rada, i będę starać się usilnie, aby pana zadowolić...
— Pewny jestem tego naprzód, i odchodzę uszczęśliwiony z dojścia do skutku naszych układów...
Na tem skończyła się rozmowa.


XII.

Walentyna odprowadziła mniemanego komisanta do furtki ogrodowej, zamknęła ją za nim i powróciła śpiesznie do domu.
Chwyciła Klarunię na ręce, przytuliła do piersi, obsypywała pocałunkami i mówiła:
— Nic odtąd brakować nie będzie, moja najdroższa! nie będziemy już takie, jak teraz, biedne! czy ty to rozumiesz, pieszczoszko moja?... Zostanę sławną, zarobię masę pieniędzy, a jak dorośniesz, dam ci posag ogromny! O, zachowaj na zawsze, ukochana moja, w pamięci dzień dzisiejszy... Bo to prawdziwie dzień szczęśliwy!...
Szczęśliwy dzień!...
Biedna Walentyna!
Kazała go zachować w pamięci siostrzyczce, gdy tymczasem ten dzień był to dniem prawdziwie okrutnym...
— Siadajmy co prędzej do śniadania — mówiła, wypuszczając Klarę z objęć swoich. — Będę pracowała dziś rano więcej niż zawsze... Dziesiąta niezadługo... musimy iść do kościoła w południe...


∗             ∗

Udajmy się teraz za Hermanem Vogel.
Mijając wille, podobne do tej, jaką zamieszkiwały sieroty, kasyer domu bankierskiego Jakóba Lefebre zacierał ręce z radości; wyraz tryumfu widniał na ładnej jego twarzy i szeptał też wciąż do siebie:
— Sądzę, że pan Roch, godny wspólnik imć pana Fumel, będzie ze mnie zupełnie zadowolony! Nikt chyba nie potrafiłby lepiej odemnie zużytkować otrzymanych informacyj! Od stóp do głów stałem się handlarzem obrazów! Nie wiem, jak zacięta podejrzliwość musiałaby zostać rozbrojoną! Zapewniłem sobie wstęp do jej domu... Mogę swobodnie stawiać się tam trzy razy na tydzień, a nawet częściej, jeżeli mi się spodoba... Pyszna myśl przyszła mi do głowy z temi staremi sztychami! Zaraz jutro odwiozę je panience i będziemy o nich do nieskończoności rozpowiadali... Zażyłość w takich warunkach nie każe czekać na siebie... Miał racyę wyga prawnik! Ta mała jest istotnie prześliczna! Co za świeżość urocza! co za niewinność nieporównana! Pączek róży, który pod moim gorącym oddechem rozwinie się cudownie!... Kiedym się nachylił nad nią, omałom ust nie przycisnął do białej szyjki, po której wiły się te blond loczki cudowne... Pokusa była naprawdę okrutnie silna... Omało, żem nie pocałował ślicznotki... Zdobyć takie cudo, a z niem trzy miliony posagu, oh! cudowne zaprawdę marzenie!... Potrafię je w rzeczywistość zamienić! Tak trzeba! i ja tak chcę!...
Monologując w ten sposób, Vogel stanął przy bramie, prowadzącej na ulicę, przy której oczekiwał nań powóz wynajęty.
Tuż obok powozu stał na koniu młody jakiś mężczyzna i patrzył groźnie po przez ogrodzenie na Hermana; widział go bowiem, jak wychodził z domku Walentyny.
Młodzieniec na koniu był pięknym, może dwudziesto-ośmioletnim mężczyzną, silny brunet, wspaniałej i bardzo eleganckiej postawy.
Włosy krótko obcięte, wąsy długie jedwabiste, wstążka legii honorowej w butonierce, nadawały mu wygląd wojskowy.
Wyglądał na oficera, przebranego po cywilnemu.
Wierzchowiec jego, prawdziwy irlandczyk, o sierści czarnej, jak atłas lśniącej, wart był co najmniej sześć tysięcy franków.
Herman znał się na koniach, a przynajmniej tak mu się zdawało.
W chwili, gdy miał wsiadać do powozu, przyjrzał się uważnie rumakowi, a po ścisłym przeglądzie nieposzlakowanych form zwierzęcia, zwrócił obojętne na jeźdźca spojrzenie.
Zastanowił go utkwiony w nim wzrok surowy i groźny prawie. Poczuł coś nakształt wewnętrznego podraźnienia.
— Oho! — pomyślał — ten pan oficer, jeżeli spotkamy się kiedy, pozna mnie bez trudu odrazu! Możeby zapytać go, co tak nadzwyczaj ciekawego znalazł w mojej fizyognomii, czy w mojej figurze...
Po krótkim namyśle, zmienił jednak zamiar pierwotny.
— Byłoby to głupstwem wielkiem! — mruknął, wzruszając lekko ramionami. — Niedorzecznością byłaby kłótnia bez cienia powodu; w chwili rozpoczęcia wielkiej gry, w której stawką jest moja przyszłość, mój majątek i moje życie! Dajmy pokój! Roch i Fumel ubawiliby się moim kosztem, i na uczciwość, mieliby racyę zupełną. Wolno temu panu patrzeć na mnie, ile mu się podoba — wolno mu nawet źle myśleć o mnie... To zupełnie jest rzeczą jego gustu...
Wskoczył i zawołał na woźnicę:
— Boulevard Montmartre, róg ulicy Montmartre.
Jechał do pana Roch zameldować mu o zabraniu znajomości i o sposobach, jakich użył w tym celu.
Jeździec stał jak wryty w miejscu i ścigał wzrokiem wehikuł, dopóki nie stracił go z oczu na zakręcie ulicy.
Twarz mu spochmurniała, a głęboka zmarszczka zarysowała się pomiędzy brwiami.
Zamyślił się głęboko.
— Nigdy dotąd nie przyjmowała nikogo — rzekł z cicha. Tak mnie zapewniano przynajmniej. Co to za jeden człowiek, który wychodził od niej?... Nie podoba mi się fizyognomia jego... Piękny jest, to prawda, ale ma chytrość i hypokryzyę w twarzy... Czy był tu pierwszy raz dzisiaj?... Muszę się dowiedzieć...
Chwilę jeszcze wpatrywał się ze smutkiem w domek, ukryty pod konarami drzew odwiecznych, aż zbudził go z zadumy zegar kolejowy, bijący jedenastą.
Ściągnął konia gwałtownie, a następnie puścił mu cugle lekko i swobodnie.
Wierzchowiec pochylił głowę ku piersiom i ruszył galopem w kierunku ulicy Passy.
Sieroty zjadły szybko skromne śniadanie i ubrały się pośpiesznie.
Paradny strój starszej stanowiła czarna suknia jedwabna, dobrze już wprawdzie podniszczona i wytarta, ale elegancko wyglądająca z tem wszystkiem, przy wykwintnym wdzięku Walentyny.
Osłaniający przepyszne blond włosy kapelusik z grubej słomy, przepasany aksamitką, i płaszczyk tegoż co suknia koloru, dopełniały skromnej toalety.
Klara była biało ubraną; na ten mały zbytek pozwalała sobie Walentyna, zwłaszcza, że zawsze sama prała i prasowała ubranie siostrzyczki.
Siostry na kilka minut przed dwunastą wzięły książki do nabożeństwa, pozostałe po matce, zamknęły domek i poszły do kościoła w Passy, gdzie uklękły pobożnie jedna obok drugiej.
Młody brunet z czarnemi wąsami i czerwoną wstążeczką w dziurce od guzika, był już tam prze niemi.
Wsunięty w kąt kaplicy, budował wiernych skupieniem ducha i pobożnością, za szczerość jej jednakże obawialiśmy się ręczyć, bo zamiast zwracać oczy na wielki ołtarz, utkwił je uparcie w klęczącej Walentynie.


XIII.

Na dwa tygodnie przed opowiedzianemi przez nas wypadkami, około dziesiątej rano, elegancki faeton, zaprzężony w dwa kare rumaki, stał na ulicy Malaquais, nieopodal od wejścia do szkoły sztuk pięknych, a o kilka kroków od sklepu, w którym pan Grabé sprzedawał obrazy stare, jako i tegoczesne, akwarele, rysunki i sztychy przerozmaite.
Młody człowiek z czarnemi włosami i ze znakiem honorowym, który w kaplicy kościołka Passy, więcej zajętym był wdziękami panny de Cernay, niż świętością miejsca, w jakiem przebywał, wyszedł z wielkiego domu, arystokratycznej powierzchowności, zapalił prawdziwego hawanosa i zamierzał wskoczyć na kozioł faetonu, gdy naraz widok młodej panienki, idącej w jego kierunku, powstrzymał go, sprawiając żywe wzruszenie.
Tą młodą panienką — powiedzmy to od razu, była Walentyna de Cernay.
Chodziła właśnie do handlarza przedmiotów sztuki na bulwar Malaqnais — a teraz podążała na ulicę Vivienne, do Duvarta, aby odebrać nędzne wynagrodzenie za całotygodniową usilną pracę.
Skromnie ubrana, w ciasnym starym płaszczyku, trzymała w ręku teczkę z akwarelami, biegła szybko, lekka jak nimfa, zgrabna idealnie, nie patrząc niby na nikogo, a jednak tak zręcznie omijając przechodniów, że nikogo z nich ani dotknęła.
Nieporównana piękność Walentyny, dystynkcya w całej postaci i pewien cień smutku przysłaniający prześliczne rysy, tworzyły uderzające przeciwieństwo z ubraniem skromnem, można powiedzieć ubogiem, właściwem jedynie dla szwaczki jakiejś, odnoszącej robotę.
— Cóż za prześliczna dziewczyna! — pomyślał młody brunet. — Zkąd u dyabła, ten typ prawdziwej patrycyuszki, ta elegancya bezwiedna, znaleźć się mogła w osóbce tak nizkiego stanu?... Sądzę, iż znam się na piękności kobiet, a nigdy, przenigdy w życiu, czy w wielkim świecie, czy to w półświatku, nie napotkałem istoty tak cudnej!... To dziewczątko, idące obojętnie i hardo, w ubożuchnej swej sukience, byłoby kochanką zachwycającą. Czy iść za nią i spróbować szczęścia?...
Rozmyślał chwilę, nareszcie odpowiedział sam sobie, potrząsając głową:
— Na coby się to zdało? Najprzód, zapewne jest cnotliwą, a potem, trzeba przyznać, że jest zanadto piękną! Gdyby mi się udało pozyskać jej względy, czuję, że szalałbym dla niej... i... bądź zdrowa swobodo serca!... żegnaj niezależności życia!... Nie! nie!... Sto razy lepiej uciekać przezornie i zachować tylko wspomnienie twarzyczki, ujrzanej w przelocie...
Po takiem postanowieniu, młody człowiek wskoczył do faetonu, chwycił lejce w rękę i puścił konie kłusem.
Na nieszczęście, nasz nieznajomy zamiast jechać w przeciwnym kierunku, udał się za Walentyną, w stronę mostu Saint-Pères.
Dopędził niedługo pannę de Cernay, ażeby zaś jej nie minąć, zwolnił biegu koni.
Postępowanie to, nie zgadzało się zupełnie z powziętą przed chwilą decyzyą, ale bywa najczęściej, że człowiek proponuje, a Bóg dysponuje.
Postanowionem widać było, żeby ujrzał raz jeszcze wiotką figurkę Walentyny, ażeby zapragnął znowu patrzeć na nią i podziwiać ją bez końca, ażeby stracił odwagę szukania zbawienia w ucieczce...
Przy skręcie ulicy, młoda dziewczyna przystanęła, ujęła prawą ręką sukienkę, uniosła ją ruchem pełnym gracyi, i odsłoniła bezwiednie nóżkę godną bogini!
Deszcz padał rano i na przejściu woda się zebrała.
Walentyna zabezpieczywszy od zabłocenia spódniczki, poczekała aż ruch ustał trochę na ulicy, minęła ją w poprzek, nie zamoczywszy bucików i weszła na most Saint Pères.
Młody brunet zawrócił na prawo, jechał wolno i nie spuszczał z oczu panienki, która przeszła most, zaledwie spojrzawszy na statki stojące na kotwicach, a potem przez ulicę Rivoli i Rohan skierowała się do Palais-Royal, gdzie weszła na wprost galeryi Orleańskiej.
Nieznajomy zapomniał o postanowieniu, powziętem przy ulicy Malaquais.
Zatrzymał powóz, oddał lejce służącemu, wyskoczył na chodnik, wszedł w bramę i zobaczył Walentynę idącą wzdłuż galeryi Montpensier, mało zwykle o tej porze uczęszczanej.
— Czy ją zaczepić? — zapytywał siebie. — Wiem, że to nie ładnie i naprzód już się tego wstydzę.. Logika ma także swoje wymagania... Jeżeli nie mam do niej przemówić, po cóż gonię za nią? Zacząłem po głupiemu, to niechże tak przynajmniej skończę!... Nie znajdę chyba stosowniejszej pory i miejsca... Naprzód tedy!... Odwagi! odwagi i jeszcze raz odwagi!...
Można być pewnym, że naszemu nieznajomemu nie zbywało na odwadze, traktował on lekko kobiety w ogólności, a gryzetki w szczególności...
W dodatku Walentyna, w skromnem swojem ubraniu, wydawała się być jedną z tych miłych, a łatwych istotek...
Jeżeli nie była gryzetką, to była z pewnością jakąś robotnicą nizkiego pochodzenia...
Zkądże ta nieśmiałość u młodzieńca zwykle tak przedsiębiorczego?
Zkąd ten jakiś szacunek mimowolny i to wahanie instynktowne, zkąd ten niepokój w chwili zawiązania znajomości z dziewczątkiem licho ubranem, z dziewczątkiem, które, świetna jedynie wyróżniała uroda?...
Zaczął sam z siebie żartować, a potem korzystając z chwili, gdy Walentyna przystanęła przed wystawą ze staremi sztychami, podwoił kroku i stanął tuż przy niej...
— Panienko... — szepnął jej nad uchem, zdejmując kapelusz z głowy.
Walentyna wstrząsnęła się i obejrzała do koła, szukając oczami, do kogoby mówiono...
— Ja mówię do panienki — bąknął nieznajomy.
— Do mnie?... — powtórzyła, Walentyna bez zmięszania, patrząc prosto w oczy interlokutorowi, tracącemu coraz bardziej pewność siebie, pod tem spojrzeniem przejrzystem i śmiałem, zdradzającem czystość serca i wyniosłość zarazem.
Walentyna nieświadoma złego, nie podejrzewała go wcale.
Zanadto była niewinną, aby wiedziała o tem, że sam fakt zaczepienia młodej kobiety w miejscu publicznem, staje się dla niej obrazą.
Zadziwiła się, lecz nie obraziła, odparła więc tylko:
— Co pan możesz mieć mi do powiedzenia?... Nie znam pana...
Młody człowiek skorzystał z przemówienia Walentyny.
— Pani mnie nie zna — rzekł — ale ja znam panią...
— Mylisz się pan zapewne... Za kogo innego chyba mnie pan bierzesz...
— Nie... o! nie... Niema na świecie drugiej kobiety, któraby do pani podobną była... Nie mylę się wcale... Spotykałem panią bardzo często...
— Gdzie mnie pan spotykał?
— Tutaj i na ulicy Malaqnais...
— Przypuśćmy zatem, że pan mnie znasz... Mów pan, słucham... Czego chcesz odemnie?...


XIV.

Młody człowiek zdawał się wahać.
— Czego pan chcesz odemnie? — powtórzyła Walentyna.
— Pragnę powiedzieć pani tylko jedynie, że każde spotkanie z panią budzi we mnie gorącą chęć widzenia jej znowu... Krótkie chwile, w których mam szczęście ujrzeć panią, wydają mi się niedostatecznemi... Pragnę z całych sił duszy mojej, aby nasze spotkania powtarzały się częściej a nadewszystko abyśmy poznać się mogli, aby stosunki nasze stały się sardecznemi... Czy pani możesz mi to przyrzec?...
Walentyna spojrzała znów na młodzieńca swojemi szczeremi oczami i powiedziała:
— Pan chcesz się spotykać ze mną?... Dla czego?...
— Tyle mam pani do powiedzenia... O! nie bój się pani!... Jeżeli potrzeba być ostrożnym, będę nim niezawodnie... Będę dyskretnym i jak grób milczącym.. Może się pani obawiasz rodziny?... Przysięgam, że otoczymy się tajemnicą niezbadaną... Potrafię wszystko urządzić w sposób delikatny, zaufaj mi pani, osłonię cię taką opieką, że nikt się niczego nie będzie w stanie domyśleć...
— Słyszę, co pan mówi — przerwała Walentyna — lecz nic a nic nie rozumiem...
Młody człowiek nie wiedział, co ma sądzić.
Niewinność jaśniejąca na anielskiej twarzyczce, śmiało do niego się zwracającej, zbijała go z tropu i prawie onieśmielała...
Czy ta niewinność była jednak prawdziwą?
Córki Ewy mistrzyniami są w sztuce udawania, najprzewrotniejsze najlepiej odgrywają komedyę niewinności.
Przecież ta śliczna blondynka nie dała ma odprawy, gdy ją zaczepił.
Słuchała go; odpowiadała nawet... co tam, trzeba się odważyć!...
— Jakto! — zaczął z ogniem nieznajomy. — Czy to prawda? Czy to podobna?... Więc pani mnie nie zrozumiałaś? nie domyśliłaś się niczego?...
Ja kocham panią!...
Walentyna instynktownie odgadła obrazę, ukrytą po za temi słowami.
Zaczerwieniła się i, nic nie odpowiedziawszy, odeszła pośpiesznie.
Zawstydził się trochę nieznajomy, lecz nie tracąc odwagi, pogonił za sierotą...
— Muszę się przecie dowiedzieć, czego się mam trzymać... — pomyślał. — Dalej! naprzód! użyjmy wszelkich sposobów...
I zaczął znów mówić głośno, pochylony nad Walentyną:
— Może panienka mi nie wierzy? Może bierze mnie za jednego z tych próżniaków, którzy mają zwyczaj i przyjemność zaczepiania ładnych kobiet na ulicy i prawienia im grzeczności...
Ja nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi... pogardzam nimi.. To, co mówiłem przed chwilą, jest najrzetelniejszą prawdą... Kocham panią od dawna, a jeżeli dotąd o tem nie mówiłem, to dla tego jedynie, że wzbudzasz we mnie szacunek na równi z miłością; obawiałem się obrazić panią... Dzisiejsza moja śmiałość pochodzi z obawy, bym niestracił dobrej sposobności, jaka może nie prędko mi się nadarzy... Kocham i uwielbiam panią, lecz nie wiem jak się nazywasz, gdzie mieszkasz i błagam, powiedz mi jedno i drugie.. Nie odpychaj mnie... przynajmniej dowiedz się, kto jestem... Tu chodzi o przyszłość twoję... Jeżeli jesteś ambitna, to ja jestem w stanie otoczyć cię wszystkiem, o czem kiedykolwiek marzyłaś... Jestem bogaty i niezmiernie hojny... Kobieta, którą pokocham, może wszystkiego żądać odemnie, i może być pewna, że wszystko otrzyma...
Walentyna i jej prześladowca mijali właśnie wystawę złotnika.
Młody człowiek mówił dalej:
— Bądź pani pewną, że to nie próżne słowa... Czy chcesz się przekonać o tem?.. Zatrzymaj się i spojrzyj na to złoto i drogie kamienie, błyszczące w różnych ozdobach.... Wybierz, co ci się żywnie podoba... Rzeknij słowo, a u nóg twych złożę klejnoty, które mogą cię może uczynić piękniejszą, lecz których ty, swoją pięknością, blask jeszcze podniesiesz... Oddaj mi twoje serce i rozporządzaj wszystkiem, co posiadam.. Czyś pani słyszała?... Czy przystajesz na taką zamianę?...
Walentyna stanęła, zwróciła się do nieznajomego, spiorunowała go pogardliwem spojrzeniem i następnie odrzekła:
— Znieważasz mnie pan! Jeżeliś człowiek uczciwy, to ani słowa więcej, odstęp odemnie, rozkazuję!...
I nie czekając odpowiedzi puściła się pędem.
Młody człowiek osłupiał, lecz następnie tupnął nogą ze złości.
Wdał się nierozsądnie w pogoń, która mu zupełnie na korzyść nie wyszła, to też wściekły był na siebie i wściekły na to dziecko pogardliwe i harde, które, czuł to dobrze, wymknie mu się niezawodnie.
— Do licha! — mruknął. — Co za spojrzenie obrażonej księżniczki! Jaki głos rozkazujący! Na honor, ta mała umie nakazać dla siebie szacunek!... Kto inny dałby już pokój... Mnie zachęcają trudności... Nie dam się wywieść w pole... Pójdę za tobą pomimo twej woli, moja piękna i dowiem się przynajmniej, coś ty za jedna...
Walentyna weszła w wązki pasaż nazwany du Perron.
Gdy nieznajomy wchodził doń także, ona już biegła ulicą Vivienne.
Nie próbował teraz zbliżyć się do niej, starał się tylko nie stracić jej z oczu,
Walentyna pewna, że nikt już za nią nie goni, weszła do sklepu Duvarta, handlarza obrazów, który, tak jak Gabé, kupował od niej akwarele.
Młody człowiek przystanął z przeciwnej strony ulicy, pod cieniem bramy domu, i czekał cierpliwie.
Po kwadransie zobaczył Walentynę wychodzącą ze sklepu.
Rzuciła okiem na wszystkie strony, a nie widząc nic podejrzanego, pobiegła szybko na plac Giełdy.
Nieznajomy opuścił stanowisko i poszedł także w tę stronę, i
Wiadomo, że na tym placu jest stacya omnibusów, i że ztamtąd właśnie odchodzą one do Passy.
Jeden z omnibusów zabierał się do odjazdu.
Walentyna, wskoczyła lekko do powozu.
Konduktor zadzwonił, ciężki wehikuł ruszył z miejsca.
Jakiś spóźniony pasażer chciał był wsiąść jeszcze.
— Niema miejsca! — zawołał konduktor.
— Co począć? — mruknął nieznajomy, zostawszy na bruku. — Nie mogę przecie iść z końmi w zawody, chociaż posiadam dobre nogi... a niech mnie dyabli porwą, jeżeli dam za wygraną...
Nadjechał właśnie fiakr pusty.
Nieznajomy wskoczył do niego.
— Dokąd mam jechać, obywatelu? — zapytał woźnica.
— Widzisz omnibus, idący do Passy? Jedź za nim i trzymaj się z nim równo, ile razy się zatrzyma — ty zwalniaj biegu także...
— Rozumiem.
Ciężki omnibus stawał z jakie dwadzieścia razy na długiej przestrzeni, jaką przebywał; to zabierał, to znów wysadzał podróżnych, lecz Walentyna jechała prawie do ostatniej stacyi i wysiadła dopiero wtedy, jak z ulicy Pompe skręcano na lewo w główną ulicę Passy.
Młody człowiek zapłacił fiakra, i pewny teraz, że piękne dziewczę mu nie ucieknie, puścił ją naprzód z pięćdziesiąt kroków, aby jej znów swoim widokiem, nie zaniepokoić.
Walentyna skręciła na prawo, minęła dworzec kolei obwodowej, puściła się w ulicę Mozarta i przestąpiła próg bramy malowniczej zagrody, jaką już opisaliśmy.
Nieznajomy ukryty po za parkanem, widział, jak wyjęła klucz z kieszeni i otworzyła na rozcież furtkę małego ogródka, otaczającego ładny domek mieszkalny.
Ten sposób wejścia! pewny i śmiały, przekonywał go widocznie, że młoda panienka była u siebie.
Aby nie mieć żadnych już wątpliwości, nieznajomy postanowił wywiedzieć się zręcznie o wszystkiem.


XV.

Po drugiej stronie drogi, naprzeciw ogrodzenia, otaczającego małe domki, stara jakaś kobieta utrzymywała w małej budce skład różnych przedmiotów potrzebnych do codziennego użytku.
Było tam wino, tytuń i drobiazgi, zakupywane przez wszystkie służące z okolicy.
Nieznajomy wsunął w rękę starej sztukę monety, a po pięcio minutowej rozmowie wiedział juź wszystko, o co mu chodziło.
Dowiedział się mianowicie, że młoda panienka nazywa się Walentyną de Cernay, że jest sierotą, bardzo niezamożną, bardzo zacną i bardzo uczciwą, że mieszka z małą siostrzyczką, bez żadnej zkądkolwiek opieki i pomocy.
— Spudłowałem... — pomyślał ładny brunet. — Chciałem uwieść biedne dziecię, z którem nie mógłbym się przecie ożenić; byłby to czyn wysoce nieuczciwy... Nie myślmy o tem więcej... A jednak wielka szkoda...
Oddalił się ciężko wzdychając, wziął fiakra ze stacyi kolei i kazał się wieźć z powrotem do Palais-Royal, gdzie od dwóch godzin czekał na niego powóz własny.
Czas już zapoznać czytelników z tym panem, który w najzupełniej prawdziwem opowiadaniu naszem, odegra rolę pierwszorzędną.
Lionel Ludwik Stanisław hrabia de Rochegude, miał lat dwadzieścia sześć, pochodził ze starej rodziny , uszlachconej za czasu wojen krzyżowych.
Ojciec jego, generał de Rochegude, zmarły przed trzema laty, pozostawił mu dwa miliony majątku, po matce zaś, jako jedynak, odziedziczy z czasem, prawie dwa razy tyle.
W chwili, gdy go przedstawiamy, młody hrabia jest porucznikiem 2-go pułku huzarów, w niedługim atoli czasie, ma nadzieją przywdziać szlify kapitańskie.
Jego wuj, margrabia de Rochegude, senator, dobrze u dworu położony, a także kolosalnie bogaty, przeznaczył mu za żonę, jedyną córkę swoję, Esterę, ładną szesnastoletnią panienkę, kończącą właśnie nauki w klasztorze des Olseaux.
Po przyjściu do skutku tego małżeństwa, oddawna ułożonego w rodzinie, Lionel miał zostać oficerem świty cesarskiej, przytem Najjaśniejsi państwo przyrzekli położyć swój podpis na ślubnym kontrakcie.
Pułk 2-gi huzarów stał kwaterą w Provins.
Lionel znajdował się w Paryżu za urlopem zamieszkiwał przy głównej alei Pól Elizejskich, w pawilonie wspaniałego pałacu, należącego do matki, Pawilon nie łączył się wcale z korpusem głównym, posiadał wejście osobne, co młodemu człowiekowi dawało swobodę zupełną.
O jakiejkolwiek porze dnia lub nocy wychodził czy powracał, niezwracał niczyjej uwagi i matce spokoju nie zakłócał.
Czyż potrzeba dodawać, że hrabia hojnie korzystał z podobnej swobody?
Naszkicowaliśmy pobieżnie jego wizerunek i na tem kończymy.
Dodać tu jeszcze tylko chyba musimy, że Lionel de Rochegude był, jak to mówią, dobrym chłopcem, że posiadał miłość kolegów, których nigdy się nie starał olśniewać ani tytułami, ani fortuną, ani wpływami, jakie mu dawały związki jego familijne.
Lubił używać życia, chciwy był wrażeń, szalał za kobietami, więcej wprawdzie głową niż sercem, uwielbiał wszystkie ładne buzie, a niekiedy wystarczało mu to, co nazywają „le beanté da diable“.
Bardzo często był jak najmocniej przekonanym, że się zakochał na śmierć... te atoli wielkie namiętności trwały tydzień co najwyżej.
Lionel z walecznością żołnierza łączył wspaniałość i szczodrość wielko-pańską, i wreszcie prawość istnie rycerską.


∗             ∗

Rozstaliśmy się z Hermanem Vogel, gdy po wizycie u Walentyny wsiadł do powozu i kazał zawieźć się na ulicę Montmartre, de biura agencyi Roch i Fumel.
Rozmowa kasyera z ex-adwokatem trwała kwadrans zaledwie.
Herman wierny zwyczajom oszczędności pozornej, przez którą zdobył sobie nieograniczone zaufanie swego pryncypała, zjadł skromne śniadanie w restauracyi drugorzędnej, wsiadł potem do omnibusu, idącego z Odeonu do Batignolles, wyskoczył na bulwarze Clichy, i wszedłszy do dużego, zupełnie nowego domu, zapytał odźwiernego:
— Czy pan Karol Laurent jest u siebie?...
— Proszę zobaczyć... odparł stróż. — Nie wychodził dziś wcale...
Vogel puścił się z rezygnacyą na przebycie pięciu pięter i stanął zdyszany przy drzwiach, ozdobionych zamiast rączką od dzwonka, starym jakimś sznurem, służącym ongi do opasywania szlafroka.
Pociągnął mocno i zadzwonił zawzięcie.
Nikt nie odpowiedział, cisza niczem niezamącona panowała w mieszkaniu.
Vogel puścił dzwonek i zastukał we drzwi po czterykroć w równych odstępach czasu, według wolno-mularskiej metody.
Nie czekał długo na skutek...
Głos z wewnątrz zapytał:
— Kto tam?...
— Przyjaciel z ulicy Boulogne... odparł nowo przybyły.
— Zaraz, Zaraz...
Klucz obrócił się w zamku, drzwi uchyliły się o tyle tylko, aby przepuścić gościa.
Herman wsunął się i zawołał:
— Co tu ostrożności!...
— Zastałeś mnie przy pracy, mój kochany — odrzekł właściciel mieszkania — wiesz przecie, że nie mam ochoty, aby mnie zaszedł pierwszy lepszy ciekawski... Wcaleby mi to na zdrowie nie poszło... Postępując z wężową przezornością, mam możność, w razie potrzeby, ukryć bez śladu mój warsztacik... Proszę cię, wejdź do mojego pokoju...
Pamiętamy, jak pan Roch na początku tego opowiadania mówił był do kasyera:
„Dzięki zręczności nadzwyczajnej, a przy pomocy pseudo hrabiego de Lorbac, serdecznego twego przyjaciela, który pod własnem swojem nazwiskiem Karol Laurent po trzykroć był karany za złodziejstwo przez policyę poprawczą... i t. d.
Otóż na bulwarze Clichy eks-skazaniec nie nazywał się hrabią Lorbac, tak jak Vogel na ulicy Pépinière się nazywał się baronem de Précy.
Ta godna siebie para przyjaciół, zachowywała pożyczane nazwiska i tytuły na dragą połowę tajemniczej swej egzystencji.
Karol Laurent miał lat trzydzieści, a wyglądał na czterdzieści.
Nędza, występki, rozpusta i nadużycia różnego rodzaju wybiły piętno przedwczesnej na jego twarzy starości.
Był kiedyś bardzo ładnym mężczyzną, a i dotąd rysy jego zachowały jeszcze ślady piękności.
Ciemna czupryna przeświecała łysiną na ciemieniu, skronie siwizna znacznie już przyprószyła.
Oczy otoczone obrzękłemi powiekami, bez blasku żadnego, patrzyły na wszystko zimno i bez wyrazu.
Niezliczona moc drobnych zmarszczek krzyżowała się na żółtawej skórze, poznaczonej ciemniejszemi plamkami.
Waga dolna obwisła bezwładnie, odkrywała zęby czarne i spróchniałe.
Karol Laurent nosił wąsy na wzór oficerów kawaleryi, wysmarowane pomadą węgierską i cienko na brzegach podkręcone, oraz długie bakenbardy, starannie utrzymane.
Taki nawet, jak go opisaliśmy, mógł jeszcze robić niejakie wrażenie, gdy jako pseudo-hrabia de Lorbac przywdział uniform człowieka światowego i osypany velutiną, wchodził do salonu podejrzanej reputacyi, w czarnym fraku, w białym krawacie, w kamizelce na jeden guzik spiętej, z kwiatem gardenii, zatkniętym za klapą ubrania, z szapoklakiem pod pachą, na której atłasowej białej podszewce świeciły złote cyfry i hrabiowska o dziewięciu perełkach korona.
Pokój, do którego gościa swojego wprowadził, przedstawiał obraz zaniedbania i nieładu o wiele wyraźniejszego niż ten, jaki zaznaczyliśmy w mieszkaniu przy ulicy Pépinière.
Łóżko bez firanek, nigdy chyba nie było zaściełane.
Na krzesłach leżały porozrzucane zniszczone ubrania, buty zabłocone, kapelusze niezdatne do użytku.
Kilka figur gipsowych, w pozach rozpustnych i wstrętnych, zdobiło wierzch kominka.
Na ścianach wisiało parę starych sztychów, w podobnymże guście, oprawnych w brudne złocone ramy.
Głównym sprzętem w tym pokoju brudnym i zaniedbanym, był duży stół z drzewa białego, ustawiony pod oknem i zarzucony narzędziami przerozmaitemi, o jakich wspominał Karol Laurent, wpuszczając do siebie Hermana Vogel.


XVI.

Narzędzia pomocnicze, potrzebne Karolowi Laurent, składały się z masy papierów podłużnych, szarych i niebieskawych, ozdobionych winietkami sztychowanemi nadzwyczaj delikatnie, w pośród których wypisane były przeróżnemi charakterami pisma, nazwiska przeważnie cudzoziemskie.
Domyślają się zapewne nasi czytelnicy, że te podłużne papierki przedstawiały weksle; niektóre wypełnione były zupełnie, nie miały tylko daty, niektórym brakowało jeszcze cyfry pieniędzy i podpisów, niektóre nakoniec były już widocznie w obiegu i miały na sobie pokwitowanie z banku.
Obok tego leżało tam jeszcze mnóstwo przedmiotów różnego rodzaju: płyty stalowe, rylce do sztychowania, miniaturowa prasa drukarska, pęki piór gęsich, pudełka stalówek, puszki z farbą drukarską, pieczątki używane w urzędach pocztowych, z wyrytemi nazwiskami miast: Londyn, Wiedeń, Berlin i t. p., atramenty czerwony, czarny i niebieski i niezliczona moc innych przedmiotów, jakich nawet wyliczyć trudno.
Karol Laurent zrzucił na podłogę rupiecie z jednego krzesła, przysunął go do stołu i poprosił gościa, aby zajął miejsce.
— Czy chcesz obejrzeć ostatnią robotę moję? tę, jaką byłem zajęty w chwili, kiedyś zapukał? — zapytał następnie.
— Miałem cię o to poprosić... — odpart Vogel.
Gospodarz wybrał z pomiędzy różnych papierów weksel kompletnie wypełniony, podpisany, z przekazami na odwrotnej stronie, pokryty pieczęciami i znakami hieroglificznemi, położonemi niby w rozmaitych domach bankowych.
Brakowało jedynie daty puszczenia w obieg i także daty ekspiracyi wekslu.
Karol Laurent podał ten dokument kasyerowi Jakóba Lefebre, a jednocześnie podał mu lupę mocno powiększającą.
Vogel wziął jedno i drugie, i za pomocą lupy przypatrywał się podpisom i pieczęciom, jak to czyni wytrawny znawca i amator starych obrazów, jeżeli podejrzywa, że mogą być tylko kopiami.
— No cóż? — zapytał Laurent, gdy badanie się przeciągało.
— Podaj mi wzór... — odpowiedział Herman, zamiast zaopiniować, czy dobrze lub źle znaśladowane.
Karol wyszukał weksel, położył go przed gościem i patrzył, jak tenże porównywał pismo, pieczątki i podpisy...
Poczem, widząc zadowolenie malujące się na twarzy przyjaciela, zapytał powtórnie:
— Cóż ty na to?
— Na honor, mój drogi — wykrzyknął Vogel, można ci powinszować, a wiesz przecie z doświadczenia, że nie lubię słów próżnych... Stanowczo coraz lepiej robisz... Ten weksel jest arcydziełem... Żyranci sami, gdyby im pokazać ten kawałek papieru, przyznaliby się do własnoręczności podpisów...
— Jesteś zatem zadowolony?
— Najzupełniej...
— Dla czego zatem nie chcesz przystać na moję propozycyę, jaką ci już tyle razy robiłem?
— Ażeby podrabiać bilety banku francuzkiego i banków zagranicznych na wielką skalę?...
— Tak właśnie. — Nie rozumiem twego wahania... Z pomocą fałszywych weksli, zaledwie wegetujemy... Ileż to niezliczonych trudności, co za straszne obawy!... Przeciwnie jest z biletami bankowemi, w krótkim czasie zrobilibyśmy ogromną fortunę, porzucilibyśmy niebezpieczne zajęcie i używali rozkoszy całą gębą, nie obawiając się co rano, aby agenci prefektury nie przyszli obrywać dzwonków naszych, bez względu na sen nasz spokojny, aby nie przebudzili nas wcale nieprzyjemnie...
— Ile czasu potrzebowałbyś na puszczenie w obieg biletów trzech głównych banków: francuzkiego, angielskiego i niemieckiego?...
— Podejmuję się wygotować trzy płyty metalowe w przeciągu roku — odrzekł pseudo-hrabia de Lorbac.
— W przeciągu roku!... powtórzył kasyer. To za długo... Zobaczymy to później... Obecnie potrzeba nam na gwałt pieniędzy... Potrzeba nam natychmiast weksli na grube sumy. Dla tego właśnie przyszedłem do ciebie...
— O cóż chodzi?
— Powiem ci zaraz...
Herman Vogel począł opowiadać Karolowi Laurent drobiazgowo z czem przyszedł do niego, ponieważ jednak szczegóły te nie zajęłyby czytelników naszych, nie powtórzymy ich tutaj.
— Czy zrozumiałeś? — zapytał Herman skończywszy.
— Zrozumiałem — odparł pseudo-Lorbac.
— Zanotuj-że to sobie. Potrzebujemy na 27 b. m.  przekazu na ośmnaście tysięcy franków banku handlowego Veil-Picard z Besançon; także weksla na dwanaście tysięcy, wystawionego przez bank Juliusza Courielle z Vésoul — i przekazu na dziesięć tysięcy domu handlowego Echalie w Dijon, wszystko płatne na okaziciela, a wystawione na bank mego pryncypała. Masz tu wzory zleceń, wzory podpisów bankierskich, jako też i poręczycieli na wekslach... Z łatwością przyjdzie znaśladować nagłówki zleceń, ponieważ odbijane są pieczątką zwykłą. Oprócz tego, potrzeba nam dziesięć tysięcy franków w czekach, od tysiąca do tysiąca pięćset frankowych na „Stowarzyszenie Powszechne“ i na towarzystwo „Kredytowe Bieżące“... Daję ci czeki czyste, wypełnij je podług notatki załączonej. Co się tycze podpisów, te znasz przecie dobrze, nie raz już miałeś z niemi do czynienia...
— Dużo, bardzo dużo roboty — mruczał Karol Laurent — postaram się jednak zdążyć, skorę powiadasz, że to konieczne...
— Konieczność nie cierpiąca zwłoki, gwałtowna — dodał Vogel z naciskiem.
— Licz zatem na mnie...
— Ma się rozumieć, że liczę na ciebie...
— Z tych piędziesięciu tysięcy franków, jakie stworzę — podjął fałszerz — ile do rąk na czysto dostaniemy?
— Dziesięć tysięcy.
— Podzielimy się na połowę, jak zawsze?...
— Naturalnie...
— Czy nie znajdujesz przypadkiem, drogi przyjacielu, że taki podział jest niesprawiedliwym?.
— Nie może być niesprawiedliwym, ponieważ jednakowa suma nam wypada — odrzekł kasyer.
— Przepraszam, po sprawiedliwości mnie się należy dwie trzecie, ponieważ cały ciężar pracy mnie się dostaje.
— Tak, lecz gdyby nie moje wskazówki, to twoja praca nicby nie znaczyła, a następnie, gdybym ja nie zajął się eskontowaniem weksli, to tyleby miały wartości, co prosta bibuła...
— O! ty masz na wszystko odpowiedź...
— Bo tak jest rzeczywiście.
— Dajże mi choć cokolwiek na rachunek przypadających mi pięciu tysięcy...
— Ile potrzebujesz?
— Jak najwięcej. Jestem kompletnie goły...
— Przewidziałem twoje żądanie i choć sam jestem w tej chwili w strasznych opałach, przygotowałem się, aby ci dogodzić.
Herman Vogel otworzył pugilares, wyjął kilka asygnat i podał koledze.
— Masz dwa tysiące franków — dodał.
— Dziękuję.
— Otrzymasz resztę przy oddaniu mi weksli i czeków 27 b. m....
— Niech i tak będzie, ale wierzaj mi, pomyśl o moim projekcie... Będzie to lepsze, niż te małe obrywki, które nawet pragnienia nie zaspakajają...
— Pomyślę... pomyślę, przyrzekam ci... Teraz nawet myślę już o tem, lecz powtarzam, nie mamy czasu, ani chwila stosowna nie nadeszła jeszcze! Cierpliwości, cierpliwości!... do dyabła!... A teraz o czem innem: Wyprawię niezadługo kolacyjkę... W wigilię uczty napiszę do ciebie z zaproszeniem, a ty, ma się rozumieć, przyjdziesz. No cóż, zgadzasz się?
Karol Laurent odpowiedział z uśmiechem:
— Ależ ma się rozumieć! Hrabia de Lorbac nie omieszka stawić się na łaskawe zaproszenie barona de Précy...


XVII.

Po serdecznem uściśnieniu rąk i poleceniu się pamięci, Vogel opuścił; mieszkanie zacnego współpracownika swojego.
Kilka słów, dotyczących tego ostatniego, wydają nam się rzeczą konieczną.
Łotr, nazywający się Karolem Laurent, a w podejrzanych towarzystwach, w jakich się obracał, przybierający nazwisko hrabiego de Lorbac, chociaż młody jeszcze, przeszłość miał brudną okrutnie.
Pochodził niestety z uczciwej rodziny normandzkiej, a ojciec jego, były pisarz sądu pokoju, był nawet dość zamożnym człowiekiem.
Oboje rodzice zachwyceni zdolnościami chłopca, postanowili wykierować go na jakiego wysokiego dygnitarza i w tym celu, odmawiając sobie wszystkiego, oddali go do kolegium, następnie wysłali do Paryża, i umieścili w kancelaryi notaryusza, przy którym miał się niby prawa uczyć.
Kochany synek częściej jednak odwiedzał knajpy w kwartale Łacińskim, aniżeli kursy prawne. i
Życie kawiarniane, bilardy, mazagrany i gwiazdy ze świata choreograficznego w ogrodzie Bulliera, to rzeczy nadzwyczaj kosztowne.
Karol Laurent opowiadał kolegom, że posiada w Normandyi wielkie dobra i pożyczał od nich pieniędzy, co połączone z wyłudzonemi od rodziców zasiłkami, pozwoliło mu grać rolę panka.
Po roku takiego używania, cyfra długów jego wzrosła do olbrzymich rozmiarów,
Obdarzony z natury fatalną zdolnością naśladowania najtrudniejszych charakterów pisma i podpisów najbardziej nawet zawikłanych, przewidywał on, że talent ten przyniesie mu w przyszłości dostatki i pozwoli na prowadzenie wesołego bardzo życia.
Nadszedł dzień, gdy naraz wszyscy dłużnicy poczęli się o swoje upominać, gdy koledzy, dependenci, spostrzegłszy, iż zostali oszukani, poprosili notaryusza, aby o tem co zaszło, zawiadomił rodziców młodego człowieka.
Ojciec przyjechał natychmiast, popłacił długi i chciał syna zabrać do domu.
Karol Laurent przeprosił jednak starego, przyrzekł poprawę, a... upatrzywszy sposobną chwilę, ściągnął mu pugilares, zawierający kilka biletów bankowych i znikł bez wieści.
Przez cały rok nurzał się w najniższych warstwach społecznych Paryża.
Pomysł, z jakim podzielił się później z Hermanem, wtedy właśnie zaczął był w mózgu jego kiełkować.
Przedewszystkiem postanowił jednak na czas jakiś porzucić życie próżniacze.
Wszedł jako uczeń do grawera i w krótkim przeciągu czasu tak się w tej sztuce wydoskonalił, iż miał możność zarobienia pracą uczciwą na bardzo nawet przyzwoite utrzymanie.
Ale przyszły wspólnik Hermana Vogla, inne miał zupełnie pragnienia.
Pragnął mianowicie eksploatować firmy bankierskie i kupieckie, zapomocą puszczania w obieg wekslów fałszywych.
Gdy już wydoskonalił się o tyle, że mógł się zająć tym procederem zyskownym, zmiarkował, że cała umiejętność jego na nic się nle przyda, bez współudziału osobistości, zajmującej jakieś wybitniejsze stanowisko w świecie finansowym.
Poszukiwał długo i napróżno wspólnika, nie mogąc natrafić na nikogo odpowiedniego.
Z biedy puścił się na złodziejstwo kieszonkowe, dostał się przed kratki sądowe i został skazany na kilka miesięcy więzienia.
Wypuszczony, przysiągł sobie być ostrożniejszym i zaczął na nowo życie łotrowskie.
Nie będziemy opowiadać szczegółowo sprawek jego, mniej lub więcej brudnych, gdyż do niczego to by nie doprowadziło.
Po latach nędzy i upodlenia, szczęśliwy traf i zręczne kombinacye, dały mu do rąk sumę dosyć pokaźną.
Wtedy porzucił sferę, w której żył dotąd, przybrał tytuł i nazwisko hrabiego de Lorbac i począł uczęszczać w towarzystwa bogate, lecz nieco podejrzane.
Spotkał w nich Hermana Vogla, udającego barona de Précy.
Dzięki pozorom światowym, nazwisku i eleganckiemu ułożeniu, Karol znalazł sposobność umieszczenia pomiędzy nowymi znajomymi, sporej liczby weksli fałszywych.
Pewnego dnia, zaniósł do kasy Jakóba Lefevre, jeden z takich fabrykatów i z nieopisanym ździwieniem, zobaczył tam hrabiego de Précy, spełniającego obowiązki kasyera.
Postanowił wyciągnąć korzyść z tego odkrycia.
Udał się do mieszkania Hermana, a ten po krótkiej chwili uznał, iż gość jego może się stać bardzo niebezpiecznym, albo dobrze użyty, użytecznym nad wyraz kamratem.
Należy go unikać jako wroga, a postarać się usilnie, iżby został sprzymierzeńcem.
Traktat przymierza zawarty został niebawem.
Wiemy już, co nastąpiło potem.
Po odwiedzinach wspólnika, Herman Vogel poszedł piechotą na bulwar Clichy, ztamtąd na ulicę Amsterdam, i zadzwonił do drzwi ładnego pałacyku, którego niema tam już dzisiaj.
Otworzył mu służący w czerwonej kamizelce, czarnych sukiennych spodniach i w popielatych kamaszach.
— Pan Maurycy Villars w domu? — zapytał Vogel.
— Pan powrócił bardzo późno — odparł zapytany — i bodaj nie wstał jeszcze z łóżka, w każdym razie wątpię, czy dziś rano będzie widzialnym...
— Czy będziesz tak dobrym oddać mój bilet panu Villars?... — przerwał kasyer, wyjmując z portfelu elegancką kartę, z wyrytem nazwiskiem barona de Précy.
— Oddam, proszę pana, pokojowcowi, aby wręczył zaraz panu, jeżeli się obudził... Niech pan wejść raczy...
Służący poprowadził Hermana po przez wązkie podwórze, gdzie stał mały powozik, który mył właśnie stajenny, następnie wprowadził go do pokoju, w jakim widocznie przybywający w odwiedziny, oczekiwali na gospodarza domu, i pozostawił samego...
Wiemy, że Herman Vogel znał osobiście wuja Walentyny, pierwszy raz jednakże przychodził doń z wizytą.
Rozpatrywał też z wielkiem zaciekawieniem miejsce, w którem się znajdował.
Był to pokój średnich rozmiarów, umeblowany zbytkownie, nie nosił jednak najmniejszej cechy artystycznej, nadającej wartość nawet drobiazgom.
Obicia, firanki, kobierce i siedzenia, kosztowały chmarę pieniędzy i to główną ich było zaletą.
Obrazu, posągu, bronzu, któryby ożywił martwą jednostajność, jaką tworzyła całość, nigdzie tu nie było.
Sumienny tapicer, mający widocznie zupełną swobodę działania, popuścił wodze fantazyi w dostarczaniu pięknych materyj i wykwintnej roboty stolarskiej, ale na nic innego zdobyć się nie był w stanie.
Maurycemu Villars chodziło o to głównie, aby otoczenie jego zasobnem było.
Ex-fabrykant bronzów z Marais, po nagłym przyroście majątkowym, nabył pałacyk, w którym go spotykamy.
Żył w nim; stosunkowo do ogromnych dochodów swoich, bardzo a bardzo skromnie.
Dobra kucharka, pokojowiec, lokaj, stangret i masztalerz, stanowili cały dwór jego, aż nazbyt wreszcie liczny, jak na jednego człowieka, nie przyjmującego prawie nikogo u siebie, a głównie żyjącego po za domem.
Kareta i powóz otwarty, służyły mu na przemiany, stosownie do pory i pogody.
Trzy konie, silne, ale niezbyt rasowe, stanowiły całą stajnię.
— Jeżeli Maurycy Villars posiada naprawdę sześć milionów — pomyślał Vogel — i jeżeli trzy z nich wpadną w moje ręce, nie zadowolę się takim skąpo mieszczańskim szykiem i puszczę w taniec talary starego głupca!
Zaledwie miał czas zakończyć te swoje refleksye, wszedł czarno ubrany pokojowiec milionera, i rzekł:
— Pan Villars nieprzyjmuje wprawdzie nikogo, ale robi wyjątek dla pana barona... Proszę zatem za mną...


XVIII.

Herman podążył za służącym; przebył schody, ozdobione kwiatami i wysłane chodnikiem z puszystej wełny purpurowej.
Gdy minęli dwa salony na pierwszem piętrze, bogato lecz pospolicie umeblowane, pokojowiec otworzył drzwi, i usuwając się na stronę, zaanonsował głosem dźwięcznym i przesadnym nieco:
— Pan baron de Précy...
Wuj Walentyny wybiegł z pośpiechem na spotkanie gościa, i podając mu ręce, zawołał:
— Ah! mordieu! drogi baronie, cóż za uprzejmość, że przychodzisz odwiedzić mnie w skromnem mieszkanku mojem, którego progu nie przestąpiłeś dotąd! — Zakaz ogólny nie mógł istnieć dla ciebie... Masz tego najlepszy w tej chwili dowód... Wszak prawda, że mi wybaczysz, iż cię przyjmuję w sypialni, w kostyumie więcej niż zaniedbanym?... To dla tego jedynie, aby cię na czekanie nie narazić... Powróciłem nadzwyczaj późno, a raczej bardzo wczesnym rankiem... Kolacyjka niezmiernie była wesoła... Było nas w Café Anglais pół tuzina hulaków i tyleż miłych osóbek... Położyłem się o wpół do szóstej, a po przebudzeniu się tyle tylko miałem czasu, aby się ogarnąć troszeczkę...
— Ale masz się dobrze, drogi panie, bo to jest widocznem? — rzekł Herman, ściskając za ręce Maurycego Villars.
— Znajdujesz pan, że dobrze, wyglądam?
— Rozumie się, że dobrze!
— Powierzchowność moja nie zwodzi kochanego pana... wybornie się miewam istotnie, a nawet sto razy lepiej, niż to w młodości bywało...
— Bezsenność i rozkosze nie zostawiają zatem śladu na panu?
— Sił mi owszem dodają!... Używanie bezmierne potrzebnem jest widocznie dla mojej konstytucyi. W trzydziestu latach zamknąłem się jak anachoreta jaki w ponurym moim kącie, to też chorowity byłem; słabe moje zdrowie niepokoiło wówczas przyjaciół moich... Dziś, odświeżony tem, co ludzie krótkowidzący nadużyciem nazywają, czuję się, jak ze stali, drogi baronie, gnę się, ale nie łamię!...
— Moje najszczersze powinszowania...
— Całem sercem je przyjmuję! Czy zechcesz pan spożyć ze mną śniadanie?
— Już jestem po śniadaniu.
— Szkoda! Na drugi raz przychodź pan na czczo do mnie.
— Przyrzekam najsolenniej.
Opuśćmy Hermana Vogla, prowadzącego rozmowę dorywczą, która prędzej czy później doprowadzić go miała do istotnego celu jego odwiedzin, a poświęćmy słów parę sypialni Maurycego Villars i jemu samemu.
Pokój, o którym mowa, prawdziwym był tryumfem sławnego tapicera Lecel-Girard.
Obszerny i wysoko sklepiony, miał ściany i sufit obciągnięte atłasem złotego koloru, i wyglądał niby wnętrze olbrzymiego pudełka od biżuteryi.
Łoże nizkie, jak wschodnia otomana, a szerokie na dwa metry, przysłonięte było tą samą materyą, co ściany i przepaściste siedzenia kształtów zaokrąglonych.
Nigdzie ani paska drzewa, ani najmniejszego kantu dostrzedz nie można było. Piękna kobiecina w przystępie napadu nerwowego, tarzaćby się tam mogła przez dobrą godzinę, nie narażając swego delikatnego ciała na najmniejsze choćby obrażenie.
Jaskrawo żółty kobierzec, usiany kwiatami czerwonemi, tak był puszysty, iż miękkość jego sprawiała nogom wrażenie, jakby po trawniku angielskim stąpały.
Ogromne lustro, w żółty atłas oprawne, zalegało całą ścianę, za łóżkiem wspaniale błyszczało z po za zwieszających się nad nim kotar.
Trzy inne tychże samych rozmiarów pomnażały odbiciem swojem znajdujące się w pokoju przedmioty.
Dziwna, odurzająca woń, przesycała powietrze, a dla nieoswojonego z nią, czyniła po upływie kilka minut, atmosferę niemożebną.
Nie sposób wyobrazić sobie coś dziwaczniejszego, coś nieprawdopodobniejszego, coś nawet w swoim rodzaju bardziej przerażającego, niż osobę Maurycego Villars w tej olśniewająco złotej oprawie.
Wuj Walentyny miał na sobie koszulę z czerwonego fularu i całe ubranie z flaneli szkarłatnej barwy.
Pod tym kostyumem kata średniowiecznego podszytego skazańcem, wątłe ciało starego rozpustnika, rażąco chudem się wydawało, kontrast ognistego koloru tkaniny z wyżółkłą, jak pargamin skórą, nadawał kościstej twarzy charakter widma strasznego.
Maurycy Villars liczył najwyżej lat pięćdziesiąt pięć, wyglądał atoli na ośmdziesiąt, a nawet prawdę powiedziawszy, na więcej może jeszcze.
Nie miał on nigdy wyglądu czerstwego — obecnie zaś przedstawiał obraz wstrętnej zgrzybiałości — zgrzybiałości wystrojonej, wymalowanej, pragnącej za jakąbądź cenę wydać się piękną i młodą.
Czarna peruka, uczesana według ostatniej, mody, „à la gandin“, jak mówiono w r. 1858, to jest z przedziałkiem od czoła aż do karku, osadzona była na głowie, łysej jak kolano.
Dwa rzędy białych zębów, od najlepszego dentysty, wyglądały z po za warg zsiniałych i wiecznie się poruszających.
Pod oczami, pozbawionemi rzęsów, o powiekach zaczerwienionych, opadała skóra żółta i pomarszczona — brwi ołówkiem specyalnym narysowane, odbijały fatalnie na czole zwiędłem i pożółkłem.
Zapadłe policzki, starannie były wygolone, wąsy krótkie i czarne, suto farbą pomalowane, usta ponsowe od maści karminowej.
Maurycy Villars używał różu, jak stara zalotnica, i był przekonany, że tego z pod grubego pokładu welutiny nie znać wcale.
Niestety, ani róż, ani welutina nie chciały przylegać do chropowatej pargaminowej skóry i odpadały miejscami niby tynk od murów na działanie słońca i ulewy wystawionych.
Takim był trup żyjący, którego złowrogiej zgrzybiałości Herman Vogel przypatrywał się z lubością.
— Pozwolisz, kochany baronie, że każę sobie podać śniadanie, którego spożycia ze mną odmawiasz?... — odezwał się wuj Walentyny.
— O! proszę bardzo... — odpowiedział Vogel.
Maurycy Villars zadzwonił i tejże chwili ukazał się lokaj, wnoszące mały stoliczek z zastawionem śniadaniem.
— Widzisz pan — rzekł Villars — że moje śniadanko, jakkolwiek bardzo skromne, mogłoby z biedy na dwóch wystarczyć... Ostrygi, raki morskie, kotlety, pasztet strasburski i madera. Rano piję tylko maderę, i bardzo mi to dobrze robi... Orzeźwia.. wzmacnia... A w dodatku czterdzieści lat stoi już w piwnicy... Za pańskie zdrowie, kochany baronie...
Maurycy Villars napełnił szklaneczkę z cieniutkiego szkła cieczą koloru topazu roztopionego i wysączył ją do ostatniej kropli.
Wujaszek Walentyny jadał niewiele, lecz za to pił z pewnem zacięciem.
W miarę zaś, jak wciągał w siebie zawartość butelki omszałej, dziwna w nim zachodziła zmiana. Nerwowe drżenie wstrząsało całem jego ciałem... Zagasłe oczy świeciły jak próchno... krew uderzała do głowy... Ciemne plamy, pomimo pokładu różu i welutiny, występowały na policzki.
Do skończenia całej butelki raptem tchu mu zabrakło; gwałtowny napad kaszlu zdawał się zwiastować atak apoplektyczny; zaczął się dusić, przerażająca siność pokryła mu oblicze.
— Sapristi! — myślał Vogel. — Mój przyszły wujaszek wcale nie tęgi... Wije się jak potępieniec... Możnaby sądzić, że nadeszła ostatnia jego godzina!! Czyżby dziś już miał tego figla urządzić!! Nie pragnę wcale... trochę byłoby to za wcześnie...


XIX.

Atak konwulsyjny Maurycego trwał około pięciu minut.
Gdy się nareszcie uspokoił siny i bardziej jeszcze niż zwykle wstrętny starzec, zamruczał głosem zagasłym:
— To nic... to nic... Zakatarzyłem się trochę przeszłej nocy... ale... do wieczora... zdrów będę jak ryba...
— O! panie kochany! — zawołał Vogel — zachwycony jestem panem... doprawdy! Oto zuch z pana, co się nazywa!! Takich ludzi coraz rzadziej spotykać się daje!!
— Nie ustępujesz mi w niczem, kochany baronie... zauważył Maurycy Villiars głosem konającym.
— Robię, co mogę, ale czuję, że nie dorównywam panu... Pan pojmujesz życie, jak należy!!...
— Wiedzą wszyscy, że i je pan tak samo dobrze pojmujesz... odparł stary kawaler. Dużo mi mówiono o balikach weneckich, czy mitologicznych, jakie wyprawiasz, baronie...
— No — odparł Vogel — to nic tak znów nadzwyczajnego... w gronie ścisłego kółka przyjaciół, na ulicy Boulogne, gdzie mieszkam, bawimy się na nich skromnie.
— Miewasz podobno u siebie prześliczne kobietki?...
— Jak się zdarzy... bywają i ładne... i zręczne... a przedewszystkiem młode i świeże...
— Bardzo wesołe i bardzo przystępne, jak mnie zapewniano.
— O, że nie są to skromnisie, przyznaję... rzekł Herman z uśmiechem; a potem dodał — właśnie z powodu takiej fetki, jestem dziś u pana; zaraz się dowiesz, że wizyta moja nie była bez interesu...
— O! O! — mruknął Maurycy zadowolony.
— Bardzo rzadko miałem sposobność spotykać się z panem — ciągnął kasyer — poznałem atoli dobrze przyjemność towarzystwa pańskiego i radbym, aby stosunki nasze stały się bliższemi.
Maurycy Villars skłonił się zachwycony.
— W kółku wesołem, w jakiem żyjemy obydwaj — ciągnął Herman — niekiedy dla przyjemności odstępuje się od zasad swoich... podaje się nieraz rękę ludziom, którym odmawia się szacunku...
Stary kawaler skinął głową potakująco.
Kasyer mówił dalej:
— Pragnąłbym posiadać przyjaciela wiernego, na którego mógłbym liczyć w każdej chwili, a on naturalnie na mnie...
— Jest to i moje takie marzenie, ale dotąd nieurzeczywistnione...
— Jestem bardzo bogaty.
— Ja także posiadam cośkolwiek...
— Jestem bezżenny.
— Zupełnie tak samo, jak ja...
— Nie posiadam żadnej rodziny... dorzucił Vogel.
— Ja także nie mam nikogo z blizkich krewnych — oświadczył dobitnie wuj Walentyny.
— Podobieństwo położenia bijące w oczy, cóż pan zatem na to?
— Że to fakt zachwycający...
— Podobasz mi się nieskończenie, kochany panie Maurycy...
— A ja czuję wielką sympatyę dla ciebie, baronie...
— Skoro więc tak, to zawrzyjmy traktat przyjaźni... Nie rozłączajmy się nigdy... Stańmy się Orestem i Pyladem, niech pod tem nazwaniem znają nas w wesołym światku!... Czy zgadzasz się pan na to?...
— Czy możesz pytać się nawet, baronie?
— Postanowione zatem?
— Postanowione i zaprzysiężone!...
— Przez cały dzień wolność absolutna, dla każdego z nas, wieczorem zaś braterstwo i wspólność w przyjemnościach... Tak rozumiem przyjaźń, jaką proponuję...
— Tak samo pojmuję nasz układ...
— Podaj pan rękę dla zakończenia umowy...
— Najchętniej i z całego serca...
— Odtąd niepotrzebne już pomiędzy nami żadne ceremonie, nazywaj mnie poprostu Gustawem...
— Pod warunkiem, że zostanę dla ciebie Maurycym...
— Dobrze, drogi Maurycy...
— Dobrze, kochany Gustawie...
— Będziesz stałym gościem na moich zebraniach przy ulicy Boulogne... Nie długo urządzę na cześć twoję zabawą czysto anakreontyczną, i mam nadzieję, że cię nie znudzę... Zaprezentuję ci przyjaciółki moje...
— Będę się starał z niemi zaprzyjaźnić...
— O to chodzi właśnie, mój Maurycy — rzekł kasyer z uśmiechem. — Nie jestem wcale zazdrosnym...
— Pozwalam ci odpłacić mi pięknem za nadobne, kochany Gustawie. Poluj na moich gruntach, ile ci się tylko spodoba...
— Czyś wolny jest dziś wieczorem?
— Gotów najzupełniej na rozkazy twoje...
— Zatem zapraszam cię na obiad...
— Gdzie się mam stawić? czy tutaj...
— O! nie... punkt o siódmej u Bignona... Jestem tam jak u siebie, zapytaj o mój własny gabinet...
W kwadrans po zrobionem i przyjętem zaproszeniu, Herman Vogel opuścił mały pałacyk przy ulicy Amsterdam, wyściskawszy się przedtem serdecznie z gospodarzem domu.
Młody człowiek mógł sobie powinszować rezultatu odwiedzin.
Zagrał po mistrzowsku o wielką stawkę, i wygrał ją najzupełniej.
Od pierwszego rzutu oka odkrył cały sposób życia człowieka, którego majątku pożądał. Wiedział, że z łatwością przyjdzie mu pchnąć na drogę nadużyć tego na poły zamarłego rozpustnika, wiedział, że potrafi popełnić w ten sposób zbrodnię, w obec której sprawiedliwość pozostać musi bezsilną.
A jednak jedno wyrażenie Maurycego Villars zaniepokoiło go trochę.
Wuj Walentyny powiedział: — Nie mam żadnych blizkich krewnych!...
Czy mogłoby być coś więcej znaczącego i jaśniejszego?
Dowodziło to, że stary kawaler albo zapomniał, iż siostra jego, umierając, pozostawiła dwoje dzieci, albo też, iż ostracyzm swój rozciągnął i na córki Klotyldy.
W każdym razie było prawie pewnem, że Maurycy w rozporządzeniu przedśmiertnem nie wspomni o siostrzenicach swoich.
Ale można było i to także wnosić, że nie czując do nikogo prawdziwego przywiązania, a nie wierząc w blizki swój koniec, umrze bez testamentu.
Zawarte przymierze, pozwalało Hermanowi odwiedzać Maurycego o każdej porze, dawało mu możność pilnowania testamentu i możność usunięcia w razie potrzeby niewygodnego ostatniego rozporządzenia.
Kasyer Jakóba Lefevre liczył dużo na swoję gwiazdę szczęśliwą.


∗             ∗

Lionel de Rochegude, dowiedziawszy się, że ścigana przezeń tak zapamiętale młoda panienka, nazywa się Walentyna de Cernay, że pochodzi z zacnej rodziny, że jest sierotą bardzo biedną i bardzo uczciwą, postanowił zapomnieć o wszystkiem co zaszło.
— Miałbym uwieść to śliczne dziecko — rzekł do siebie — ależ byłby to czyn ohydny!... Nie będę myślał o tem więcej.
Z wszelką pewnością, gdy to mówił, dobra jego wiara nie mogła podlegać wątpliwości.
Obiecywał sobie jak najszczerzej nie myśleć więcej o Walentynie, lecz w kwestyach jednakże równie delikatnych, najsilniejsze postanowienia, zamiary na pozór niewzruszone, bywają zadziwiająco kruchemi, rozsypują się w gruzy, jak pałace z kart pod tchnieniem swawolnego dziecięcia.
„Człowiek proponuje, a Bóg dysponuje“, mówi stare i mądre przysłowie.
Lionel de Rochegude aż do chwili, w której przypadek postawił mu na drodze siostrzenicę Maurycego Villars, brał za miłość kaprys, fantazyę, popęd zmysłowy, słowem naśladownictwa miłości, będące w stosunku do uczucia prawdziwego tem, czem jest szkło w stosunku do brylantu...
Sądził, że jest niezdolnym do kochania w sposób poważny.
Na dowód, że się mylił, nie zbyt długo czekać mu przyszło.
Miał silną wolę, zatarcia w pamięci swej obrazu Walentyny, czynił, by rezultat ten osiągnąć, rzeczywiście istotnie wysiłki, bynajmniej jednak, niestety, nie uwieńczyło ich powodzenie.
Im zawzięciej odpędzał od siebie urocze zjawisko, tem go silniej opanowywało.
Jasno-włose dziewcze, raz jeden tylko widziane, jak dzień długi, na chwilę go nie odstępowało...
Wśród nocy, w snach, powracało ku niemu...
Daremnie wołał:
— Precz odemnie!
Odpowiadało mu z uśmiechem:
Nie odejdę... Czemu odpędzasz, kiedy mnie kochasz?


XX.

Hrabia de Rochegude, człowiek charakteru na wskróś prawego, ulegał bez oporu popędom zmysłowym, nigdy przecież nie wchodził w układy z sumieniem, gdy czuł, że o honor chodziło.
Uczciwość i honorowość stawiał po nad wszelkie inne przymioty szlachcica.
Uwiedzenia młodej dziewczyny uważał za czyn niegodny uczciwego człowieka.
Ztąd owa walka z samym sobą, ztąd ów wytrwały opór przeciw namiętności, której podlegał.
Hamował się na wszystkie sposoby.
Przedewszystkiem rzucił się na oślep w bezładne życie, które mu nieobcem było.
Noce spędzał wśród hałaśliwych kolacyj z modnemi grzesznicami, w orgjach tych atoli, miast szukanego zapomnienia, znajdywał przesyt i znużenie.
Bezwiednie nastała w nim zadziwiająca jakaś przemiana.
Sztuczne ożywienie, wesołość w gronie kobiet półświatka, już go nie zajmowały.
Pocałunki przedajne sprawiały mu głęboką odrazę.
Zwyciężony w tej walce, przestał się opierać i pierwsze miłości swej uczynił ustępstwo.
— Ponieważ nie mogę nie widzieć tego dziewczęcia — rzekł sobie pewnego razu — będę więc na nią patrzył, ale zdaleka tylko; nie odezwę się do niej ani żartem; ponieważ nie mogę zostać jej mężem, nie uczynię najmniejszego kroku, aby się stać jej kochankiem...
Począwszy od dnia, w którym postanowienia to się zrodziło, Lionel de Rochegude dwie trzecie życia swego przepędzał w okolicach ogrodu przy ulicy Mozarta, dostrzegając niekiedy Walentynę i postępując za nią w pewnej odległości, jeżeli wychodziła wypadkiem, ale dotrzymując wiernie obietnicy i nie starając się o zbliżenie, ani też zwrócenie na siebie uwagi dziewczęcia.
Znajdował się tam właśnie, jak wiemy, w chwili, gdy Herman Vogel opuszczał domek, progi którego przestąpił pod pretekstem dostarczonym mu przez agencyę Roch i Fumel.
Nieokreślone uczucie nieufności, coś takiego, co na zazdrość zakrawało, po raz się pierwszy w nim przebudziło.
Oficer-huzar zgadzał się na uszanowanie niewinności dziewicy, którą kochał, ale ani myślał, aby ustąpić placu śmielszemu i szczęśliwszemu rywalowi.
Byłżeby gość ów rywalem?
Oto co zbadać należało za jakąbądź cenę.
Lecz jak się tu wziąć do tego?...
Postanowił podwoić czujność.
Jeżeli odwiedziny się powtórzą, każę śledzić tego człowieka, aby zbadać, jakie ma nazwisko i co za jeden.
Gdy to posiędzie, będzie wiedział, jak ma postąpić.
Nazajutrz rano, na krótko przed dziewiątą, pan de Rochegude umieścił się na zwykłem stanowisku obserwacyjnem, tym razem pieszo, ukryty w rogu palisady otaczającej wnętrze.
Zobaczył dorożką zatrzymującą się przed zakratowaną furtką.
Gość wczorajszy wysiadł z powozu, trzymając pod pachą duże zielone pudło, w jakich zazwyczaj stare sztychy składają.
Okoliczność ta, z pozoru nic nie znacząca, wielce uspokoiła Lionela.
Zbierane wiadomości bowiem, poznajmiły go z tym szczegółem, że panna de Cernay maluje akwarelle i że dochód z tej pracy, w połączeniu ze skromnemi środkami, stanowiły jej i siostry utrzymanie.
Bez wątpienia, młody człowiek z zielonem pudełkiem, przybywał z jakimś obstalunkiem; było to możebnem i prawdopodobnem nieledwie, jakkolwiek ubranie jego, jak na handlującego nawet obrazami, za zbyt starannie wyglądało.
Ależ zakochany nie zjawia się u młodej panny o tak wczesnej godzinie, a nadewszystko obładowany tak ogromną i zakurzoną teką, szpagatem owiązaną!...
Podczas gdy Lionel zajętym był kombinowaniem swych domysłów, Herman Vogel przebył ogród i zadzwonił następnie do drzwiczek, które natychmiast otworzyły się zanim i zamknęły.
— Szczęśliwiec! — pomyślał hrabia. — Zobaczy ją... będzie z nią mówił! Cobym dał za to, żebym był na jego miejscu!
— Dzień dobry, panieneczko — zawołał Vogel do Klarci, wprowadzającej go do ogródka. — Czy mogę się widzieć z siostrą?
— O! tak, łaskawy panie... — odrzekło dziecko, — Spodziewała się dziś pana i będzie bardzo zadowoloną, gdy go zobaczy... Zajęta jest malowaniem... Kiedy pan zadzwonił, odezwała się do mnie:
— Idź Klaruniu, ale nie otwieraj; chyba, że to ten pan, co był wczoraj...
Herman Vogel poszedł za Klarą.
Dziewczynka wbiegła pierwsza do domu i otworzywszy pracownię, zawołała głosem rozradowanym:
— To on, siostrzyczko... to ten pan wczorajszy...
Walentyna złożyła paletę porcelanową, podniosła się z siedzenia i przyjęła gościa uśmiechem, mówiąc:
— Witam pana, rada mu jestem i temu kartonowi, co musi być przepełniony cudownemi rzeczami.. Pracuję, jak pan widzi... I wczoraj nie próżnowałam.. Jeszcze tylko kilka dotknięć pendzlem, a wiatrak będzie skończony... Będzie pan mógł go zabrać jeżeli zechce...
— Mogę obejrzeć? — zapytał Vogel.
— Ależ bardzo proszę! Siadam w tej chwili i kończę...
Kasyer oparł tekę o krzesło, i z pośpiechem zajął miejsce wczorajsze, to jest stanął po za młodą dziewczyną, pochylił się nad nią i zajęty niby wyłącznie akwarellą, ustami dotykał prawie jasnych, jedwabistych warkoczy Walentyny, oddychał świeżą wonią uroczej szesnastoletniej główki.
Kiedy dłużej, niż wypadało, pozostawał pogrążony w tem pełnem poezyi zajęciu, zaniepokojona milczeniem jego Walentyna, szepnęła:
— Cóż... nic pan nie mówi... Czy nie zadowolony pan z wiatraka?
— Niech Bóg zachowa i broni — odparł z żywością Herman. — Przeciwnie, zachwycony jestem!...
— Doprawdy?... Znajdujesz pan, że mi się udało?...
— Znajduję, że to rzecz wyśmienita! że jest pani na świetnej drodze! Żadna jeszcze z prac pani, tak mnie nie zajęła!... Delikatność tonów, śmiałość dotknięcia, zadowoliłyby najbardziej nawet wymagającego sędziego!...
— Gdybyś pan wiedział, jak mnie czynisz szczęśliwą!
— Bądź pani szczęśliwą, bądź dumną!... Talent, manifestujący się w ten sposób, rozwinąć się musi wspaniale... Przyszłość do pani należy... Co do mnie, kontent jestem, iż pierwszy furtkę ci do sławy uchylam, gdyż mam niezwykłą dla pani sympatyę, nie tylko jako artysta... Ta odważna walka z losem, to rozczulające zaparcie się siebie... to szlachetne poświęcenie się dla siostry, muszą budzić uwielbienie, muszą jednać pani szacunek bez granic... —.
Twarzyczka Walentyny oblała się rumieńcem.
— Jakto, panie — wyszeptała zmieszana — pan wiesz?
— Wiem o wszystkiem, co tylko dotycze pani... wiem o zupełnej ruinie twojego ojca... o przedwczesnej śmierci matki, zabitej przez zmartwienia...
— Zkądże to, jakim sposobem?
— Nic nadto prostszego... Znam z blizka, kogoś takiego, który znał rodzinę pani...
Po tej przemowie nastąpiło chwilowe milczenie.
Młode dziewcze pochylone nad stalugami, rzucało ostatnie w pracy swej sztrychy, a gorączkowa prawie szybkość ręki wzmagała się widocznie.
Ostro zakończonym penzelkiem, zwilżonym w chińskim tuszu, podpisała: „Walenty,“ i wykrzyknęła:
— Skończone!...
— I jeszcze jak skończone! — zawtórował Vogel. — Ten wiatrak, tak mi się podoba, że zatrzymam go dla siebie... Mam w skromnem mojem mieszkanku kawalerskiem zbiór wcale ładnych rzeczy, a ten nabytek zajmie w niem najpoczestniejsze miejsce...
— Ostrożnie, łaskawy panie — powiedziała, śmiejąc się Walentyna — bo zanadto wbijesz mnie w dumę.
— Ma pani prawo być dumną... Pycha jest uczuciem pospolitem, ale duma potęguje odwagę... pomnaża siłę duszy tak szlachetnej, jak duszyczka pani...


XXI.

— A teraz, panie — odezwała się sierota, którą pochwalne słowa Hermana Vogel mieszały trochę — wiedz o tem, że jako córka Ewy, bardzo jestem ciekawą... Proszę pana, nie daj mi czekać... Pałam żądzą obejrzenia tych skarbów, które mi przynosisz...
Vogel otworzył tekę i rozłożył zawartość jej na gerydonie.
Były to sztychy, po największej części starożytne, a nadewszystko kopie pejzażystów i malarzy morskich: flamandzkich i holenderskich.
Wybór bardzo był trafny w całości, a w szczegółach przedstawiał motywy proste i malownicze, mogące dać natchnienie początkującej artystce.
Uderzyła w dłonie radośnie.
— Teraz praca stanie mi się rozrywką! — zawołała. — Już zaraz chciałabym zabrać się do dzieła! A wiesz pan, od czego zacznę? Od tej oto omszałej arkady, otwierającej wejście do ciasnej uliczki, ślicznemi efektami światła przepełnionej!... Czuję, że mi się to uda!... zobaczy pan!...
— Jestem tego z góry pewnym...
Odtąd rozmowa potoczyła się torem czysto artystycznym, a wreszcie nie długo trwała.
Vogel przed dziesiątą potrzebował być przy nlicy św. Łazarza w biurze bankiera Jakóba Lefevre.
— Czy zabierasz pan „Wiatrak“? — zapytało dziewcze.
— Rozumie się, skoro już skończony... Pilno mi go bardzo posiadać...
Walentyna zdjęła z pośpiechem akwarellę ze stalug, przytwierdziła ją czterema pieczątkami na arkuszu papieru białego i wsunąwszy w niewielką teczkę, podała kasyerowi z uśmiechem.
— Jestem dłużnikiem, twoim pani... — odezwał się ten ostatni — pozwól mi uiścić się zatem...
— Nie! nie! — odparła Walentyna — nie... nie... nie dzisiaj... Nic pilnego... Zaręczam panu, iż mam pieniędzy dosyć... W końcu tygodnia uregulujemy rachunki... To dla mnie i lepiej, i przyjemniej będzie.
— Zastosuję się do rozkazu i dziękuję za zaufanie.
— Kiedy pan odwiedzi mnie znowu?...
— Jutro wieczorem, jeżeli pozwoli pani...
— Czekać będę z upragnieniem, zastaniesz pan „Arkadę“ bardzo zaawansowaną...
Młody człowiek skłonił się z uszanowaniem, uścisnął rękę, którą mu Walentyna podała na pożegnanie i wyszedł z salonu.
— Doprawdy — pomyślało młode dziewczę — to wcale miły chłopiec z tego Hermana Vogel. Jakiż on niepodobny do Gabégo i do Duvarta, tamci nigdy nie byli zadowoleni, tamci zawsze obniżali wartość mojej pracy, aby mi mniej za nią zapłacić... Ten wcale mi nie wygląda na handlarza... Rozmowa jego, mocno mnie zajmuje... Wygląda, jakby raczej z życzliwości, niż z chęci kupna przychodził... Jutrzejszej jego wizyty wyglądać będę z niecierpliwością...
Lionel de Rochegude zajmował ciągle posterunek swój obserwacyjny.
Uspokoiło go było znacznie duże pudło, jakie przyniósł ze sobą odwiedzający, małe, z jakim wychodził, tem więcej na spokój ten wpłynęło.
— Ma się rozumieć — rzekł do siebie — że to nie żaden wcale rywal, tylko zwyczajny handlarz, robiący zamówienia i zgłaszający się po odbiór takowych... Nie mam się czego obawiać...


∗             ∗

Pozwólmy, by więcej trochę, niż jeden tydzień czasu upłynął.
Przebiegły, idący prosto do celu Herman, szybkie czynił postępy w zażyłości z Maurycym Villars z jednej, a Walentyną z drugiej strony.
Wieczory swoje dzielił pomiędzy starego rozpustnika z ulicy Amsterdamskiej, a sierotę z ulicy Mozarta.
Dziś wuj, jutro siostrzenica, a często nawet, wychodząc z Passy, gdzie nie mógł zbyt długo przesiadywać, wstępował po towarzysza uciech i wciągał go w jakąś orgię, z której Maurycy wychodził bardziej drżący i bardziej niż przedtem bezwładny, słowem, coraz bardziej strupieszały.
Pewny obecnie nieograniczonej przewagi nad starym kawalerem, wiedział Herman, iż każdej chwili popchnąć go może w otchłań nadużyć, w których ostatnie tchnienie życia jego zagaśnie.
Nie mniej pewnym się czuł wpływu swego na panną de Cernay.
Bardzo mało zarozumiały z natury, wreszcie nie zakochany wcale, nie przypuszczał, aby panienka potrafiła się nim zająć; co dzień jednakże, co godzina nieledwie, widział w niej wzrastające ku niemu zaufanie..
Gdyby nadeszła chwila powiedzenia Walentynie:
— „Kocham cię! — Czy chcesz zostać moją żoną?“ — nie wątpił, iż otrzymałby odpowiedź potwierdzającą.
Miał też silny zamiar oświadczenia się niebawem, zwłaszcza, że ostatnie wątpliwości jego co do ogromu majątku Maurycego Villars, znikły już zupełnie.
Zręcznie podchwycony stary kawaler, wybełkotał w przystępie pijanej otwartości cyfrę sześciu milionów...
Vogel mógł zatem śmiało postępować naprzód.
Zagrał partyę świetną... i grał ją na pewno...
Jednego tylko wypadku się był obawiać, a mianowicie testamentu starca, wydziedziczającego siostrzenice.
Jakkolwiek atoli groźne to było przypuszczenie, nie wierzył w nie Herman i nie przerażał się wcale.
Maurycy Villars nie miał ani blizkiego przyjaciela, ani stałej kochanki.
Obrzydły samolub, nie był zdolnym przywiązać się do kogokolwiek...
Na czyjąż rzecz tedy miałby porobić zapisy?...
Zresztą, Vogel obiecywał sobie, że przetrząśnie dokładnie wszystkie skrytki biurka w sypialnym pokoju wuja Walentyny, skoro tylko zamknie on oczy, a w wypadku, gdyby znalazł testament sprzeczny z jego interesami zniszczy takowy bez wahania.
W ten sposób zapewni majątek wujaszka prawym jego sukcesorkom, z których jedna żoną jego zostanie.
Wszystko więc składało się, jak należy.
Herman pewnym był, że mu nic nie stanie na przeszkodzie w wykonaniu dobrze obmyślanych planów... gdy naraz wszystko się zmieniło...
Pewnego oto wieczoru, przybywszy do domku w Passy, kasyer Jakóba Levebre doznał przyjęcia odmiennego zupełnie.
Walentyna nie była taką, jak zawsze.
Sztywność jakaś, mimowolna może, lecz niedająca się nie zauważyć, zajęła miejsce wesołości i miłej poufałości poprzedniej.
Ździwiony bardzo, a nawet zbity z tropu, lecz przypuszczając kaprys może tylko panienki, Vogel próbował wszelkiemi sposobami odzyskać pozycyę zwykłą.
Nie udawało mu się to jednakże; przymus widoczny czuć było za bardzo w postępowaniu Walentyny.
Coś zatem nadzwyczajnego zaszło od czterdziestu ośmiu godzin w położeniu panny de Cernay.
Coby to u licha być mogło?
Dla dowiedzenia się prawdy, jeden tylko sposób pozostawał; mianowicie zręczne wypytanie się sieroty.
Zaczął się tedy wypytywać, ale że otrzymywał odpowiedzi wymijające, że czuł, iż obecność jego nie jest pożądaną, pożegnał się i wyszedł, bardzo zaniepokojony.
Na szczęście, wiemy, co zaszło i zaraz podzielimy się tem z czytelnikami naszymi.
Uczucia hrabiego de Ruchegude w nową znów weszły fazę.
Opanowany zazdrością po pierwszej bytności Hermana Vogla w domku przy ulicy Mozarta, uspokoił się trochę następnie, gdy jak sądził, zdobył dowód, że nieznajomy ma tylko handlowy i artystyczny stosunek z młodą panienką — ponawiane atoli coraz częściej odwiedziny Hermana, obudziły na nowo podejrzenia hrabiego.
— Za często przychodzi... powiedział sobie. To nie żaden kupiec, to rywal zatem z pewnością!... Muszę dowiedzieć się koniecznie, co mam o nim sądzić...
Szpiegostwo osobiste wstrętnem było Lionelowi, lecz miał zaufanego lokaja, który nader był wprawnym w sztuce śledzenia ładnych kobiet na rachunek swego pana, albo też odwracania podejrzeń mężów zazdrosnych.
Przywiózł tedy lokaja tego do Passy, pokazał mu Vogla, zalecił mieć go ciągle na oku, jako też dowiedzieć się najdokładniej, kto on, gdzie mieszka i jak się nazywa.


XXII.

Służący młodego hrabiego wywiązał się świetnie z polecenia.
W bardzo krótkim przeciągu czasu, bo zaraz nazajutrz wiedział już wszystko, co mu potrzebnem było.
Pan de Rochegude dowiedział się tedy, że częsty gość w domu sierot nazywa się Herman Vogel, że mieszka przy ulicy Pépinière, że jest kasyerem w domu bankowym Jakóba Levebre i S-ki, że zatem musiał być jego rywalem!
Na samą tę myśl, Lionel rozum tracił.
Po raz pierwszy w życiu zakochał się gwałtownie i szczerze...
Postanowił nigdy w życiu nie odkryć miłości swej uwielbianemu dziewczęciu, gdy naraz przekonanie, iż staje pomiędzy nim a jego ideałem ktoś trzeci, podsycało wrzącą namiętność prawie do obłędu, prawie do szaleństwa...
W jednej chwili zapomniał hrabia o postanowieniu, jakie za niezłomne uważał.
— Nie pozwolę wydrzeć sobie Walentyny! — zawołał gwałtownie. — Kocham ją nad życie... nad wszystko na świecie... nie mógłbym istnieć bez niej! Przysiągłem, że ją szanować będę i dotrzymam święcie słowa... Nigdy nie będzie moją kochanką... ale taka niewinna, z tak szlachetnej pochodząca rodziny, dla czegóżby żoną moją zostać nie miała?
Zadrżał, gdy słowa te na głos wymówił; ale po chwilowej pauzie zaczął spokojniej rozmyślać.
— Tak jest, dla czegóżby nie?... Jej piękność łączy się z najwytworniejszą dystynkcyą.. Młode jej czoło zdaje się być do korony stworzonem... Ubiorę ją w moją dziewięciopałkową koronę, i pewny jestem, że nigdy, żadna hrabina de Rochegude nie była i nie będzie od niej piękniejszą!... Biedną jest, ale cóż mnie to obchodzi? Czyż nie jestem aż zanadto nawet bogaty? Dla człowieka mego pochodzenia, kwestya pieniężna nie może stanowić przeszkody!...
Twarz Lionela jaśniała uniesieniem szlachetnem.
Nagle rysy jego pokrył cień smutku.
Pomyślał o matce, o jej projekcie połączenia go z ładną kuzyneczką Estellą, córką senatora margrabiego de Rochegude.
Od bardzo wielu lat stara hrabina pieściła się już myślą spełnienia tych najdroższych swoich nadziei...
Co to za straszny cios będzie dla niej, gdy się dowie o nowej miłości syna!... Co za boleść!... Jaki zawód okropny!
Czy zechce przycisnąć do piersi tę nieznaną sierotę, to dziecko opuszczone, żyjące bez rodziny, z pracy rąk własnych?...
Lionel mógł się wprawdzie obejść bez pozwolenia matki, bo miał lat dwadzieścia pięć skończonych, bo był pełnoletnim, bo miał prawo postępowania według własnej woli... bo dosyć było zawiadomić matkę, że tak postanowił — ale odpędził od siebie tę myśl niegodną.
— Upadnę do nóg matce — wyszeptał. — Powiem, że moje szczęście, że życie moje od niej zależy; powiem, że bez Walentyny nie mogę być szczęśliwym, że żyć bez niej nie mogę... Nie będzie miała serca zabić mnie odmową... Dobra, kochana matka... ubóstwia mnie... przystanie więc z pewnością na wszystko!...
Lionel de Rochegude mówił to sobie z uniesieniem zakochanego, nie przypuszczając, aby jego marzenia nie miały się stać rzeczywistością...
Lecz ta gorączka nadziei uspokoiła się niebawem.
Przyszło prędko przekonanie, że zanim pójdzie do hrabiny kusząc się o otrzymanie pozwolenia za pomocą porswazyi i zaklęć, musi najprzód upewnić się, czy Walentyna zechce z nim życie podzielić.
Dreszcz przeszedł po całem jego ciele, czoło zimnym się potem oblało.
Bo rzeczywiście położenie wcale łatwem nie było.
Przy spotkaniu się w Palais-Royal z panną de Cernay, posunął śmiałość swą aż de zuchwalstwa; używał sposobów, które mogą udać się z istotami tylko upadłemi, do jakich zdawał się zaliczać młodą dziewczynę.
Walentyna zachowała bezwątpienia w pamięci przykre wspomnienie tego niefortunnego spotkania.
Jakim sposobem zatrzeć to wspomnienie?
Jakim sposobem otrzymać pozwolenie zobaczenia się i wytłómaczenia?
Obrażona w swej dumie młoda kobieta, odepchnie z pogardą podobną próbę... I będzie zupełnie w swojem prawie...
Przez szacunek dla swej godności, stanie się nielitościwą, zwłaszcza, że zachowanie się Lionela nie zasługuje wcale a wcale na pobłażanie...
Opłakując szaleństwo swoje, przeklinając się na czem świat stoi, młody oficer od huzarów nie tracił jednak nadziei i powziął decyzyę, którą zaraz po jej następstwach poznamy.
Nazajutrz oto rano, ozwał się dzwonek u furtki ogródka przy ulicy Mozarta, a mała Klarunia odebrała list od posłańca i pobiegła z nim do siostry.
Walentyna nie bez ździwienia obejrzała kopertę z pięknego błyszczącego papieru i adres wypisany charakterem śmiałym a eleganckim.
Odwróciła list na drugą stronę, i ujrzała dużą pieczęć czerwoną z wyciśniętą na niej tarczą herbową i hrabiowską koroną.
Nie znała się na heraldyce, ale chowała jak relikwie starą pieczęć srebrną, pozostałą po ojcu, wiedziała zatem, że herb oznacza pochodzenie szlacheckie, a korona o dziewięciu perełkach, jest koroną hrabiowską.
— Kto może pisać do mnie? — szepnęła rozdzierając kopertę.
Papier listu opatrzony był u góry takąż samą, jak na pieczęci, tarczą herbową.
Spojrzała odrazu na podpis.
— „Hrabia. Lionel de Rochegude“... przeczytała. — Nie znam zupełnie tego nazwiska... Nigdy matka moja przy mnie go nie wspominała... Czego ten pan może chcieć odemnie?...
Aby się dowiedzieć, potrzeba było przeczytać.
Oto co przeczytała:

„Pani!

„Wielki winowajca odzywa się do pani... wielki grzesznik, szczerze żałujący za grzechy i boleśnie upokorzony, błaga na klęczkach o przebaczenie...
„Grzesznik ten żywi nadzieję, iż prośba jego uwzględnioną zostanie, pewny jest bowiem, iż anielska postać pani kryje najszlachetniejszą duszę, pełną pobłażania i dobroci...
„Gdy pani przekona się, kto jest ten, który ośmielił się napisać do niej, niechajże nie rzuca pani mojego listu z pogardą... Przeczytaj go pani do końca, błagam cię o to...
„Popełniłem nigdy nie darowaną pomyłkę, zaczepiając panią w Palais-Royal, idąc za tobą, towarzysząc ci pomimo twej woli i szepcząc ci do ucha wyrazy prawie obrażające...
— Ah! — zawołała Walentyna, przerywając czytanie, to on był tym śmiałkiem!.. I on śmie pisać jeszcze do mnie!... Co za zuchwalstwo, naprawdę!...
Chciała podrzeć list, zaczęła to już nawet, ale się zatrzymała...
Złotowłosa Ewa, mieszkanka raju ziemskiego, która skosztowała owocu zakazanego, przekazała w spadku ciekawość wszystkim następczyniom swoim.
Reguła to bez wyjątku.
Ciekawość wzięła górę nad oburzeniem i Walentyna, złożywszy list przedtem przedarty, zaczęła go czytać dalej i czytała co następuje:
„Jakkolwiek pani sądzi mnie zapewne bardzo surowo, ja sam z pewnością daleko się bardziej jednakże potępiam...
„Nie przestanę do śmierci żałować wybryku, jakiego się dopuściłem... Gdyby wstyd zabijał, jużbym z pewnością przestał żyć oddawna...
„Pojmuję całą ohydę mego postępowania, wiedząc, jakiej istocie wyjątkowo szlachetnej, jakiemu wzorowi cnoty i odwagi odważyłem się ubliżyć..
„Błagam panią, abyś wybaczyła postępek prawie bezwiednie spełniony... Upojony widokiem pani, zmysły poprostu postradałem...
„Zapomniałem o wszystkiem, zapomniałem o tem nawet, o czem człowiekowi dobrze wychowanemu nigdy zapominać nie wolno; zapomniałem o czci należnej kobiecie, o szacunku obowiązkowym względem młodej samotnej dziewicy.
„Przysięgam, że pomiędzy szlachcicem piszącym dziś do pani, a zuchwalcem, który stanął na jej drodze, niema nic zgoła wspólnego...
„Chyba ubóstwienie dla pani...
„A teraz, czy zdołam przekonać panią, o co mi głównie chodzi? Czy potrafię pokonać słuszną nieufność pani? Spróbuję uczynić to za pomocą bezwzględnej szczerości...
„Oby Bóg dobry tchnął wiarą w słowa moje!...


XXIII.

List Lionela zawierał dalej co następuje:
„Uprzedzam panią, że grozi jej niebezpieczeństwo, tem poważniejsze, iż niepodejrzewane, że w obec tego uznałem za powinność swoję ostrzedz panią i powiedzieć: Miej się na baczności...
„Człowiek, co wcisnął się do domu pani pod wymyślonym pozorem, nadużywa zaufania pani... Wszystko, co opowiada, kłamstwem jest!... Człowiek ów chce krętemi drogami dojść do wstrętnego celu, a niewinność pani ułatwia mu haniebne machinacye jego...
„Nie wiesz pani nic zgoła o tym osobniku, znasz go z nazwiska jedynie!...
„Sumienie każe mi zatem, poinformować panią o wszystkiem.
„Nie uważaj mnie za denuncyanta, a tem samem za istotę upodloną, niegodną szacunku.
„Jestem obcym dla pani, lecz jestem najprzywiązańszym i pełnym poważania jej przyjacielem. Poświęceniem bez granic postanowiłem okupić błąd, jaki anielska dusza pani przebaczy mi może kiedy, ale o jakim ja sam nie zapomnę nigdy a nigdy!...
„Racz pani przyjąć mnie u siebie, choć na taką chwilkę, iżbym miał czas przekonania pani o tem co piszę...
„Nie śpiesz się z odpowiedzią: — Nigdy!
„Nie wytłomacz sobie źle prośby mojej...
»Nie mogę rościć prawa do zaufania twego bo czuję, iż go godnym nie jestem...
„Nie proszę o widzenie się sam-na-nam z panią...
„To co mam powiedzieć, mogę powiedzieć śmiało przy świadkach...
„Wszystko przewiduję, aby nie wydać się podejrzanym...
„Nie odmawiaj pani prośbie mojej, błagam cię o to...
„Przysięgam na honor. uczciwego człowieka, na honor żołnierza, o którego prawości nikt nigdy nie wątpił ani na chwilę, że przyszłość i szczęście pani, zależą od sposobu, w jaki przyjmiesz odkrycie, które ci zrobić pragnę.
„We dwie godziny od doręczenia tego listu, będę miał zaszczyt przedstawić się pani...
„Nie skazuj mnie na rozpacz, nie odbieraj mi możności naprawienia złego...
„Przyjmij mnie pani i wysłuchaj...

„Hrabia Lionel de Rochegude
„Porucznik huzarów.
„Pola Elizejskie Ne 70.”

Podczas czytania tego listu, najróżnorodniejsze wrażenia odbijały się na twarzy Walentyny.
Gdy skończyła, papier wypadł z jej ręki na ziemię.
— Chce się widzieć ze mną! — — szepnęła. — Żąda tego koniecznie! Przypuszcza, że nie odmówię jego prośbie. Albo zmysły postradał, albo czelność jego przechodzi” wszystkie granice!... Ja miałabym go przyjąć u siebie?.. Nigdy a nigdy!... Mówi o jakichś zasadzkach, o jakiemś niebezpieczeństwie! — To kłamstwo, ten podstęp, to niebezpieczeństwo, w jego właśnie liście się kryje...
Stała przez parę minut milcząca, wzburzona i pogrążona w zadumie, aż nareszcie oprzytomniała.
— A jednak — szepnęła — list ten taki jest pokorny, takim się szczerym wydaje... Ów prześladowca mój, surowo sądzi postąpienie swoje i wyraża skruchę bezwzględną... Przypuśćmy, że mnie nie zwodzi, że istotnie wielkie jakieś niebezpieczeństwo krąży nad głową moją, przypuśćmy, że młody hrabia wziął sobie za zadanie ustrzedz mnie od nieszczęścia...
Człowiek, który wkradł się w moje zaufanie, to Herman Vogel widocznie...
Co prawda, oprócz nazwiska, nic więcej nie wiem o niem... Wiem tyle tylko, co mi sam powiedział o sobie... ale cóż w tem podejrzanego być może?...
Nie miał-żeby być pan Herman handlującym obrazami? Czyżby nabywanie moich akwarelli, po cenie droższej zapewne, niż warte, miało być zamówką tylko, wybiegiem ku ułatwieniu wstępu do mnie i możności częstych odwiedzin?...
Cóżby za cel był w tem jednakże?... Żadnego celu nie widzę.. — Jak odgadnąć?... Jak rozproszyć ciemności?...
Hrabia podejmuje się to uczynić, żąda krótkiej jedynie ze mną rozmowy, bodaj przy świadkach nawet!... Dla czego miałabym odmawiać temu żądania?... Czegóż mam się obawiać?... Nic więcej nie usłyszę nad to, co sobie powiedzieć pozwolę...
Owszem przyjmę pana de Rochegude w moim domu.
Nie próbujemy wcale opisywać niepokoju, jakiego doznawał Lionel w ciągu dwóch godzin dzielących chwilę oddania listu posłańcowi, od chwili oznaczonej na stawienie się w domu przy ulicy Mozarta.
Są uczucia, które łatwiej zrozumieć, niż opisać.
Pan de Rochegude, skoro raz co postanowił, nie cofał się nigdy...
Punkt też o naznaczonej godzinie, choć serce biło mu okrutnie, stawił się przed domkiem sieroty bez wahania i zadzwonił.
— Idź otwórz, kochana siostrzyczko — odezwała się do Klary — i wprowadź tu tego pana, na którego oczekuję.
Dziewczynka spełniła polecenie z radosnym pośpiechem, właściwym dzieciom, dla których wszelki ruch przyjemnością się staje, a na zapytanie Lionela: „Czy panna de Cernay raczy go przyjąć?“ — odpowiedziała.
— Siostra oczekuje na pana... proszę za mną, jeżeli łaska...
Lionel udał się za Klarunią.
Poczuł pewien spokój w duszy.
Walentyna nie odmówiła jego gorącej prośbie, pozwoliła mu stanąć przed sobą...
Był to bez wątpienia krok jeden naprzód, krok wielkiej wagi i szczęśliwej wróżby.
Ale czy przebaczy mu jego postępek zuchwały i grubijański podczas pierwszego spotkania?
Czy zdoła natchnąć ją ufnością? czy potrafi dokazać, iżby mu uwierzono?...
Takie pytania zadawał sobie, gdy stanął w saloniku.
Zastał Walentynę stojącą.
Postawa spokojna, wyniosła i obojętny wyraz twarzy, nie zdradzały wewnętrznego wzruszenia, jakie nią miotało.
— Pozostań przy mnie, siostrzyczko... — szepnęła do Klaruni.
A następnie zapytała głośno:
— Czy pan jesteś hrabią de Rochegude, i czy pan pisałeś do mnie?
— Tak jest, pani... — wyjąkał młody człowiek, kłaniając się z uszanowaniem. — Przychodzę błagać panią o przebaczenie, którego zaledwie się śmiem spodziewać, wobec ogromu winy, jakiej się dopuściłem...
Chciał dalej mówić, ale Walentyna mu przerwała.
— Nie potrzebuję przebaczać panu obrazy, która dosięgnąć mnie nie była w stanie... Znieważyłeś pan osobę ci nieznaną... tem gorzej dla pana... ale cóż mnie to obchodzić może? Nie w celu też słuchania usprawiedliwiań się pańskich przyjęłam odwiedziny jego... Tak mi jest obojętną jego skrucha, jak zniewaga wzgardą mnie przejmowała. Gdyby list pański żal tylko sam wyrażał, nie byłbyś z pewnością w tej chwili tutaj... Ale list ten co innego zawierał... Jest w nim mowa o grożącem mi jakiemś niebezpieczeństwie...
— Tak, pani...
— Czy niebezpieczeństwo to istnieje w rzeczywistości, czy też użyłeś go pan jako sposobu zaniepokojenia mnie i zmuszenia przez to do przyjęcia cię w domu moim?
— Zbyt drogo każesz mi pani okupywać chwilę zapomnienia! — zawołał Lionel. — Pytanie twoje znamionuje wzgardę, a ja na nią w przekonaniu mojem bynajmniej nie zasłużyłem. Ani kłamcą, ani nikczemnikiem nie byłem i nie jestem! Nie, nie skłamałem, — zagraża pani niebezpieczeństwo wielkie i rzeczywiste...


XXIV.

— Wytłomacz się pan jaśniej — odparła Walentyna... Powiedz mi wprost, o co chodzi... Widzenie się nasze musi być koniecznie krótkiem. Z czyjej strony grozi mi niebezpieczeństwo? Kogo mi pan w liście swoim wskazujesz?
— Wie pani to dobrze sama! — odparł hrabia.
— Nie nie wiem... — Nazwij pan tego człowieka...
— Herman Vogel.
— Dla czego mam go się obawiać?
— Dla wszystkiego.
— To żadna odpowiedź, panie... Oskarżenie niejasne i ogólnikowe niema dla mnie żadnej wartości... Bądź pan dokładniejszym, jeżeli żądasz, bym ci uwierzyła...
— Bądź pani spokojna, jak najbardziej będę dokładnym; ale najpierw pozwól mi zadać sobie jedno pytanie i racz na nie odpowiedzieć: „Pod jakim pozorem Herman Vogel wcisnął się do domu pani, i za kogo się przedstawił?“
— Nie mam nic do ukrywania... Siostra moja i ja zupełnie jesteśmy ubogie... Do skromnych naszych środków należy skromny przychód z moich prac artystycznych... Pan Vogel jest kupcem obrazów... Dowiedział się adresu mego od Gabégo i Duvarta, przyszedł, aby umówić się ze mną, przyczem ofiarował mi ceny lepsze niż te, jakie dotąd pobierałam... Oto wszystko, a sam pan widzisz, że niema w tem nic nadzwyczajnego...
— Takby istotnie było — odparł Lionel — gdyby nie to, że pan Vogel dopuścił się grubego kłamstwa...
— Kłamstwa? — powtórzyła Walentyna.
— Tak, pani.
— Herman Vogel nie jest bynajmniej kupcem obrazów.
— Czemże jest zatem?
— Kasyerem domu handlowego Jakóba Lefevre i S-ki.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Najzupełniej, proszę pani... Zresztą, nic łatwiejszego, jak przekonać się o dokładności objaśnień moich... Dom bankowy pana Lefevre znajduje się przy ulicy Ś-go Łazarza pod Nr. 21... Zajedź pani tam pomiędzy dziesiątą a trzecią, a zastaniesz Hermana Vogel przy czynnościach jego...
— Niema w tem przecie nic podejrzanego?
— Nie przeczę, lecz po cóż ukrywał się przed panią?... Dla czego udawał handlującego obrazami?... dla tego, że tytuł ten ułatwił mu wstęp do pani, jak dowiódł skutek podejścia... Jako kasyer nie byłby z pewnością przyjęty... Wszak prawda, proszę pani?
— Prawda... szepnęła Walentyna.
— Otóż... zaczął dalej pan de Rochegude — ktokolwiekbądź kładzie maskę i mówi: „To moja twarz prawdziwa!...“ ktokolwiekbądź wciska się do czyjego domu za pomocą klucza podrobionego, pod nazwiskiem przybranem, lub kłamanem zajęciem, ten z pewnością nieczyste ma zamiary... Czy jasno powiedziałem?
— Zupełnie jasno... przyznaję... odrzekła panna de Cernay. — Z pewnością, że postąpienie pana Vogla jest podejrzanem, lecz jaki cel miało to podejście?... Jakie może mieć zamiary pan Vogel?... Domek nasz bardzo ubogi... nie przedstawia interesu dla złodzieja...
— A dobre imię pani?... wykrzyknął hrabia.
— Moje dobre imię! — powtórzyła Walentyna, spojrzawszy na Lionela z nieopisanem ździwieniem. — Jakimże sposobem pan Vogel mógłby znieważyć dobre moje imię?...
W tej chwili młoda dzieweczka jaśniała urodą nadziemską.
Wyraz przedziwnej czystości oświecał twarzyczkę i całej postaci nadawał wygląd anielski...
Zdawało się, iż brakuje tylko nimbu złotego, nad tą prześliczną jasną główką.
— O! wzniosła niewinności! — pomyślał Lionel z uwielbieniem. — Jak wytłomaczyć temu dziecku to, co dlań nie istnieje?
— Milczysz pan? — podjęła Walentyna. — Dla czego mi nie odpowiadasz?
— Odpowiedź bowiem bardzo jest trudną... wyszeptał hrabia. — Człowiek, o którego chodzi, może skraść dobre imię pani, przez nadskakiwanie jej niczem nieusprawiedliwione; zażyłość panny de Cernay z kasyerem Voglem niema żadnej racyi bytu... Cześć młodych dziewic nader jest kruchą; jedno słówko źle zrozumiane, jeden krok niebaczny, wystarcza do przyćmienia przeczystego jej blasku... Przebacz pani, ale na jedno jeszcze zapytanie racz mi łaskawie odpowiedzieć: „Czy Herman Vogel mówił kiedy z panią o małżeństwie?...“
— O małżeństwie? — zawołała Walentyna — nigdy!
— Czegóż chce zatem? Skoro kupno obrazów jest tylko pretekstem, po cóż przychodzi tutaj?... czego się spodziewał?...
— Nie mogę pojąć tego... tak, jak nie mogę odgadnąć, zkąd panu do głowy przyszło, ażeby pan Vogel mógł ze mną o małżeństwie rozmawiać...
— Cóżby w tem dziwnego było?
Walentyna wzruszyła ramionami.
— Jestem bardzo młodą jeszcze — odpowiedziała — stoję zaledwie na progu życia... wiem jednak tyle, że nie bierze się za żonę sieroty bez majątku w teraźniejszości, i bez nadziei posiadania go w przyszłości...
Słowa te podały hrabiemu sposobność upragnioną gorąco, a oczekiwaną niecierpliwie.
— Mówiąc tak, bluźnisz pani — zawołał — za nadto w czarnych kolorach przedstawiasz sobie życie!! — Przyznaję, że jest bardzo wielu mężczyzn chciwych, interesowanych, przekładających pieniądze po nad miłość i szczęście... Lecz zaręczam pani jednakże, iż są i tacy, dla których uczucie jest wszystkiem...
— Czyś pan pewny tego? — rzekła Walenty na z niedowierzaniem.
— Czy pewny jestem? — powtórzył Lionel. — Posłuchaj pani, a jak ci opowiem pewną historyę, nie będziesz wątpić chyba! Znam młodego człowieka... z wielkiej rodziny, posiadającego ogromny majątek... Kocha on, a raczej uwielbia anielskie dziecię, jak pani, uwielbia sierotę biedną, jasnowłosą, jak pani i piękną jak pani... Najdroższem marzeniem tego człowieka, najgorętszą jego chęcią, jedynem jego żądaniem jest, by mógł tę dzieweczkę nazwać żoną swoją.
Walentynę, jako nieodrodną córkę Ewy, zajęła niewymownie ta historya miłości.
— Cóż zatem, proszę pana?... zapytała, przeszkadza owemu młodemu człowiekowi ożenić się z tą, którą pan nazywasz anielskiem dzieckiem?
Hrabia de Rochegude oczekiwał właśnie na takie zapytanie, a nawet pragnął je wywołać swojem opowiadaniem; pośpieszył więc z odpowiedzią:
— O! pani, gdyby to małżeństwo zależało od mojego przyjaciela jedynie, jutroby już zawarte było z pewnością...
— Od kogóż więc zależy? — zapytała panienka — czy pański przyjaciel nie jest wolnym?...
— Nikt na tej ziemi nie może się poszczycić absolutną wolnością... odparł Lionel — prawie zawsze tak bywa, że im położenie jest wyższe, tem człowiek bardziej jest skrępowanym...
— Nie rozumiem... szepnęła Walentyna.
— Zaraz mnie pani zrozumie... Pozwól tylko, abym się wytłomaczył... Mówiłem pani, że mój przyjaciel kocha całą duszą, lecz nie powiedziałem, ażeby był kochanym...
— Czy doprawdy nie jest kochanym?...
— Jakżeby to być mogło?... Anielskie dziewczę, które uwielbia, zna go zaledwie i nie wie wcale, że jest uwielbianem....
— Dla czego nie może jej tego powiedzieć?
— Nie śmie...
— Dla czego?
— Ponieważ w obecności tego anioła staje się nieśmiałym... Drży cały, skoro chce uczynić wyznanie... Pomyśl pani, coby cierpiał, gdyby spadł z wysokości marzeń w rzeczywistość okrutną, gdyby się spotkał z odmową...
— Pocieszyłby się prędko...
— Nigdy a nigdy, proszę pani!...


XXV.

Słowo: „Nigdy!“ wymówił Lionel z takim ogniem, z takim akcentem przekonania, że aż Walentyna się rozśmiała.
— Choćby jednak miał otrzymać odpowiedź nieprzychylną — zaczęła — musi jednak przyjaciel pański raz się zdecydować przecie na przerwanie milczenia, chyba, że będzie wołał przeciągnąć niepewność swoją do nieskończoności...
— Nie wahałby się z pewnością, gdyby, jak każdy uczciwy człowiek mógł ofiarować ukochanej i serce i nazwisko zarazem... Niestety! są ku temu przeszkody...
— Nieprzezwyciężone?
— Dzięki niebu, nie... — Przyjaciel mój na nawet pewność, że przeszkody te usunie, trzeba mu jednak na to wiele usiłowań i cierpliwości...
— Nigdy nie czytałam romansów — rzekła Walentyna, uśmiechając się znowu — jeżeli jednak podobne są do pańskiego opowiadania, muszą być niesłychanie zajmujące... Wybacz pan, że jestem trochę ciekawą... ale jakiego rodzaju są owe przeszkody?
— Przyjaciel mój — odpowiedział Lionel — stracił ojca bardzo dawno, lecz ma najlepszą matkę, którą gorąco kocha i przez którą jest nawzajem kochanym...
— Cóż z tego?
— Otóż hrabina (pozwól pani na ten tytuł, bo mi nazwiska wymienić nie wolno), hrabina tedy ma inne zamiary i jest przekonaną, że szczęście syna od urzeczywistnienia tychże zamiarów zależy... Czy pani mnie zrozumiała?
— Hrabina pragnie syna ożenić?
— Tak...
— I wybrała już dlań żonę?
— W tem właśnie całe nieszczęście! Hrabina przyzwyczaiła się uważać jako swoję synowę, jedyną córkę swego szwagra.
— Jestem pewną, że musi być prześliczną...
— Rzeczywiście, bardzo jest ładną...
— Ale jej przyjaciel pański nie kocha?...
— Owszem, bardzo nawet, lecz tylko jako blizką krewną... Z czasem spokojne to przywiązanie możeby się w miłość było zamieniło, przyjaciel mój atoli napotkał kobietę, którą uwielbia... Bezwiednie od pierwszego widzenia zawładnęła nim ona zupełnie. Odtąd do niej tylko należy duszą i ciałem. Należy do niej aż do śmierci!
— Chociaż biedną jest i skromnego pochodzenia, wszak tak pan powiedziałeś — podjęła Walentyna.
— Bardzo jest biedną — odparł Lionel — ale z zacnej pochodzi rodziny. Ojciec był szlachcicem starej daty.
— Zupełnie jak mój — szepnęła sierota — na «co jednak przyda się nazwisko bez majątku?
A głośno dodała:
— Młoda panna, przeznaczona pańskiemu przyjacielowi, musi być bardzo bogatą?
— Tak, pani, niezmiernie jest bogatą.
— Matka pańskiego przyjaciela pragnie połączyć jej miliony z milionami syna. Zaręczam, że nie odstąpi od zamiaru tak rozsądnego i powziętego od dawna.
— Będzie musiała odstąpić, bo to się nigdy nie spełni.
— Przyjaciel pański jest dobrym zapewne synem, czy będzie więc miał dość odwagi udręczać matkę swoję?
— Pomimo głębokiej miłości synowskiej, nie potrafiłby złożyć w ofierze szczęścia i przyszłości swojej, aby oszczędzić hrabinie przemijającego zmartwienia. Ulegając woli matki, nietylko samego siebie poświęciłby, narażałby także przyszłość niewinnego dziewczęcia, zaślubianego bez miłości.
— Cóż zatem uczyni, aby uniknąć tego podwójnego nieszczęścia?
— Powie wszystko hrabinie, przekona ją, iż sprawa jego jest świętą, otrzyma wyrzeczenie się żądań niepodobnych do spełnienia, ubłaga pokochanie tej, którą syn wybrał sobie.
— Czy otrzyma to wszystko?
— Musi, lubo nie łudzi się, iż przyjdzie mu to z łatwością. Hrabina w pierwszej chwili stawi z pewnością opór. Spróbuje dowieść mojemu przyjacielowi, iż jest pod wrażeniem złudzenia i że jak szaleniec leci w przepaść na oślep. Przywoła na pomoc łzy i błagania. Skoro jednak zobaczy następnie że to, co uważała za szaleństwo, jest postanowieniem niezłomnem, skoro się przekona, iż dziewczę, które chce jej dać za córkę, godnem jest w zupełności tego, skoro zrozumie, że życie syna zależy od jej przyzwolenia; łzy zastąpi uśmiech i całą czułość macierzyńską przeleje na sierotę, odepchniętą z razu.
— Wierzysz pan w taki rezultat?
— Wierzę, bo jest najpewniejszym, tylko proszę pani potrzeba przecie trochę czasu na to.
— Dla czegóż zatem pański przyjaciel odkłada rozmową z matką?
— W tej chwili poszedłby do niej, gdyby miał pewność, że ta, którą kocha, ma serce wolne i że pokocha go także... z czasem...
— Najlepiej wprost zapytać jej o to... — rzekła Walentyna z uśmiechem.
— Mówiłem już, że mój przyjaciel niema odwagi — odparł Lionel — mówiłem także, co mu śmiałość odbiera...
— Zapewne słuszne to bardzo powody, zdaje mi się jednak, iż nic nie przeszkadza pańskiemu przyjacielowi wyjaśnić położenie tej, którą kocha, jak to pan w tej chwili uczyniłeś...
— Zatem, zdaniem pani, przyjaciel mój powinien zapytać się bez obawy?...
— Gdyby zażądał mojej rady, takąbym mu udzieliła jedynie. Niepodobna zbaczać na fałszywa drogę, gdy się ma za przewodnika sumienie...
— Pozwolisz pani zadać sobie jedno pytanie?
— I owszem....
— Gdybyś pani była na miejscu młodej panienki, która nas zajmuje, i gdyby mój przyjaciel powiedział pani to, co ja ci mówię, jakąby odpowiedź otrzymał?...
— Czyż mi podobna rozwiązywać taką trudną zagadkę? — odparła Walentyna. — Czy mogę odgadnąć uczucia nieznanej mi osoby... Lepiej zamilczeć, niż wygłaszać zdania niedorzeczne lub błahe... Należy zapytać osoby interesowanej...
— Niepodobna zbaczać na fałszywą drogę, gdy się ma za przewodnika sumienie! — powtórzył hrabia de Rochegude uroczyście. — Pani to przed chwilą powiedziałaś... sprawiedliwie i wzniośle... Pójdę zatem prosto do celu z prawością godną szlachcica, z otwartością godną żołnierza, z głębokim szacunkiem, należnym istocie czystej i doskonałej od uczciwego człowieka. Mówić będę bez wahania...
Wzruszony głęboko Lionel zamilkł na chwilę. Ledwie wyrzekł: „mówić będę bez wahania!“ a jednak zawahał się pomimo woli.
Niedługo jednak trwała ta przerwa...
Przywołał całą siłę woli i zaczął:
— Cokolwiek nastąpi po wyznaniu tak nagłem i nieprzewidzianem, po wyznania tak niezręcznie dziś właśnie uczynionem, milczeć dłużej nie będę!... Ja wcale nie kłamałem, ukrywałem prawdę jedynie... Obecnie zrzucam maskę i mówię... że ten mój przyjaciel, to ja, Lionel de Rochegude... Hrabina, to matka moja, kobieta święta i najszlachetniejsza... Piękna sierota, czyste, anielskie dziecię, to ty, panno de Cernay, ty Walentyno!... Ja kocham panią bez granic!...


XXVI.

Walentyna zmieszana wyznaniem nieoczekiwanem, zmieszana słowami miłości po raz pierwszy odbijającemi się o jej uszy, zakryła drobnemi rączkami buzię zarumienioną a serduszko kołatało jej w piersiach, niby ptaszek uwięziony, pragnący się wydobyć na wolność. Cały pokój kręcił się jej w oczach dokoła, podłoga jakby pod nią zapadała.
Dziwny stan, jaki uczuła, rodzaj jakby omdlenia duszy i ciała, nie miał jednak nic w sobie przykrego...
Po chwilowem milczeniu, Lionel przemówił głosem cichym i wzruszonym:
— Postąpiłem jak człowiek uczciwy. Ani jedno słowo wyszłe z ust moich nie mogło obrazić pani... Powiedziałem, że kocham panią, co jest świętą prawdą, powiedziałem, iż najgorętszem mojem pragnieniem — uczynić cię hrabiną de Rochegude... Dla czego nie odpowiadasz mi pani?
Te kilka słów wróciły przytomność Walentynie.
Podniosła główkę, zdjęła rączki z twarzy i bez gniewu patrzyła na Lionela.
— Nie obraziłeś mnie pan wcale — szepnęła. Wierzę, iż szczerym jesteś, czuję, że nie powinnam obawiać się pana, nigdy atoli chyba niespodzianka większą nie była!...
— Nie wiem — sen to, czy rzeczywistość... Zapytuję się czy dobrze słyszałam, czy dobrze zrozumiałam!...
Pan, który mnie znasz zaledwie... ja którabym nie poznała pana, gdybyś listem wspomnień mych nie odnowił, pan powiadasz, że kochasz mnie i chcesz się ożenić ze mną! Czy to prawda czy to możebne?
— Tak jest — zawołał Lionel — to możebne i prawdziwe, przysięgam na wszystko, co mam najświętszego. Zawierz mi pani... i odpowiedz mi... błagam cię na klęczkach o to...
— Cóż ja odpowiedzieć mogę?
— Prawdę...
— To słowo nieokreślone... O jaką prawdę panu chodzi? Czego się dowiedzieć pragniesz?
— Nie pytam, czy pani czujesz skłonność ku mnie... Zapytanie podobne niedorzecznemby było... Pytam, czyś pani wolna, czy możesz jeszcze rozporządzać sobą i czy będziesz mnie mogła kiedy pokochać... Zaklinam panią, powiedz mi to jedynie...
Walentyna zaczerwieniła się znowu.
— Wolną jestem zupełnie — odpowiedziała nieśmiało, z prostotą, bez cienia kokieteryi. Komużbym miała oddać serce moje, skoro go nikt nie żądał? Nie myślałam nigdy ani o miłości, ani o małżeństwie... Choć taką młodą jeszcze jestem, matkuję małej siostrzyczce mojej Klaruni, a ciągła praca nie pozostawia mi ani chwili na marzenia romansowe...
— Ah! — przerwał Lionel gwałtownie — nie o romanse tu chodzi, lecz o rzeczywistość! Prawdziwa miłość zaraźliwą bywa... Uwielbiam panią... Zrób mi nadzieję, iż będziesz mi wzajemną...
Walentyna uśmiechnęła się z cudowną naiwnością.
— Nie mogę panu robić żadnej podobnej nadziej, aby się nie wiązać nieopatrznie — odpowiedziała. — Mówisz o miłości, a ja zaledwie wiem, co nazywają tem imieniem... Jeżeli miłość jest przywiązaniem głębokiem, powinna się opierać na szacunku wzajemnym i na sympatyi wspólnie odczuwanej, pan zaś przed chwilą byłeś mi obcym zupełnie...
— Jak zawsze tak i teraz ma pani racyę bezwzględną — zawołał hrabia — pozwól mi więc przynajmniej sądzić, iż ci wstrętnym nie jestem... I z tego będę zadowolonym...
— Ależ z pewnością nie jesteś mi pan wstrętnym...
— Naprawdę?
— Na dowód tego — odparła panienka z niewinną złośliwością — postanawiam zapomnieć o tem pierwszem naszem spotkaniu, w czasie którego nie mówiłeś pan nic zgoła o szacunku...
— Nigdy nie zapomnę tego spotkania — rzekł Lionel — zawsze będę sobie wyrzucał ohydną pomyłkę moję!... Lecz aniołowie przebaczają żałującym grzesznikom, a pani jesteś aniołem...
— Aniołem, któremu chciałeś pan ofiarować najpiękniejsze klejnoty z wystawy jubilerskiej w Palais-Royal — odparła Walentyna z nowym uśmiechem.
— Pani miej litość! Ofiarowywam ci nazwisko moje, serce moje i wszystko co posiadam... Ofiarowywam ci uczciwe imię... wielki majątek i serce, które twojem pozostanie, nawet wtedy, gdybyś mnie odepchnąć chciała... Nie bądź jednak tyle okrutną... Przyjmij wszystko, co składam u nóg twoich... Błagam cię o to na klęczkach!...
Hrabia de Rochegude ukląkł przed młodą dziewczyną i drżące ze wzruszenia ręce do niej wyciągnął.
Anielska twarzyczka Walentyny oblekła się wyrazem niezrównanej godności, a wielkie niewinne oczęta, żywym blaskiem zajaśniały.
— Czy mogę mieć nadzieję?... zapytał Lionel błagalnie.
— Wstań pan najpierw... — odpowiedziała panna de Cernay.
— Spełniam polecenie... ale powiedz mi pani, że mogę mieć nadzieję...
— Czuję się wzruszoną — zaczęła Walentyna — czuję się wdzięczną panu głęboko, że chcesz biedne dziecko, żyjące z pracy i nie znające świata zupełnie, podnieść do swego stanowiska! Gdyby mi wypadło nosić wielkie nazwisko pańskie, sądzę, że z pomocą Bożą potrafiłabym nosić je z należytą godnością, najsłuszniejsza jednak duma nakazuje mi nie przyjąć pańskiej ofiary.
Lionel pobladł śmiertelnie.
— Duma ci nakazuje mi odmówić?... — wyszeptał.
Walentyna skinęła główką potakująco.
— Jakto?.. — wyjąkał młody człowiek. — Nie rozumiem pani... Jakim sposobem słuszna duma, zabrania ci zostać hrabiną de Rochegude, zostać kobietą, żoną najwięcej uwielbianą ze wszystkich kobiet na świecie?...
— Żadne względy ludzkie — rzekła sierota — nie skłonią mnie do wejścia w rodzinę, pomimo woli tejże rodziny!... Ubóstwo nie cięży mi w cale, praca ma dla mnie urok pewien... Wolę sto razy niedostatek i nędzę, niż upokorzenie i przekonanie, że mógłby ktoś powiedzieć o mnie:
„— Ta osóbka to zręczna bardzo intrygantka, dała dowód tego, złupawszy męża bogatego i szlachetnego... Wczoraj była jeszcze niczem, ale narzuciła się bogaczowi i oto jest hrabiną....“
— Czy możesz pani obawiać się czegoś podobnego — szepnął Lionel.
— Wiesz pan dobrze, że prawdę mówię... Matka pańska, pani hrabina de Rochegude, marzy oddawna o małżeństwie pańskiem z kuzynką, którą kocha. Czyż mogłaby wobec tego bez gorzkiej boleści i głębokiej pogardy zgodzić się na związek syna z ubogą Walentyną de Cernay, malującą dla wyżywienia siebie i swej małej siostrzyczki, akwarelle po dwa talary za sztukę.
— To ma znaczyć — odrzekł hrabia z żywości — że matka moja pogardzałaby panią dla tego tylko, żeś jest bohaterką!... Jakież pani masz wyobrażenie o tej matce mojej?...
— Uważam ją, jako wielką damę, pomimo szlachetności serca, przesiąkniętą na wskróś uprzedzeniami kastowemi... jeżeli tylko są to uprzedzenia rzeczywiście...
— Walentyno, jesteś okrutną!...
— W czem takiem?...
— Nadużywasz otwartości mojej!... Gdyby nie moja prawość przesadzona, nie wiedziałabyś nic o urojonem dla mnie małżeństwie, jakie nigdy i tak do skutku nie przyjdzie.
— Prędzej czy później, musiałabym przecież dowiedzieć się o niem?...
— Nigdybyś nie była się dowiedziała, bo przed wyznaniem ci uczuć moich, byłbym zwalczył upór matki, jak zrobię teraz właśnie...
— Czy mam jakikolwiek wpływ na pana?... — szepnęła z cicha Walentyna.
— Pani mnie pytasz o to?...
— Skoro więc tak, to zaklinam pana, nie sprawiaj pani de Rochegude tej okrutnej boleści... nie zmieniaj nic w tem, co postanowiła...
— Czyli mówiąc inaczej, najlepiej według pani zrobię, jeżeli ożenię się z kuzynką?...
— Zrobisz pan najrozsądniej...
— Radzisz mi zatem poświęcić szczęście całego życia!...
— Będziesz pan szczęśliwy w inny sposób...
— Nigdy, ponieważ uwielbiam panią.
— Zapomnisz prędko o mnie!...
— Zapomnieć o tobie... to znaczy umrzeć... a ja chcę patrzeć na ciebie... ja chcę żyć razem z tobą... Zaufaj mi, Walentyno!... Nie wprowadzę cię w rodzinę moję tajemnemi drzwiami, wejdziesz w nią wielkiem wejściem honorowem, na roścież przed tobą otwartem!...
Hrabina de Rochegude, matka moja przyjdzie tu, stanie tu przed tobą, weźmie cię w objęcia, przyciśnie do serca i powie:
„— Mój syn, złożył w tobie całe szczęście i wszystkie nadzieje swoje... czy chcesz dziecię drogie, zostać córką moją?...“
Walentyna wstrząsnęła głową.
— Nie wierzysz mi pani? — zapytał Lionel.
— Przyznaję, że nie bardzo.
— Gdyby jednak rzeczywiście matka moja, wyciągnęła ręce do ciebie i gdyby wymówiła słowa, jakie już słyszałaś odemnie, co byś jej odpowiedziała?...
— Po co myśleć o tem?... Hrabina tu nie przyjdzie...
— Dla czego ten upór, Walentyno?... Gdyby przyszła moja matka, cobyś odpowiedziała?...
Sierota spuściła wzrok ku ziemi.
— Chcesz pan koniecznie, abym szczerą była? — wyszeptała.
— Proszę... zaklinam...
— Odpowiedziałabym:
„— Matko, córka twoja szczęśliwa, dumna i wdzięczna, kochać cię będzie z duszy całej.“
Lionel wydał okrzyk radosny, chwycił rączki, których w zakłopotaniu nie myślano ma odbierać, i okrywał je gorącemi pocałunkami...


XXVII.

Młoda panienka pierwsza odzyskała krew zimną i wyzwoliwszy rączki, rzekła:
— Co się panu stało?... co ja takiego powiedziałam, że pan wpadł w takie uniesienie?...
— Walentyno ukochana — odrzekł Lionel głosem błagalnym — nie zakłócaj mi szczęścia, jakie sprawiłaś, sama o tem nie wiedząc!... Pozwól mi wierzyć, że nie mylę się, biorąc twe słowa za wyznanie...
— Wyznanie!... — powtórzyła sierota. — Mylisz się pan, przecież ja żadnego wyznania nie zrobiłam!... Prosiłeś mnie pan, abym przypuściła na chwilę, że mówię do matki jego stojącej przedemną, zgodziłam się na to i nie więcej... Lecz odpowiedź moja nie może mieć żadnego znaczenia ani dla mnie ani dla pana, chyba... chyba, że tak kiedyś się stanie...
— Przysięgam, że się tak stanie!... — zawołał hrabia.
Walentyna opanowała wzruszenie zupełnie.
— Dajmy na to, że tak się stanie, to wtedy pomówimy o tem!... — rzekła, uśmiechając się z niedowierzaniem i zaraz dodała: — Pozostaje mi wyrazić panu wdzięczność za powód, jaki skłonił pana do przybycia tutaj. Otworzyłeś mi pan oczy na postępowanie pana Vogla, jakie rzeczywiście szczerem mi się nie wydaje... Skorzystam z ostrzeżenia pańskiego...
— Zamkniesz pani drzwi kasyerowi, przebranemu za handlarza obrazów?... — zapytał Lionel żywo.
— Prawdopodobnie...
— Więc to nie pewność jeszcze?... — szepnął młody człowiek zaniepokojony.
— Namyślę się i postąpię, jak mi nakaże sumienie...
Powiedziała to spokojnie, lecz tak stanowczo, że pan de Rochegude nie śmiał nalegać więcej.
Naturalna godność młodej dziewczyny onieśmieliła wytrawnego światowca, przywykłego lekko traktować kobiety.
Nastąpiła chwila milczenia, wielce kłopotliwego dla obojga.
Walentyna, ażeby ją przerwać, podała rękę Lionelowi.
— Żegnam pana... — odezwała się jednoczenie.
— Nakazujesz mi pani odejść?... — zapytał Lionel zmartwiony.
— Bezwątpienia.
— Już?... Tak prędko?...
— Od godziny pozostajesz pan tutaj... nie mamy nic już do powiedzenia sobie...
— Odchodząc, dowiodę posłuszeństwa pani rozkazom, ale niechże dowiem się przynajmniej, kiedy będę mógł przyjść tutaj znowu?...
— Nie dam panu na to pozwolenia.
Lionel zadrżał.
— Jakto?... — zawołał — odmawiasz mi pani tego?...
— Stanowczo!...
— Dla czego?...
— Ponieważ wiesz pan o tem równie dobrze jak ja, że hrabia de Rochegude nie powinien znajdować się u biednej jak ja sieroty; ponieważ wiesz także, że ta sierota przyjmując hrabiego, narażałaby jedyne dobro, jakie posiada, to jest niczem nie skażoną cześć dziewiczą.
— Ależ ja kocham panią!...
— W takim razie wizyty pańskie byłyby podwójnie niebezpiecznemi, a ja się niebezpieczeństwa obawiam...
— Wątpisz zatem o moim honorze?...
— Bynajmniej, nie chcę jednak, aby o moim wątpiono...
— Pomyśl pani, że jutro, dziś może nawet rozmówię się z matką moją... Odkryję jej moje pragnienia i nadzieje moje...
— Będzie to krok nierozważny, który bodajby nie stał się dla pana źródłem goryczy i zawodów...
— Mylisz się, Walentyno ukochana... Znam dobrze serce mojej matki... Walka będzie krótką, a zwycięztwo po mojej stronie... Muszę przecie przyjść, aby cię zawiadomić o tem...
— Możesz pan przyjść tylko w razie, jeżeli ci się powiedzie, inaczej nigdy!...
— Pozwolisz pani pisywać do siebie?...
— Dobrze, lecz jak najrzadziej...
— Do widzenia, Walentyno!... do widzenia nie zadługo!...
— Nie odpowiadam: Do widzenia!... mogę tylko powiedzieć: Żegnaj!...
Lionel przycisnął do ust rączkę sieroty, wziął na ręce Klaranię i ucałował serdecznie, a następnie opuścił mały domek przy ulicy Mozarta.
Pomimo chłodu i sztywności młodej dziewczyny, szczególnie przy końcu rozmowy, hrabia de Rochegude odchodził upojony miłością i nadzieją.
Zanadto znał kobiety, aby się nie domyślać, iż ten chłód i ta powaga nakazanemi były siłą woli, że Walentyna walczyła ze sobą, aby pokryć rodzący się niepokój serca...
A jednak chociaż udawał ufność i odwagę przed Walentyną, myśl o poważnej rozmowie z matką, sprawiała mu straszny niepokój, a nawet udręczenie prawdziwe.
Podczas gdy Lionel całował, ściskał Klarunię, a potem wychodził z saloniku, Walentyna nie przestawała się uśmiechać...
Skoro jednak młody hrabia zamknął drzwi za sobą, biedna sierota osunęła się na krzesełko, ukryła twarz w dłonie i wybuchnęła głośnym łkaniem.
Klarunia przerażona tym napadem żalu, według niej nieprzewidzianego i niczem nieusprawiedliwionego, przybiegła do siostry, oderwała przemocą rączki jej od twarzy, przyłożyła usteczka swoje do mokrych od łez policzków Walentyny i zapytała:
— Co ci się stało, siostrzyczko?...
— Nic mi nie jest, dziecino droga... — szepnęła zapytywana.
— Dla czegóż płaczesz zatem?...
— Nie wiem doprawdy sama...
— Czy cię kto zmartwił?...
— Nie...
— Możeś chora?...
— Nie...
— Naprawdę?...
— Naprawdę...
— To nie płacz, proszę cię o to...
— Już nie płaczę...
Rzeczywiście, wzruszenie przechodziło.
Łzy przestały płynąć, uśmiech powrócił na usta.
Słyszeliśmy odpowiedź młodej dziewczyny udzielonej siostrze na zapytanie: Czego płaczesz? — Nie wiem sama!
Było to zupełnie prawdziwem, choć nie prawdopodobnem na pozór...
Tak, Walentyna nie wiedziała dla czego płacze...
Nieświadoma była źródła łez i powodu łkań serdecznych.
Czysta i niewinna, odgadywała zaledwie, że miłość opanowywa całą jej istotę, a instynktowa obawa, aby ta miłość wszechwładna nie została bez przyszłości, ściskała serduszko dziewicze...
— Uśmiechasz się!... — zawołała Klarunia — Cieszę się bardzo... Przed chwilą wyobrażałam sobie, że to ten pan, który ztąd wyszedł, zmartwił cię bardzo...
Walentyna wstrząsnęła główką.
— Ja bo bardzo polubiłam tego Pana... — zaszczebiotała dziewczynka. — Prawda, że bardzo miły?...
— Prawda.
— Daleko milszy, niż pan Vogel...
— Tak znajdujesz?... — zapytała Walentyna.
— Pan Vogel nigdy nie patrzy w oczy... Wygląda to, jak gdyby zawsze kłamał...
— Zauważyłaś to, kochanko?...
— Naprawdę, droga siostrzyczko...
— A jednak pan Vogel bardzo jest dobrym dla nas... Zdaje się, że i ciebie lubi także bardzo.
— Jest bardzo dobry, lubi mnie także, chociaż to jednak może źle i niewdzięcznie z mojej strony, ja wcale go nie lubię...
— Ah!... — pomyślała Walentyna instynkt ostrzega to dziecko... Hrabia de Rochegude prawdę powiedział... Powinnam strzedz się Vogla o podwójnej twarzy, nie można jednak obwiniać nikogo, dopóki nie ma się pewności zupełnej... Muszę się dowiedzieć... Jutro zaraz się dowiem...
Wieczorem tego samego dnia, Herman Vogel przyszedł na jednę ze stałych trzech wizyt tygodniowych.
Czytelnicy nasi wiedzą już teraz, dla czego go panna de Cernay przyjęła tak obojętnie i chłodno.


XXVIII.

Walentyna spała tej nocy snem gorączkowym.
Po raz pierwszy w życiu widziała w snach swoich męzkie postacie.
To Hermana Vogla, to Lionela de Rochegude.
Ten ostatni znikł nareszcie gdzieś zupełnie.
Pozostał Herman tylko, milczący i ponury z dziwnym wyrazem na bladej niemieckiej twarzy...
Uśmiechał się do Walentyny.. lecz uśmiech był przerażającym jak groźba.
Chwytał rękę dziewczęcia i pomimo oporu, ciągnął je za sobą nad brzeg przepaści czarnej...
Sierota czuła, że traci grunt pod nogami, że stacza się w próżnię... aż zbudzona raptownie urojonem wstrząśnieniem, siadała na łóżko zlodowaciała ze strachu i za chwilę usypiała znowu, aby te same męki senne przechodzić.
Trwało to do dnia białego.
Wschodząca jutrzenka, rozpędziła mary nocne; wspomnienie przykrych widzeń bladło w pamięci, stało się nareszcie niewyraźnem, pozostawiło atoli w umyśle Walentyny uczucie smutku i niepokoju.
Zerwała się bardzo rano.
O siódmej była już na nogach, o ósmej i sama była już ubrana i ubrała Klarunię.
Po załatwieniu się z gospodarstwem domowem, nakryła piękne włosy kapeluszem z gęstym woalem, włożyła płaszczyk dobrze zniszczony i czarne rękawiczki przetarte na końcach paluszków.
— Wychodzisz, kochana siostrzyczko?... — zawołała Klarunia, ździwiona nieprzewidzianą zmianą w zwyczajach Walentyny.
— Wychodzę, moja maleńka...
— Tak rano?...
— Muszę koniecznie...
— A długo zabawisz po za domem?...
— Idę dosyć daleko, ale mam nadzieję powrócić na dziesiątą... Nie otwieraj nikomu podczas nieobecności mojej...
— Jeżeli jednak kto zadzwoni?... —
— Pozwól mu dzwonić, ale się nie pokaż wcale... Przyrzekasz mi, że tak uczynisz?
— Przyrzekam, siostrzyczko droga...
Walentyna wyszła z domku, podążyła na stacyą kolei i kupiła bilet klasy drugiej do Paryża.
Pojechała na ulicę Św. Łazarza.
Lionel de Rochegude powiedział jej, że bank, w którym Herman Vogel pełnił obowiązki kasyera, znajduje się przy wspomnionej ulicy.
O trzy kwadranse na dziewiątą, z twarzą zakrytą woalką, weszła do izdebki odźwiernego, w domu pod Nr. 24, i na zrobione mu zapytanie otrzymała odpowiedź następującą:
— Bank Jakóba Lefevre i S-ki, moja paniusiu, jest tutaj właśnie, ale biuro jeszcze zamknięte. Urzędnicy przychodzą dopiero o dziewiątej. Czy paniusia ma do odebrania pieniądze?
— Nie, chciałam tylko pomówić z kasyerem.
— To paniusia długo poczeka. Pan Herman Vogel przychodzi o wpół do dziesiątej, Czy paniusia zechce usiąść trochę? Bardzo proszę.
— Dziękuję panu, przyjdę później.
— Może powiedzieć co panu Hermanowi od paniusi?
— Nie... nie... nie potrzeba... — Nie zna mnie wcale...
Walentyna skłoniła się i wyszła.
Dowiedziała się już tego, o co jej chodziło.
Lionel de Rochegude powiedział szczerą prawdę.
Mniemany pośrednik w handlu obrazów i przedmiotów sztuki, wcisnął się zatem do niej podstępem... wystroiwszy się w fałszywe piórka...
W jakim celu? — Tego nie mogła odgadnąć, kłamstwo jednak i maskowanie się zawsze jest złych zamiarów pokrywką.
Pojechała z powrotem do Passy i przed dziesiątą była już w domu.
Nikt podczas jej obecności nie dzwonił.
Herman o wpół do dziesiątej przybył, jak zwykle, do banku.
Odźwierny zatrzymał go i powiedział:
— Przed chwilą, panie Vogel, pytano się o pana.
— Kto taki?
— Jakaś młoda dama...
Kasyer zadrżał.
Młode damy z wesołego światka, obdarzane jego względami, znały go pod nazwiskiem barona de Précy; ta więc, co o niego się pytała, nie mogła być z nich jedną...
— Cóż to za młoda dama? — zapytał.
— Twarz miała zasłoniętą gęstym woalem — odpowiedział odźwierny — chociaż jednak nie widać było z po za niego ani koniuszka nosa, zdawało mi się, że wyjątkowo ładniutkie stworzenie... Blondyneczka, smukła, młodziuchna, nie bardzo, sądząc z ubrania, bogata, ale zgrabna i elegancka... Ot... nie subretka, z pewnością!... Prosiłem, żeby weszła do mnie, ofiarowałem się powiedzieć panu, coby powiedzieć kazała; oświadczyła, że powróci, że pan nie znasz jej wcale...
Herman, mocno i nie bez przyczyny zaintrygowany, poszedł do kasy i zasiadł machinalnie po za odrutowanem przepierzeniem.
Prawie pewnym był, kto był tą damą młodziutką i nieznajomą.
Z podobizny, jaką mu naszkicował odźwierny, poznawał Walentynę...
I on również przepędził noc bezsennie, zadając sobie napróżno pytanie, czemu znalazł tyle chłodu i przymusu, zamiast dawnej swobody, pełnej zaufania, w młodem, na które polował, dziewczęciu?
Teraz już położony został kres domysłom jego, z tej strony przynajmniej...
Jasnem było jak dzień, że znalazł się ktoś co zdradził tajemnicę rzeczywistego jego stanowiska, i obudził najniesłuszniejszą nieufność Walentyny.
Zagadka zmieniła postać...
Ktoś stał się jego szpiegiem i użył przeciwko niemu wiadomości, przez szpiegowanie otrzymanych...
Kto to mógł być i w jakich uczynił to zamiarach?
Herman, zadawszy sobie to pytanie, zaraz sobie odpowiedział:.
— Rywal...
Nic nad to prawdopodobniejszego, nie rozwiązywało to jednakże zagadki.
Rywalów, kimkolwiekby był, jakim sposobem dowiedzieć się mógł, że kasyer udawał handlującego akwarelami? Chyba, że został przyjętym przez Walentynę...
Po długiem szukaniu w pamięci, przypomniał sobie nareszcie owego pięknego młodzieńca, którego na kilka dni przedtem dostrzegł, na koniu, jak gdyby wrosłego w ziemię, obok palisady, otaczającej ogródek.
Coś mu się zdawało jeszcze, iż spotykał także tego pana kilkakrotnie w pobliżu uliey Mozarta.
— Niema wątpliwości najmniejszej — rzekł sobie w duchu. — To on...
Ale to: „on!“ niejasnem było okrutnie, pozostawiało bez nazwy podejrzane oblicze...
Chcąc zwalczyć rywala, a tem samem wroga, należało poznać go dokładnie...
Jakim to uczynić sposobem?
Upływał dzień biurowy, a zawoalowana dama nie ukazywała się wcale.
Utwierdziło to Hermana Vogel w jego podejrzeniach, a mówiąc właściwie, podejrzenia w pewność zamieniło.
— Naturalnie, że to była Walentyna.
Kasyer domu Jakóba Lefevre i S-ki z gorączkową niecierpliwością oczekiwał chwili zamknięcia kasy.
Skoro tylko zegar biurowy wydzwonił godzinę regulaminem przepisaną, zasunął ruchome okienko przepierzenia, zamknął skarbiec, powrzucał księgi do właściwych przegródek, narzucił palto, włożył kapelusz, a nie pozwalając sobie nawet na zapalenie cygara (co znamionowało przykre roztargnienie), opuścił gabinet, wyszedł z domu, i prawie pędem zawrócił w stronę ulicy Montmartre.
Nie zwolnił kroku aź przy 131 numerze domu, znajdującym się na tejże ulicy, wpadł jak wicher na korytarz i przeskakując po kilka schodów, przystanął poprzed drzwiami agencyi Roch i Fumel.


XXIX.

Siedzący przy stoliku pod oknem zasuszony staruszek, jak zwykle automatycznie przepisujący papiery na czysto, osłupiał na widok Vogla, wpadającego jak bomba i zatrzaskującego za sobą drzwi z wielkim hałasem.
— Litości, co się dzieje? — zawołał, spostrzegłszy wzburzoną fizyonomię młodzieńca, zwłaszcza iż poznał w nim klienta agencyi. — Co to, drogi mój panie, schody się palą, czy co?... Czy pana goni kto może?... Czy na cię strażnicy celni polują?...
— Nie... nie... nie.. — odparł kasyer — ale wprowadź mnie pan natychmiast.
— Niepodobna!
— Dla czego?
— Pan Roch ma gości w gabinecie. Jest właśnie w toku sprawy... Pan Fumel również...
— Czy długo się te konferencye przeciągną?
— Nie wiem...
— Ale pan możesz tam wejść przecie?...
— Ja zawsze mam wstęp wolny do zwierzchników moich.
— Proszę zatem zawiadomić pana Roch, iż przyszedłem, i dodać, że chodzi o rzecz bardzo pilną...
— Uczynię to, dobry panie, lecz przejdź, jeżeli łaska, do salonu poczekalnego. Sam zupełnie tam będziesz... Dwóch ostatnich klientów w gabinecie się znajduje.
Po upływie kwadransa, który Voglowi nieskończenie długim się wydawał, eks-adwokat, we własnej swojej osobie otworzył drzwi boczne, mówiąc:
— Jestem wolny... Proszę Wejść...
Herman z pośpiechem podążył ku niemu.
Imćpan Roch uścisnął rękę przybyłego.
— Uprzedzono mnie, że panu śpieszy się bardzo.
— Nie mnie się śpieszy, tylko okoliczność jest nagła...
— Jest nowina?...
— Tak.
— Dobra, czy zła?
— Bodaj że zła...
— Więc to z tego powodu masz pan tak wyciągnięte oblicze?... Poproszę zaraz Fumela; opowiesz nam, co cię tak korci, a my, choćby sam dyabeł wmieszał się w sprawę, musimy ją na dobre obrócić.
Ex-adwokat przyłożył usta do otworu tuby kauczukowej i przywołał swego wspólnika.
Były urzędnik prefektury policyi nie dał czekać na siebie i zaraz powitał Vogla z powagą.
— A teraz przystąp pan prosto do rzeczy — odezwał się Roch do kasyera. — O co chodzi?... Zkąd i jaka powstała przeszkoda?... Czy w Passy panu źle idzie?...
— W Passy — odparł Herman. — Wszystko szło dotąd jak z płatka... O każdej porze miałem wstęp do domku przy ulicy Mozarta... Panna Walentyna przyjmowała mnie jak najlepiej, darzyła sympatyą i nieograniczonem zaufaniem... Krótko mówiąc, uważałem się już panem położenia... Zdawało mi się, iż należy tylko się oświadczyć... Byłem pewnym, iż przychylnie przyjętym zostanę...
— Cóż dalej> — zagadnął Roch.
— To, że wszystko się zmieniło!...
— Odkąd?...
— Od dwudziestu czterech godzin... Wczorajszego wieczoru przyjęła mnie jak człowieka obcego, któremu się niedowierza i którego obecność zawadzać się zdaje... Zakłopotanie i przymus Walentyny był aż zanadto jawnym... Pilno jej było widzieć mnie za drzwiami...
— Czy zapytywałeś pan o przyczynę zmiany tak nagłej?
— Nie!... Podobne pytanie wydawało mi się niewłaściwem. Wreszcie, nie miałem żadnych danych, by szczerą odpowiedź otrzymać...
— To wszystko?
— Wcale nie! i oto co najważniejsze Walentyna wie, że nie jestem wcale żadnym kupcem obrazów i przedmiotów sztuki... Zna prawdziwe stanowisko moje...
— Powiedziała to panu?...
— Bynajmniej, lecz młoda zawoalowana dama, przychodziła dziś rano do domu bankowego pytać się o mnie, zanim tam jeszcze przyszedłem... Odźwierny mi ją opisał i pewny jestem, że to była panna de Cernay.
Pan Roch, zastanowił się przez chwilę i odpowiedział:
Nie wydaje mi się to wszystko rzeczą zbyt wielkiej wagi... Wytłómacz pan maleńkiej, że oszołomiony jej osóbką, dla zbliżenia się do niej, uchwyciłeś się pierwszego lepszego sposobu, aby się zapoznać z nią bliżej. Podobne kłamstwo jest grzechem powszednim u zakochanych, i nie jest w stanie westalki nawet obrazić, gdy wchodzi w grę tak piękny czynnik... To jedynie mnie dziwi i niepokoi... kto młodą pannę mógł o panu powiadomić... W tem sęk, kochany panie!... Fumel, może ty tę zagadkę odgadniesz?...
— Dzieckoby ją odgadło! — odparł ex-policyant.
— Któż zatem?...
— Kochanek, u stu dyabłów, i to ukryty.
— Masz tobie! — mruknął ex-adwokat, a następnie, zwracając się do kasyera, zapytał:
— Czy to i twoje zdanie, drogi panie Vogel? Czy pan także przypuszczasz rywala?
— Najzupełniej — odparł Vogel. — Wierzę w niego niezachwianie tak jak pan Fumel...
— Czy ta wiara opiera się na przypuszczeniach, czy też na faktach poważniejszych?
— Na faktach poważniejszych...
— Na jakich?
Vogel opowiedział o wykwintnym jeźdźcu którego obecność w okolicy ogródka zauważył i dodał:
— Przeczucie mówi mi, że ten młody człowiek jest właśnie rywalem, o którym mowa... Szpiegował mnie, czy też kazał mnie szpiegować, a musiał być i u Walentyny, skoro mógł ją powiadomić o odkryciach dotyczących mojej osobistości!... Nie wiem nic o nim, zatem fizycznem jest niepodobieństwem, abym go mógł śledzić. Czynność kasyera wiąże mnie od wpół do dziewiątej rano do czwartej po południu w klatce domu Jakóba Lefevre! To rozpacz...
Pan Roch uśmiechnął się dobrotliwie.
— Drogi panie — odpowiedział — nie psuj sobie krwi z powodu takiej drobnostki.
Tajemnica pozbawiająca cię spokoju, wyświetli się niebawem...
— W jaki sposób?
— Zwróć się pan do Fumela... Chodzi o przeprowadzenie śledztwa, a to do jego specyalności należy..
Herman Vogel spojrzał pytająco na ex-policyanta.
— Sta-Pi... załatwi tę sprawę — rzekł.
— Kto to jest Sta-Pi? — zapytał zaciekawiony kasyer. — Zdaje mi się, że raz już wymówiłeś pan był przy mnie to dziwaczne przezwisko...
— To jeden z naszych podręcznych... Młody przebiegły człowieczek, który z pewnością zaszedł by daleko, gdyby nie miał złych nałogów... Niestety, rozpustnikiem jest, karciarzem i łakomcą... To mu zawsze przeszkadzać będzie... Miesięczną pensyę przejada w przeciągu dwóch tygodni... Dwustu franków potrzebuje zawsze a zawsze... Mój drogi wspólniku, zechciej przywołać Sta-Pi...
Pan Roch ujął tubę kauczukową.
Fumel mówił dalej:
— Chłopiec ten, nazywa się w rzeczywistości Stanisław Picolet... ale wołamy na niego przez skrócenie Sta-Pi...
Ktoś lekko zapukał do drzwi gabinetu.
— Proszę! — odezwał się Fumel.
Młody Picolet stanął na progu nieruchomy, postawa jego wyrażała połączenie uniżoności z efronteryą; stał tak, gładząc prawą ręką kaczorek wypomadowany i czekał aż się odezwą do niego.
Stanisław Picolet za dobrze znany jest czytelnikom naszym, abyśmy potrzebowali kreślić wizerunek jego.
— Słuchaj no, chłopcze kochany — odezwał się Fumel — przed chwilą sławiłem twój rozum i twoję zręczność przed obecnym tu panem Vogel... Masz sposobność odznaczenia się i zasłużenia... Zaraz ci powiem, czego oczekują po tobie... Pan Vogel, umie być hojnym i gdy się dobrze spiszesz, przyzna ci gratyfikacyę w ilości dziesięciu luidorów...
Oczy chłopaka zaświeciły pożądliwością.
— Dziesięć ludwików! — powtórzył zachrypłym głosem — w sam czasby mi przyszły, panie Fumel!... Wiesz pan przecie, że mi brak zawsze akurat dziesięciu ludwików.


XXX.

— Życzymy sobie — ciągnął Fumel — poznać nazwisko i miejsce zamieszkania pewnego młodego człowieka, krążącego około jednej małoletniej panienki, zamieszkałej w ustronnym domku w Passy, a prócz tego, pragniemy jeszcze wiedzieć, czy młody ów człowiek bywa u owej małoletniej...
— Możliwe — odparł Sta-Pi... — Wskazówki, jeżeli łaska?...
— Nic pewnego... Przypuszczenia... podejrzenia... oto wszystko...
— Hm!... Nontengo!... Wypadnie domyśleć się jegomości?...
— Dostaniesz dokładny jego rysopis, a przytem młody przypuszczalnie ów pan, jest jedynym okazem rodzaju męzkiego, krążącym około domku o którym mowa... Oddaję cię na rozkazy pana Vogla. Pojedziesz z nim do Passy, skoro noc zapadnie i porozumiecie się ze sobą, co do sposobów postępowania, jakie przedsięwziąć należy, aby śledząc, nie obudzić nieufności... Ponieważ sprawa jest wielkiej wagi, zwalniamy cię tymczasowo od przychodzenia do agencyi... Zmienisz się na figurę nic nie znaczącą, na jednego z tych osobników pospolitych, co to nikt na nich nie zwraca żadnej uwagi.
— Głupstwo!... Mówiłeś pan, panie Fumel, że miejscowość odludna?...
— Nie odludna, ale mało uczęszczana...
— Mógłbym sprawić sobie wózek zieleniarza wędrownego, i obwozić powiędłe jarzyny, którychby nikt nie kupował; aie na to potrzebaby mieć znaczek z prefektury i liberyę, bo inaczej pierwszy lepszy „salceson“ zapakuje mnie do ciupy...
— Jutro rano otrzymasz znaczek i liberyę, zajmę się tem zaraz dziś wieczorem.
— Prócz tego — ciągnął dalej Sta-Pi — będę potrzebował jakiejś zaliczki... Bardzo niewielkiej, cztery lub pięć sztuk po sto sous... tymczasem...
— A to na co?... — zagadnął Fumel.
— Ażeby w braku drobnych, nie znaleźć się w kłopocie!... — odparł „podręczny.“ — Może się zdarzyć potrzeba wzięcia dorożki, dla pogoni za młodym jegomością i ofiarowania dobrego napiwku woźnicy, dla dodania nóg chudej szkapie, może wypadnie kawy z wszelkiemi dodatkami zafundować jakiemuś chłystkowi, dla rozwiązania mu języka, a to wszystko kosztuje...
— Jeżeli — odparł Fumel — będziesz miał jakie koszta, podasz mi rachunek... Zwrócę...
Sta-Pi poklepał się po kieszonce od kamizelki, która żadnego nie wydała dźwięku.
— Czyste płótno... — zawołał. — Chuda fara!...
— Jesteś bez grosza?...
— Naturalnie...
— A pensya twoja?...,
— Jest też o czem gadać, o mojej pensyi!... — burknął z urąganiem chłopak. — Pan wiesz przecie, panie Fumel, jak jest anemiczna... Gdybym nie potrafił natchnąć ufnością gospodyni mojej, nie nadążyłbym ściskać żołądka... Będzie też w złocie chodziła, skoro dostanę odrazu dziesięć ludwików moich!...
Fumel byłby się targował jeszcze ze Sta-Pi o zaliczkę, ale Herman Vogel wydobył pugilares, wydobył zeń dwie sztuki złota i zawołał:
— Masz tu czterdzieści franków... mój chłopcze.
Agent pp. Roch i Fumel, nie dał sobie tego powtórzyć, porwał pieniądze i wrzucił je do kieszeni.
— Tysiączne dzięki, najzacniejszy panie!... Jestem teraz na cztery kanty zabezpieczony... Dalej jazda! wesoło!...
Kasyerowi nie chodziło wcale o to, by się publicznie ze Sta-Pi pokazywać, bo egzemplarz ten, w poszarpanym garniturze, w pomiętym kapeluszu i bieliźnie wątpliwej białości, wyglądał raczej na włóczęgę, na łobuza jakiego zarogatkowego, niż na członka agencyi.
Wymówiwszy się pod jakimś pozorem, naznaczył mu zatem schadzkę na stacyi w Passy.
Jak wiemy, stacya ta znajdowała się w niewielkiej odległości od ogródka przy ulicy Mozarta.
Gdy biła godzina ósma, Herman wysiadał z dorożki przy rogu ulicy Pompierskiej,
O tej porze żaden pociąg sie przychodził.
Mały placyk przed dworcem prawie też był zupełnie pusty; stał na nim jeden tylko kataryniarz chudy, garbaty i niemiłosiernie kręcący korbą swego instrumentu.
Vogel zapalił cygaro i przechadzając się wzdłuż i wszerz, wyczekiwał na zamówionego pomocnika.
Upłynęło pięć minut.
Wykrztusiwszy melodyę Ay Chiquity, katarynka zaczęła Il Baccio.
Herman począł się nudzić, gryzł nerwowo koniec cygara.
Noc zapadła już zupełna, niebo błyszczało gwiazd miliardami.
Gazowe latarnie stacyjne rzucały blask na plac szeroki.
Kataryniarz podszedł do kasyera i mocno przez nos i z akcentem owerniaka powiedział:
— Daj mi z parę sous, jeżeli łaska, dobry panie...
— Idź do dyabła!... — krzyknął Vogel niecierpliwie, oddalając się o kilka kroków.
Głos nosowy powtórzył drwiąco:
— Do dyabła?... A no, to idźmy razem, paniczku!...
Herman odwrócił się zadziwiony.
Nikogo oprócz kataryniarza, nie było na placu.
Ten ostatni roześmiał się głośno i znowu przemówił:
— Widzę dobrze, szanowny panie Vogel, że nie wiesz z kim mówisz?...
— Sta-Pi!... — zawołał kasyer. — Jakto, więc to ty jesteś?...
— Niby tak, potrosze... Potrafię, jak pan widzisz, urządzać się w potrzebie, wcale przyzwoicie... Chciałem zaprezentować panu próbkę mego talentu i egzekwowałem wyborowe kawałki z mojego repertuaru... Teraz urządzimy ztąd nogę, kiedy i gdzie panu się podoba.
— Chodź... — rzekł Herman — lecz puść mnie naprzód trochę...
— Bądź spokojny, paniczu... Nie szpilowałby taki kataryniarz u boku takiego eleganta... Rozumiem!... Idź pan naprzód, ja pociągnę za panem z tyłu...
Ulica Mozarta, dziś nawet prawie pusta po zapadnięciu zmroku, w czasie, kiedy miała miejsce historya przez nas opowiadana, bezludną zupełnie była.
Dopiero naszkicowaną była w pośród placów i gruntów pustych; nie dochodziła jeszcze nigdzie, a latarni wcale nie miała.
Herman Vogel dotarł do ogrodzenia, nie napotkawszy ani jednej żywej duszy.
Stanął i czekał.
Sta-Pi, połączył się z nim i zapytał:
— Czyśmy już przyszli?
— Tak.
— Objaśnienia zatem i rozkazy?...
Kasyer znał od dawna sekret otwierania zamków.
Otworzył wytrychem bramę i zaprowadził podręcznego urzędnika pp. Roch i Fumel aż pod domek, który mu wskazał.
Potem odmalował mu tajemniczego rywala, którym był nie kto inny, jeno Lionel de Rochegude.
Na tem się skończyły objaśnienia.
Rozkazy zaś można było streścić w ten sposób:
Wykryć nazwisko i miejsce zamieszkania młodego pana; dowiedzieć się, czy panna de Cernay przyjmuje go u siebie; przejmować, jeżeli się da, wszystkie listy, adresowane do młodej dziewczyny...
— Wystarcza! — odrzekł Sta-Pi. Postaramy się zdobyć gratyfikacyę...
Nazajutrz około dziesiątej rano można było widzieć młodego pokrzywionego chłopaka, o wyglądzie chorowitym, jak pchał przed sobą ulicą Mozarta mały ręczny wózek, pełen jarzyn zwiędniętych, a skoro zobaczył przechodnia, krzyczał głosem ochrypłym i monotonnym:
— Kapusta!... Pasternak!... Marchew!... Świeżutka rzepa!...
Był to Sta-Pi.


XXXI.

Lionel de Rochegude był człowiekiem szybko się decydującym.
Wychodząc z domku przy ulicy Mozarta, postanowił skończyć jak najprędzej z niepewnością, w jakiej się znajdował, i w tym celu postarać się co rychlej o rozmowę z matką.
Zaraz też po rozmowie z Walentyną, której byliśmy świadkami, pojechał do pałacu przy alei Pól Elizejskich.
Najczęściej jednak człowiek proponuje, a Bóg dysponuje.
Zastał w dziedzińcu co najmniej pół tuzina eleganckich ekwipaży, co przypomniało mu, że to czwartek, a zatem dzień, w którym pani de Rochegude wizyty przyjmuje.
Co czwartek hrabina wydawała obiad na kilkanaście osób, a potem następowało przyjęcie liczniejsze, trwające do północy, a czasem i dłużej nawet.
Bardzo często błahe na pozór przyczyny wywierają wielki wpływ na człowieka.
Młody hrabia nie mógł przecie wyprowadzić swej matki z koła otaczających ją wielkoświatowych znajomości, aby pomówić z nią poważnie o swoim interesie serdecznym.
Zmuszonym był tedy odłożyć do jutra stanowcze wystąpienie, na myśl którego serce mu bić przestawało, chociaż bowiem pewny był, że w końcu postawi na swojem, nie łudził się, że znajdzie silny opór i że zwycięztwo łatwo mu nie przyjdzie.
Przewidywał, że pani de Rochegude, walcząc z całych sił przeciw ruinie swoich najdroższych nadziei, opierać się będzie energicznie związkowi przez syna zamierzonemu, a tak niezgodnemu z jej przekonaniami, a przesądami wielko-pańskiemi.
Zależało dużo na tem, ażeby korzystnie usposobić hrabinę dla Walentyny.
Lionel, oddany wesołemu życiu kawalerskiemu, a w dodatku uważający przyjaciół matki za figury nudne nieskończenie, nigdy prawie nie pokazywał się na obiadach czwartkowych.
Dziś jednak uczynił w tej zasadzie wyjątek i zawiadomił marszałka domu, aby go zaliczył do współbiesiadników.
Przybrał ubranie wieczorowe i około szóstej wieczorem ukazał się w salonie ku wielkiemu ździwieniu zebranych, a przedewszystkiem pani de Rochegude, która przy sposobności zbliżyła się do syna i zapytała po cichu:
— Czy zjesz z nami obiad, dziecko drogie?
— Tak, dobra moja matko... odpowiedział.
— Jesteś zachwycający...
— Odtąd zawsze takim będę... Postanowiłem zmienić niektóre przyzwyczajenia...
— Proszę Boga, aby cię wysłuchał...
— Wysłucha mnie, mateczko, bądź przekonaną...
— Dobrze się stało, że od dziś właśnie rozpocząłeś reformę, ponieważ oczekuję wuja twojego i twojej kuzynki...
Hrabina, powiedziawszy to, uścisnęła znacząco rękę syna i odeszła, by zająć się gośćmi wyłącznie.
— Wuj i kuzynka przyjdą zatem! — powtórzył w duchu Lionel, brwi marszcząc jednocześnie. — Trzeba mieć szczęście, jak moje... O! gdybym był wiedział o tem! — Fatalnie się złapałem... Ale trudno, muszę nadrabiać miną... Bądź co bądź, nie na rękę mi to wcale, bo ożywi to i podnieci marzenia matki...
W kwadrans potem lokaj oznajmił głośno:
— Pan margrabia de Rochegude i panna de Rochegude...
Wuj Lionela, senator, generał dywizyi, komandor orderu legii honorowej, był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, o oblicza imponującem, a pańskiem ułożeniu.
Wzrostu był średniego i brzydki raczej, niż urodziwy.
Długi pobyt w Afryce i gorące słońce tamtejsze spaliło mu skórę na twarzy i uczyniło do indyanina podobnym.
Na tej twarzy smagłej z odcieniem ceglastym, błyszczały pod gęstemi brwiami oczy czarne, żywe jak u młodzieńca, głowę zaś pokrywały białe jak śnieg włosy, krótko ostrzyżone.
Długie najeżone wąsy nie mniej były białe, niż włosy na głowie.
Nawet nie widząc wstążki z mory purpurowej, zawieszonej na szyi, nie widząc brylantowego, błyszczącego na piersiach krzyża, łatwo odgadnąć było, spojrzawszy na generała, że się ma do czynienia z człowiekiem dostojnego bardzo znaczenia.
Stary szlachcie był typem zdrowia, siłę miał herkulesową.
Szerokie plecy zdawały się zdolne świat cały podtrzymać.
Pan margrabia powinien był żyć sto lat co najmniej jeszcze, atak tylko apoplektyczny mógł chyba wyrządzić mu niespodziankę. p
Estera, jedyna córka jego, zaczęła rok siedmnasty, i zaledwie od kilku dni opuściła pensyonat klasztorny des Qiseaux.
Była to powabna, pełna życia dzieweczka, zdradzająca trochę jeszcze pensyonarkę, co jej bynajmniej wdzięku nie ujmowało.
Gdzie Lionel oczy podział, że się nie zakochał w tej kuzyneczce?
Stawiamy tę zagadkę, nie próbując jej odgadnąć.
Jedynym powodem, mającym za sobą słuszność pozorną, jedynym powodem, powtarzamy, obojętności Lionela dla ślicznej dziewczyny, było chyba to, że mu ją za żonę przeznaczano...
Małego wzrostu, tak jak jej ojciec, lecz prześlicznie zbudowana, drobna i cienka w pasie, z nóżkami jak u Kopciuszka, a rączkę księżniczki Estera miała przytem płeć koloru bursztynu.
Obfitość czarnych jedwabistych włosów, z odcieniem granatowym, piętrzyła się po nad twarzyczką uśmiechniętą, okrywającą się prześlicznym rumieńcem za lada wzruszeniem.
Długie rzęsy i brwi wąziutkie były równie jak włosy czarne.
Łakome ptaszęta mogłyby wziąć jej usteczka za wiśnie dojrzałe, usteczka te zaś w uśmiechu odkrywały drobne perełki w otoczeniu z koralu.
Niepodobna opisać blasku życia i zdrowia tego czegoś, co chwytało za serce każdego, kto patrzył na wyraz twarzy Estery otwarty, wesoły i sympatyczny. Oczy błyszczały rozumem i szczerością. Usta dobroć znamionowały.
Gdy szła ta młoda dziewczyna, szczupła, elastyczna a silna w każdem poruszeniu, mimowoli szeptano:
— Oto prawdziwy obraz wiosny...
Estera ubrana była tego wieczoru w suknię z blado-różowego jedwabiu, prawie pod szyję zachodzącą.
Jedyny klejnot, naszyjnik z pereł, odbijał cudownie, opalową białością na złotawej skórze jej szyjki.
Dwie z pereł bransolety zdobiły rączki delikatne.
W bujne włosy czarne, niedbale ułożone na zgrabnej główce, wpięła dwie róże tego samego, co suknia koloru.
I całość i szczegóły tej istotę wybranej przedstawiały obraz uroczy i rozrzewniający zarazem, to też wejście jej do salonu przyjęte zostało szmerem uwielbienia.
Młoda panienka, nie będąc nerwową z natury, nie grzeszyła ani zbytnią pewnością siebie, ani też nieśmiałością.
Przeszła wszystkie salony skromnie i bez cienia pomieszania, podbiegła do pani da Rochegude, ucałowała ją serdecznie, ujęła z uśmiechem rękę podaną sobie przez Lionela i uściskała ją z minką dobrego kolegi, rzekła do młodego człowieka:
— Dobry wieczór, kuzynku!...
A potem dodała w zaufaniu:
— Czy wiesz, żem już wyszła z klasztoru?.. Jestem już kompletnie dorosłą panną, tatuś obiecał mnie zaprowadzić jutro do maneżu, na pierwszą lekcyę konnej jazdy... Pewna jestem, że potrafię dobrze siedzieć na siodle i śmiało, jak jaki paź jeździć... Pojedziesz ze mną na spacer konno, kuzynku, wszak prawda?
— Że będę z tego szczęśliwym i dumnym, nie wątpisz przecie o tem, kochana kuzynko — odrzekł hrabia.
Pani de Rochegude patrzyła czule na syna, rozmawiającego z Esterą, Lionel przejął spojrzenie matki i po raz drugi zachmurzył czoło.
Przy stole oboje młodych posadzono przy sobie.
Estera trzpiotała się, jak dziecko rozkoszne, i robiła, co mogła, żeby rozruszać kuzynka, którego znajdowała o wiele niżby należało, poważniejszym.
Po wielu usiłowaniach udało jej się po części, bo Lionel starał się odpędzić myśli tkwiące mu w głowie i parę razy odpowiedział, choć nie bardzo stosownie.
W duchu powtarzał od czasu do czasu:
— Ta moja kuzyneczka jest rozkosznem naprawdę dzieckiem... Kochałbym ją z całego serca, gdyby nie chciano, abym się z nią żenił.
Wieczór wydawał się nieskończenie długim biednemu kochankowi Walentyny.
Estera zabrała go dla siebie i kokietowała ze swobodą i ukontentowaniem pensyonarki, wyzwolonej z pod oka przełożonej.
Nareszcie po północy salony się opróżniły i margrabia kazał zajechać karacie swojej.
— Adieu, droga moja córeczko — rzekła pani de Rochegude do Estery, tuląc ją w objęciach z czułością iście macierzyńską.
Gdy zaś sama już tylko z młodym hrabią została, dorzuciła:
— O! tak, to moja córka... moja kochana córka! — Będziesz miał zachwycającą żonę, moje dziecko!... Będziesz bardzo, bardzo szczęśliwy!...
— Matko — odpowiedział Lionel — dużo ci mam jutro powiedzieć i to w bardzo ważnej sprawie...


XXXII.

Pani de Rochegude spojrzała ździwiona nieco i powtórzyła tonem zapytania:
— Chcesz jutro mówić ze mną o bardzo, ważnej sprawie?
— Tak, matko droga... odpowiedział Lionel.
— Czy wiesz, że mnie niepokoisz?... dla czego nie powiesz mi, o co idzie, w tej chwili?...
— Późno już, dobra matko... Zmęczona jesteś...
— Nie... nie... nic nie szkodzi.
— Powtarzam ci, że rozmowa będzie długą, i że zarówno dla mnie, jak dla ciebie lepiej będzie, gdy ją odłożymy do jutra.
— Zrób zatem, jak chcesz!... tylko powiedz mi, czy nie przytrafiło ci się czasem co złego?
— Nic a nic, droga mateczko.
— Prawdę mówisz?
— Słowo honoru...
— Uspokoiłeś mnie, bo jak wiem, nigdy nie kłamiesz, a jednak nie zasnę z pewnością...
— Mam nadzieję, że będzie inaczej... Za wieleby mnie kosztowało przekonanie, żem cię o bezsenność przyprawił... O której porze raczysz mnie przyjąć mateczko?.
— Jak tylko będę mogła... Czekam cię o dziewiątej...
— O dziewiątej będę już u mamy...
— A potem zostaniesz ze mną na śniadania?
— Dobrze, mateczko...
— Bo to, widzisz, ci twoi przyjaciele i przyjaciółki strasznie cię absorbują, podczas gdy jesteś w Paryżu! — ciągnęła hrabina! — Ah! to życie kawalerskie! To klęska dla matek, kochających swoich synów!... Jakżebym pragnęła, żebyś się już raz ożenił!... Czy ty to pojmujesz?
— Pojmuję cię, mateczko, i podzielam w zupełności twoje pragnienia...
— Otóż tak to lubię... uzdrowiłeś mnie tem, coś powiedział... Do widzenia, drogie dziecko, do widzenia... do jutra...
— Do jutra, dobra, kochana mamo!...
Lionel uścisnął matkę i powrócił do siebie.
Nareszcie noc minęła.
Pani de Rochegude, zaniepokojona tajemniczem odezwaniem się jedynaka, nie spała dobrze.
Młody zaś człowiek nie spał wcale...
Punkt o dziewiątej przestąpił próg apartamentów hrabiny i zapukał lekko do drzwi jej sypialni.
Otworzyła mu zaufana pokojowa matki.
— Pani hrabina oczekuje pana hrabiego w swojej modlitewni... rzekła.
Modlitewnia była niegdyś buduarem.
Po śmierci męża, pani de Rochegude zmieniła przeznaczenie i umeblowanie buduaru.
Ciemne obicia, klęcznik gotycki, obrazy treści religijnej mistrzów szkoły włoskiej, czyniły z małego pokoju rodzaj kaplicy domowej.
Pomimo wymagań życia światowego, hrabina nie przestała nigdy być prawdziwie pobożną.
Od chwili, gdy została wdową, stała się jeszcze pobożniejszą, lecz tę pobożnością słodką, pełną tolerancyi, pobożnością oświeconą, manifestującą się jedynie surowością dla siebie samej, a wielką pobłażliwością dla drugich, oraz niewyczerpaną dobroczynnością.
Nie miała za złe używania przyjemności światowych i sama bez żadnego skrupułu udział w nich przyjmowała.
W chwili, gdy ją przedstawiamy naszym czytelnikom, pani de Rochegude, chociaż prawie pięćdziesięcioletnia, zachowała ślady znakomitej urody.
Mogła uchodzić za piękną nawet w otoczeniu kobiet młodych.
Ubierała się zawsze poważnie i nie nosiła nigdy sukien jasnych.
Kilka zaledwie nitek srebrnych przeświecało w gęstych, ciemnych jej włosach, obejmujących twarz bladawą, o rysach regularnych.
Duże, ciemno-niebieskie oczy, zachowały blask młodości, a postać szczupła i giętka nie straciła ruchów szlachetnych i pełnych powabu.
W czarnym szlafroku aksamitnym zasiadła w dużym fotelu z XVI-go wieku i oczekiwała na syna.
Wszedł Lionel.
— Dziecko moje, dla czegoś taki blady? — zawołała.
— Wzruszony jestem, matko droga....
— Przerażasz mnie tak samo, jak przeraziłeś nocy minionej, a nawet bardziej jeszcze! O cóż to chodzi?
— O przyszłość moję?...
— Byłażby zagrożoną?
— Tak, matko... Lecz dzięki niebu, zależy wszystko od ciebie...
— Nie rozumiem cię, mój synu...
— Zaraz mnie zrozumiesz, matko droga, albowiem jak zawsze, tak i teraz pójdę do celu odważnie i szczerze... tak samo, jak w dniu bitwy pójdę w ogień nieprzyjacielski...
Lionel usiadł obok hrabiny, ujął jej ręce, ucałował z czułością pełną szacunku i zaczął:
— Kochasz mnie wszak, mateczko... Kochasz mnie z całej duszy?...
— Pytasz mnie o to?
— Nie pytam wcale... Powtarzam tylko, że tak jest rzeczywiście...
— Masz racyę.. stokroć razy masz racyę... Kocham cię nad wszystko w świecie!
— Kochasz mnie, jestem tego pewny, o tyle, że bez wahania poświęciłabyś projekty oddawna wypieszczone, jeżeliby trzeba tego było, aby mi szczęście zapewnić.
Młody człowiek urwał.
Pani de Rochegude, drżąc cała, wpatrzyła się weń wzrokiem pełnym boleści i wyszeptała:
— Co się stało? Dla czego tak do mnie mówisz? Bóg mi świadkiem, żem gotowa na wszelkie poświęcenie! Lecz o jakie poświęceniu mówisz?... Czy twoje szczęście naprawdę jest zagrożone?...
— Tak matko...
— Przez kogo?
— Uzbrój się, matko moja, w odwagę...
— Mam jej dużo, mój synu...
— A jednak ręce twoje drżą...
— Trwożę się pomimo woli... ale mów... chcę wiedzieć wszystko...
— Najgorętszem pragnieniem twem na ziemi, jest małżeństwo moje z kuzynką...
— Jedyne to pragnienie... Skoro się w rzeczywistość zamieni, powiem, że mogę umrzeć spokojnie...
— Otóż, matko moja, przebacz, że ci boleść sprawię okrutną... przebacz, że marzenia twoje rozwieję... przebacz mi, błagam cię o to! To małżeństwo jest niemożebnem...
— Co mówisz?
Lionel powtórzył, co powiedział przed chwilą.
Pani de Rochegude zatrzęsła się jak w febrze.
— Niemożebnem? — krzyknęła. — Dla czego?
— Boby stało się niedolą całego życia mojego...
Hrabina wzruszyła ramionami.
— Czyś rozum postradał, czy co — podjęła. — Zostać mężem uroczej dziewczyny, nie może być nieszczęściem, a kuzynka twoja jest przecie wyjątkowo uroczą...
— Czy myślisz matko, że nie wiem o tem?. — Estera nietylko jest piękną jak anioł, ale i serce anielskie posiada...
— Nikt w świecie, a ja tem bardziej nie od ważyłbym się temu zaprzeczyć!... Estera może wybierać... Ten, którego wybierze za męża, będzie najszczęśliwszym, pomiędzy szczęśliwymi...
— Ależ tym mężem, ty przecie będziesz...
— Nie, matko...
Pani de Rochegude powstała.
Pochwyciła gwałtownym ruchem ręce syna i, patrząc mu w oczy z rodzajem zgrozy wewnętrznej, zaczęła głosem złamanym:
— Wytłómacz mi, co to wszystko znaczy?... Zdaje mi się, że to sen okrutny, albo że rozum tracę! Słyszę, co mówisz, ale przypuszczam, że źle sobie tłómaczę, słowa twoje... Mówisz zatem, iż nie ożenisz się z kuzynką?...
— Tak mówię, moja matko...
— Od tylu lat już połączenie to postanowione! Wiedziałeś o przyrzeczeniach margrabiego i moich, i potwierdzałeś je zawsze dobrowolnie! Estera pragnie kochać tylko ciebie... Kocha cię już nawet, sama o tem nie wiedząc... Czytałam to wczoraj w oczach jej niewinnych... To małżeństwo musi przyjść do skutku...
— A jednak nie przyjdzie... Bo jest jedna ważna ku niemu przeszkoda...
— Jaka?
— Niczem nieprzełamana... Popełniłbym nieuczciwość, przykuwając Esterę do mojego istnienia.
Kocham to słodkie dziecię uczuciem braterskiem, lecz innej kobiecie oddałem serce moje, gorącą miłość moję...


XXIII.

Piękna twarz pani de Rochegude oblekła się takim dojmującym wyrazem boleści, że Lionel nie będąc w stanie patrzeć na matkę, spuścił głowę ku ziemi.
— Matko, błagam cię — zaczął.
Hrabina nakazała mu gestem milczenie.
— Kochasz inną kobietę? — zawołała.
— Tak, matko...
— To fantazya, to przemijające, płoche uczucie... to płomień, który zagaśnie niebawem... Ileż to razy wyobrażałeś już sobie, żeś na śmierć zakochany?.. A po kilku dniach, po kilku tygodniach, uczuwałeś twoję pomyłkę! I teraz tak samo, złudzenie bierzesz za rzeczywistość.
— Masz racyę, moja matko — odparł młody człowiek. — Myliłem się bardzo często, lecz doświadczenie nauczyło mnie rozróżniać prawdę od złudzenia.... Dziś kocham prawdziwie... Oddałem się cały bezpodzielnie i na zawsze...
— Sto razy już to słyszałam!
— Już więcej tego nigdy nie posłyszysz...
Pani de Rochegnde załamała ręce.
— Boże Wielki! — jęknęła, czyż mogłam się spodziewać tak strasznego ciosu z ręki dziecka mojego!...
— Rozpacz mnie ogarnia, matko moja, na widok cierpienia twego! — odrzekł młody hrabia — sumienie moje jednak nic mi nie wyrzuca. Nie można sercu rozkazywać, niestety!...
Po chwili milczenia hrabina znów zaczęła:
— Coż to nareszcie za kobieta, którą kochasz tak niby bardzo, lub ci się zdaje, że kochasz?
— Młodziutka... zaledwie siedmnastoletnia panienka, tak samo jak moja kuzynka...
— Czy z wielkiej pochodzi rodziny?
— Pochodzi z zacnej rodziny.
— Rodzice jej w Paryżu zamieszkują?
— Niema już rodziców, mieszka sama, z siostrą ośmioletnią...
— Jak się nazywa?
— Walentyna de Cernay.
— Nie znam tego nazwiska... Zdaje mi się, że z drobnej szlachty pochodzi...
— To nic nie znaczy, moja matko!
— Czy posiada jaki majątek?...
— Bardzo jest ubogą, lecz ja jestem bogaty za dwoje...
— Gdzieżeś ją poznał?... Kto cię jej przedstawił?...
Lionel i tak już blady, zbladł teraz jak ściana...
Domyślał się, jakie wrażenie wywoła to, co teraz powie, lecz wiemy już, że brzydził się kłamstwem, odpowiedział zatem bez wahania:
— Nikt mnie nie przedstawiał... Spotkałem pannę de Cerney, wychodzącą ze sklepu handlarza obrazów... Odnosiła właśnie akwarelle, jaką u niej obstalowano, albowiem bardzo jest ubogą, powtarzam to raz jeszcze, i pracuje na utrzymanie swoje i małej siostrzyczki.. Od pierwszego spojrzenia uczułem, że ją kocham...
— Zaczepiłeś ją zatem?...
— Tak matko, zaczepiłem...
— Rozmawiałeś z nią na ulicy, a ona ci odpowiadała?...
— Odpowiedziała mi pogardą, na jaką postąpieniem mojem zasłużyłem...
— Nie zniechęciłeś się jednak i poszedłeś dalej za nią...
— Tak matko, szedłem za nią wbrew jej woli... Chciałem się dowiedzieć, gdzie mieszka; lecz przysięgam bez żadnej wstecznej myśli... bo tegoż samego dnia przyrzekłam sobie, iż jej nigdy już więcej nie ujrzę... Przez jakiś czas walczyłem z sobą, następnie uczucie zwyciężyło...
— A wtedy wzruszona twoją wytrwałością, panna Walentyna de Cernay przyjęła cię u siebie w domu?...
— Jeden, jedyny raz tylko, i jeszcze musiałem użyć różnych pozorów, aby mi drzwi swego domu otworzyła...
— Czy ta panienka wie, żeś jest hrabią de Rocheguda i że posiadasz wielki majątek?...
— Wie, moja matko... Nie mogłem ukrywać przed nią nazwiska i położenia mojego...
— Wyznałeś, że ją kochasz?...
— Wyznałem...
— Tak zaraz przy pierwszem widzeniu?...
— Musiałem to uczynić... musiałem wiedzieć, czy mnie drugi raz przyjmie?...
— Mówiłeś z nią o małżeństwie?...
— Mówiłem...
— Cóż ci odpowiedziała?...
— Że nigdy nie zgodzi się zostać moją żoną bez pozwolenia mojej matki, i że nic na świecie nie zmusi jej do wejścia w rodzinę, któraby ją przyjęła niechętnie...
— Czy panna de Cernay odpłaciła ci przynajmniej wyznaniem za wyznanie?...
— Nie moja matko... W tej chwili nawet nie wiem jeszcze, czy mnie kocha, chociaż pewny jestem, żeby mnie pokochała...
Pani de Rochegude uśmiechnęła się słodko.
— Dziecko moje drogie — rzekła — z początku przeraziłeś mnie okrutnie, widzę jednak teraz, że mój przestrach był przesadzonym... To, coś mi opowiedział, jest sobie bajeczką zwyczajną, jedną z tych jakie piszą autorowie tuzinkowi ku pociesze gryzetek, marzących o wydaniu się za książąt!:.. W całem tem zdarzenia, niema nic poważnego, nic, coby brać można na serjo... Sam pierwszy to zrozumiesz niebawem... W twojem opowiadaniu jedna rzecz mnie tylko dziwi, że ty, Lionel de Rochegude, z twoją znajomością życia, z twojemi obyczajami wytrawnego światowca, że ty, który w ogóle zanadto jesteś sceptycznym w sądzenia o kobietach, pozwoliłeś dać się wziąć jak młokos niewinny, jak uczeń świeżo wyszły z kolegium, na opowiadanie zręcznej awanturnicy...
Lionel zatrząsł się gwałtownie, twarz zmieniła mu się okrutnie.
— Awanturnica?... — powtórzył — Matko, czy to o pannie de Cernay powiedziałaś?...
— O kimże innym miałabym mówić?... Niech mnie Bóg strzeże od sądów lekkomyślnych, lecz wierz mi, biedne moje dziecko, że chytrość tego fałszywego niewiniątka, tak widoczną jest, iż potrzeba grubej zasłony na oczach, aby jej nie dostrzedz odrazu!... Gdy raz ci się oczy otworzą, sam dziwić się będziesz twemu zaślepieniu...
— Matko moja — zaczął młody człowiek błagalnie — nie mów takich rzeczy... proszę cię o to na klęczkach... Zdaje ci się, żem zaślepiony, że mnie zwodzą nikczemnie... Twoje wielkie przywiązanie usprawiedliwia cię poniekąd, ale spotwarzasz, matko moja, istotę najdoskonalszą... Posądzasz o chciwość i pogardy godną przebiegłość, uosobienie bezinteresowności, poświęcenia i odwagi, słowem zbiór wszystkich cnót, składających się na prawdziwego anioła!... Posłuchaj mnie tylko, matko... a przekonam cię, że to, co nazywasz w tej chwili niedarowanem szaleństwem, jest w rzeczywistości jedynym rozumnym czynem, jaki w mem życiu spełniłem.
— Mów zatem, skoro tak chcesz — szepnęła hrabina — lecz nie sądź, że mnie przekonasz...
Pomimo zapewnień hrabiny, iż powzięła niczem niezbitą opinię, Lionel opowiadał długo, a wymowa jego, z serca płynąca, powinna była trafić do serca matki.
Poprzednio odpowiadał jedynie na krótkie zapytania pani de Rochegude i czuł, że każdą odpowiedzią dostarcza argumentów przeciwko sobie.
Obecnie nic nie pominął, nic nie zapomniał z faktów, jakie znają czytelnicy nasi, a tyle prawdy i ognia wlał w opowiadanie, że pani Rochegude spostrzegłszy, iż jej przekonania chwiać się zaczynają, zmuszona była pokonywać opanowujące ją wzruszenie.
— To jeszcze dodam — zawołał Lionel w końcu — że Walentyna, godną jest miłości, że kocham ją uczuciem potężnem, lecz, że poszanowanie twej woli, równa się w mem sercu miłości dla niej, i że co bądź nastąpi, nie staną ci się nieposłusznym nigdy!... Słyszysz matko: nigdy!... Rozkażesz mi wyrzec się szczęścia, uczynię to bez szemrania, tylko, że jednocześnie wyrzeknę się życia... Wymaganiem posłuszeństwa zgubisz mnie, matko moja...Ja bez Walentyny żyć nie mogą, nie chcę i nie będę.
Pani de Rochegude patrzyła na syna z trwogą...
— Jakto?... — jęknęła — co mówisz?...
Lionel skłonił głową.
— Nie miałbyś litości dla matki!... — jęknęła hrabina.
— Gdyby jej matka dla mnie nie miała — odpowiedział młody człowiek. — Spełnią do końca powinność moję, będę synem posłusznym i pełnym szacunku, ale nic więcej przyrzekać nie mogę...
Po tych słowach cisza bolesna trwała kilka minut.
Hrabina z oczami w dół spuszczonemi, z brwiami ściągniętemi, oddychając ciężko, toczyła walkę z sobą zaciętą.
Lionel wzruszony, silił się na spokój.


XXXIV.

— Dziecko moje ukochane — odezwała się nakoniec pani do Rochegude, z nagłem postanowieniem — ze wszystkich argumentów, jakie mogły mnie, jeżeli nie przekonać, to zmusić do ustąpienia ci, ten ostatni jest najważniejszym... Gdybyś mi mówił o szczęściu twojem jedynie, byłabym próbowała dowieść ci, że prawie zawsze szczęście zawodzi, gdy na nie przez pryzmat namiętności patrzymy... Lecz tu chodzi o życie twoje... Zwyciężyłeś... Ustępuję...
— O matko! matko!... — wyjąkał młodzieniec, niesiony radością i okrywając pocałunkami ręce hrabiny — jakaż ty dobra jesteś!...
Pani de Rochegude wysunęła się z objęć syna.
— Ustępuję — powtórzyła — nie odmówię przyzwolenia, jakiego wymagałeś; spodziewam się jednak, że ze swej strony, przystaniesz na to, aby, o ile to od ciebie zależeć będzie, osłodzić gorycz mego poświęcenia...
— Czyż możesz wątpić o tem?...
— Nie, nie wątpię, powiedziałeś bowiem prawdę, mówiąc przed chwilą, żeś jest najlepszym synem...
— Co mam robić zatem?... Jestem gotów na wszystko.
— Jak wiesz — zaczęła hrabina — małżeństwo twoje z Esterą było od lat wielu marzeniem mego życia... Przekonaną byłam, że nic w świecie nie stanie na przeszkodzie temu związkowi... Myliłam się jednak widocznie... Para ładnych oczu młodej jakiejś dziewczyny, spotkanej przypadkowo, starczyło, aby się wszystko zmieniło... Wymagam, abyś mi zostawił trochę czasu, do obycia się z tym strasznym zawodem, abym przyzwyczaiła się do mojej roli...
— Nie mam ani prawa, ani ochoty odmawiać ci czegokolwiek, dobra matko... — odparł Lionel.
— Uspokój się jednak, moje dziecko — ciągnęła dalej pani de Rochegude — nie każę ci długo czekać... Odgaduję niecierpliwość twoję... Nie będę cię zmuszać, abyś złorzeczył powolności mojej...
— Ah!... — zawołał hrabia — nic nie jest w stanie podrażnić mnie, co od ciebie pochodzi...
— Wierzę... Lecz nie tego tylko wymagam...
— Mów, moja matko, jestem gotów na wszystko...
— Powtarzam ci otóż, mój synu, że masz już przyzwolenie moje, że cokolwiek bądź się stanie, nie cofnę go nigdy, nie wyrzekam się jednakże prawa rady i przestrogi... Pragnę poznać osobiście młodą osobę, z którą chcesz się połączyć i powiem ci otwarcie, jakie na mnie uczyni wrażenie...
— Ot... droga matko... — zawołał młody człowiek rozpromieniony — tego tylko pragnąłem!... Gdy poznasz Walentynę, pokochasz ją od razu i powiesz mi: „Miałeś racyę! Zasługuje ona na to, aby zostać córką moją!...“
Na ustach pani de Rochegude osiadł smutny uśmiech powątpiewania.
— Dałby to Bóg... — szepnęła.
— Lecz jak to zrobić... — odezwał się Lionel nieśmiało — nie mogę przecież przyprowadzić tutaj panny de Cernay... I tobie wydałoby się to niestosownem i ja nie ośmieliłbym się wspomnieć jej nawet o tem, bo pewny jestem, że odmówiłaby stanowczo...
— Z łatwością przyjdzie zwalczyć tę przeszkodę... — odpowiedziała hrabina.
— W jaki sposób?...
— Mówiłeś, że panna de Cernay maluje akwarele, dla powiększenia szczupłych dochodów swoich, a ja znajduję, że praca jej i odwaga są rzeczywiście zaszczytne... Pójdę do niej, jako do artystki i zamówię cokolwiek...
— Czy ja nie pójdę z mamą?... — zapytał Lionel.
— Nie, moje dziecko.
— Dla czego?...
— Obecność twoja przy naszem widzeniu, zawadzałaby pannie de Cernay, a i mnie samą w kłopotby wprawiała... Chcę być sam na sam z tą, którą chcesz, abym córką nazwała...
— Walentyna nikogo nie przyjmuje...
— Może przecie przyjąć kobietę...
— Czy dowie się, kim jesteś, matko?...
— Tak.
— W jaki sposób?...:
— Sama jej to powiem... Nie mam zamiaru ukrywać się i nie bronię ci uprzedzić panny de Cernay o mojej wizycie...
— Mylisz się, matko moja... Drzwi Walentyny zamknięte są tak dla mnie, jak dla wszystkich, i powtarzam ci, raz tylko jeden przestąpiłem próg jej domu...
— Tem lepiej...
— Kiedyż zatem, droga matko, udasz się do niej?... Pragnąłem tego z całej duszy, choć wymagać nie śmiałem...
— Za kilka dni... skoro Bóg użyczy siły i rezygnacyi do zniesienia ciosu niespodziewanego... Nie chcę się śpieszyć, abym pod wrażeniem smutku stronną nie była.
— O!... — zawołał Lionel — nie obawiam się o Walentynę, choćbyś najstronniejszą była, mameczko!... Gdy ją zobaczysz, jej wdzięk wykwintny, jej piękność i powab, rozproszą uprzedzenia twoje, jak słońce mgłę poranną rozprasza...
— Przyrzekłeś mi cierpliwość... — zauważyła hrabina.
— Będę też z pewnością cierpliwym...
— Liczę na to, drogi synu... Skoro tylko będę się czuła na siłach, zażądam od ciebie adresu panny de Cernay... Obecnie nie mamy sobie nie już więcej do powiedzenia... Uściskaj mnie i pozostaw samą... Potrzebuję wypłakać się, a nie chcę, abyś widział łzy moje... Za godzinę zejdziemy się przy śniadaniu, i... będę chciała uśmiechać się do ciebie...
Tak zakończono rozmowę,
Lionel, wychodząc z oratoryum pani de Rochegude, nie posiadał się z radości.
Walka pomiędzy nim a matką była daleko mniej uporczywą, niż przypuszczał, była przedowszystkiem o wiele krótszą, niż śmiał się spodziewać.
Hrabina wstąpiła z niejakiemi wprawdzie zastrzeżeniami, ale przyzwoliła bezwarunkowo.
Okoliczności zmuszały panią de Rochegude do uczynienia kroku, jakiego wymagała Walentyna w słusznej swej dumie.
Biedna sierota nie będzie miała obawy, że ją posądzą o narzucanie się bogatej i arystokratycznej rodzinie, że ją ze wstrętem do niej przypuszczą, gdy wielka dama osobiście odwiedzi ją w skromnym jej mieszkanku...
Słowem, szczęście Lionela zdawało się zapawnionem, a chwila spełnienia rozkosznych marzeń, bardzo blizką.
Tak się przynajmniej zdawało.
Powrócił do pawilonu, zasiadł przy biurku, wybrał najpiękniejszy wonny arkusik papieru i zaczął pisać do panny de Cernay.
W tym samym czasie pani de Rochegude z twarzą w dłoniach ukrytą i zalaną łzami, modliła się na klęczkach w oratoryum.
— Boże mój, dodaj mi siły, dodaj odwagi, których tak potrzebuję!... — szeptała — Racz dozwolić o Boże mój, aby żona wybrana przez mojego syna, godną była jego miłości!...


XXXV.

List Lionela nie był stosunkowo długim.
Oto co zawierał:

„Ukochana Walentyno!

„Nie dziw się, że już piszę do ciebie...
„Dobrą ci komunikuję nowinę i mam nadzieję, że podzielisz radość moję!...
„Tylko co skończyłem poważną i długą rozmowę z matką...
„Powiedziałem jej, że cię uwielbiam... powiedziałem, że najgorętszem mojem jest życzeniem, aby cię córkę swoją nazwała...
„Miłość musiała natchnąć mnie wymową, bo wzruszyłem i i przekonałem mamę, bo nad wszelkie spodziewanie przystała na wszystko, o co prosiłem...
„Hrabina de Rochegude marzyła o związku, o jakim ci wspominałem...
„Pojmujesz, że nie mogła bez niejakiego żalu wyrzec się projektów oddawna ułożonych, zwłaszcza, że nie zna cię jeszcze, otrzymałem atoli świetny dowód jej dobroci.
„Wyrzekła się pragnień swoich najdroższych...
„Zezwoliła na nasze małżeństwo...
„Przyciśnie cię do serca i kochać będzie, jak na to zasługujesz...
„Sama, osobiście powie ci o tem...
„Postanowiła być u ciebie, w twojem milutkiem schronieniu przy ulicy Mozarta...
„Przyjmiesz ją z wdziękiem i prostotą właściwemi sobie i usłyszysz zapytanie: Drogie dziecię, czy chcesz być córką moją?...
„Widzisz droga Walentyno, że słuszne twoje wymagania otrzymają najzupełniejsze zadośćuczynienie...
„Nie wiem jeszcze, kiedy cię hrabina de Rochegude odwiedzi, lecz niebawem dzień ten nadejdzie; gdy już będę miał pewność co do tego, aby cię ustrzedz od niespodzianki lub wzruszenia, uprzedzę...
„A teraz, najdroższa moja, teraz, kiedy przyszłości nie kryje już tajemnica, teraz, kiedy nic, oprócz własnej twej woli, nie może przeszkodzić, abyś została żoną moją, czy nie zmienisz zakazu, który mnie unieszczęśliwia, i który obecnie niema już racyi bytu?... Czy pozwolisz mi przychodzić do siebie, choćby bardzo rzadko tylko?...
„Narzeczony to błaga o wstęp do domu narzeczonej... — Nie bądź okrutną i nie odmawiaj, błagam cię o to....
„Widzisz, jak ślepo posłusznym ci jestem... Mógłbym to, co piszę, wypowiedzieć, ale... wydałaś rozkaz, słucham go więc, jak żołnierz prawdziwy... Zasłużyłem na nagrodę, wszak prawda? przyznasz mi ją, mam to przekonanie...
„Napisz jedno słówko: „Przychodź!“ — oznacz dzień i godzinę, a najszczęśliwszy z ludzi przybiegnie do anioła, którego niezadługo będzie miał prawo nieodstępować nigdy...
„Odpowiedz mi, proszę cię, niechaj poznam drogie pismo twoje... — Oddycham nadzieją utrzymania choć słówka od ciebie...
„Walentyno, ukochana Walentyno, oblubienico moja, żono moja, staraj się pokochać choć trochę kochającego cię nad życie...

„Hrabiego Lionela de Rochegude,
„Pola Elizejskie, 70.“

Młody człowiek odczytał swój list i dość był z niego zadowolony.
Wydał mu się jednak nie tak wymownym, jak pragnął, a głównie nieco napuszonym.
Lionel był prawdziwym gentelmenem, był świetnym oficerem, ale bardzo miernym stylistą.
Dopisał jeszcze słów parę:
„Uczyń to dla mnie i zamknij drzwi swoje przed tę „dwuznaczną osobistością, która się Herman Vogel nazywa.“
Włożył list w kopertę, zapieczętował ją pieczątką herbową i zaadresował:

„Panna Walentyna de Cernay
Ulica Mozarta.“

Zaledwie skończył, wszedł służący z zawiadomieniem, że pani de Rochegude oczekuje go w salonie.
Lionel poszedł co prędzej do matki,
Hrabina, według obietnicy, przyjęła go z uśmiechem, zaczerwienione jednak powieki, lubo kilkakrotnie wodą świeżą przemywane, świadczyły, że dużo łez wylała.
Młody człowiek podał jej rękę i zaprowadził do sali jadalnej.
Pomimo egoizmu, właściwego wszystkim zakochanym, czuł się rzetelnie zmartwionym, iż sprawił taką dojmującą boleść najlepszej z matek.
Śniadanie nie było wesołe.
Obecność służby nie pozwalała na rozpoczęcie rozmowy w sprawie nurtującej matkę i syna.
Nie mieli ochoty powtarzać rzeczy raz wypowiedzianych...
Milczeli też lub dla przerwanie nużącej ciszy, gawędzili o niczem.
Po skończonem śniadaniu, pani de Rochegude podała rękę synowi.
— Czy chcesz, matko, ażebym cię odprowadził? — zapytał młody człowiek.
— Nie, moje dziecko — odparła hrabina, — Powróć do twoich zajęć lub przyjemności... Pozostawiam ci swobodę zupełną... Nie zobaczymy się już dzisiaj... Obiecałam wczoraj wieczorom margrabiemu, że będę u niego na obiedzie... obiecałam Esterze, że i ty ze mnę przyjdziesz... Ale cię wytłomaczę...
I nie czekając odpowiedzi, wyszła z pokoju.
— Biedna matka... szepnął Lionel — jak ona cierpi... Serce mi pęka, gdy patrzę na jej boleść!! Na szczęście — dodał — gdy pozna Walentynę, zaraz się pocieszy...
Powrócił do siebie.
— Powiedz Wiliamowi, niech mi konia osiodła... rozkazał lokajowi.
— Czy Wiliam pojedzie za ranem hrabią? — zapytał służący.
— Nie.
— To może Daniel?
— Nikt... sam pojadę...
W pięć minut potem, młody człowiek dosiadł wierzchowca, minął aleję Pól Elizejskich i przez aleję Eylau i ulicę Pompierów skierował się ku głównej ulicy w Passy.
W bocznej kieszeni miał list, który znamy.
Nie dojeżdżając do ulicy Mozarta, podjechał do stacyi kolei obwodowej.
Pod szklanym dachem podjazdu wystawał prawie zawsze stary komisyoner, który czas swój wolny spożytkowywał na sprzedaż dzienników, cukru owsianego i baloników dla dzieci.
Pan de Rochegude chciał mu list swój powierzyć.
Nie zastał niestety starego posłańca na posterunku.
Cukier owsiany, baloniki, gazety i cały kramik oddał on do sklepiku pod opiekę jego właścicielki i gdzieś się sam oddalił.
Lionel niekontent, zawrócił stępa w ulicę Mozarta, szepcąc:
— To już nie moja wina!... Uwiążę Boba u palisady, wejdę w ogrodzenie i zadzwonię u furtki ogródka... Klarunia wyjdzie zobaczyć, kto dzwoni, oddam jest list do rączki, nie rzekłszy ani słowa... Nie będzie mi przecie Walentyna mogła zarzucić nieposłuszeństwa...
Podjechał do ogrodzenia, które przewyższał o całą wysokość konia.
Zdziwiło go niemało, że zwykle spokojna i prawie pusta zagroda, ożywiona była życiem niezwykłem.
Malarz i literat, sąsiedzi domku Walentyny, przyjmowali na śniadaniu kilku przyjaciół.
Furtki ich ogródków były rozwarte.
Widać było młodych ludzi, spacerujących z cygarami i papierosami w ustach.
— Żeby ich dyabli wzięli! pomyślał hrabia. Niepodobna zanieść listu samemu!... Widzieliby mnie i mógłbym skompromitować Walentynę! Co zrobić?
Gdy stawiał sobie takie pytanie, głos przeciągły rozległ się na skręcie ulicy, a głos ten piszczał na nutę gminną, niby deklamując, niby śpiewając:
— Kapusta!.. Pasternak!... Marchewka... Prześliczne rzodkiewki!...

XXXVI.

Sta-Pi... wprawny komedyant, wyglądał w przebraniu zieleniarza, jakby od urodzenia był tem, za co się przedstawiał, a posiadał w dodatku słuch delikatny, i węch policyanta z rzemiosła.
Posłyszał też w tej chwili chód konia, dzwoniący ostro podkowami po nierównym bruku ulicy Mozarta, i zatrzymujący się na wprost palisady, a odgadując zwierzynę, jaką mu polecono złowić w zasadzkę, podążył za nią, pchając przed sobą kramik swój dwukołowy...
Skoro tylko ujrzał elegancką sylwetkę hrabiego de Rochegude, podobnego do posągu na pięknym wierzchowcu, natychmiast przypuszczenia jego w pewność się zamieniły.
Lionel nie mógł być kim innym, jeno koniecznie pierwowzorem postaci, określonej w kilku słowach przez Hermana Vogla.
— O! — pomyślał urzędnik do szczególnych poruczeń z agencyi pp. Roch i Fumel — a to facet co się nazywa prześliczny... Pan kasyer nie wytrzymuje z nim porównania!... Jakby tu się wziąć do rzeczy, ażeby dziś zaraz z miejsca zgarnąć nagrodę do kieszeni? Niepodobna przecie tak prosto z mostu zapytać panicza, jak się nazywa i gdzie mieszka... Za esencyonalne byłoby takie pytanie... ani chybi... poczęstowałby mnie w odpowiedzi szpicrutą po grzbiecie...
Z drugiej strony, iść za nim aż do jego mieszkania, a choćby nawet fiakrem jechać, nie wydaje mi się rzeczą zbyt praktyczną!...
Siedzi na koniu, którego cienkie nóżki wyprzedzą wszystkie wywłoki fiakrowe co najmniej o dziewięćset metrów na kilometr... Zostałbym dobrze w tyle!... A jednak muszę się dowiedzieć! muszę koniecznie!... Nie przychodzi mi na razie żaden koncept do głowy, lecz od czegóż traf, opiekun ludzi uczciwych?... Monologując w ten sposób, Sta-Pi.. nie przestawał popychać wózka, a co chwila wołał głosem monotonnym, ochrypłym od nadmiernego użycia alkoholu.
— Kapusta! pasternak! marchew!... świeża rzodkiewka!...
Skoro znalazł się o kilka kroków od hrabiego do Rochegude, wierzchowiec tego ostatniego zaniepokojony sąsiedztwem niezwykłem, zastrzygł uszami i począł się cofać.
Lionel spojrzał na osobistość wątłą, mizerną, i nieco pokrzywioną.
Zobaczył znaczek miedziany, zawieszony u guzika starej żakiety manszestrowej, świecącej od brudu i wytartej na bokach.
Ten właśnie znaczek zwrócił jego uwagę.
— Dobrze — pomyślał — otóż jakiś biedak, który, gdyby chciał tylko, mógłby doskonale zastąpić nieobecnego posłańca...
Skinął na mniemanego przekupnia jarzyn, aby się zbliżył trochę.
Sta-Pi... zamiast podejść, stanął na miejscu, uniósł jedną ręką z głowy kapelusz słomiany, brudny i obszarpany i zapytał:
— Czy to mnie przywołujecie, obywatelu?
— Tak — odparł Lionel.
— Może pan potrzebuje kapusty, pasternaku, rzepy lub marchwi? Mam to wszystko i świeżutkie w dobrym gatunku... Nie drogo sprzedam... Towar dobry... cena rzetelna... zgodzimy się, będą się starał zadowolić pana...
Na propozycyę kupna jarzyn na środka ulicy, Lionel, pomimo że był cały zajęty czem innem, nie mógł się wstrzymać od uśmiechu i poruszył głową przecząco.
— Skoro nie tego potrzebujesz, obywatelu — ciągnął Sta-Pi... czegoż zatem żądasz? Ja tylko jarzyny sprzedaję...
— Czy masz ochotę zarobić sto su? — zapytał hrabia.
— Sto su, to także pieniądze!... Ma się rozumieć, że mam ochotę, z warunkiem tylko, ażeby zarobek był uczciwym... Mam potrzebę niejednę, te pewna, ale pomimo to nie handluję sumieniem...
— Twoje sumienie nic nie ucierpi...
— Zgoda zatem!... Co trzeba zrobić?...
— Odnieść list...
— Znam się na tem!... Zanim zostałem handlarzem ulicznym, stałem jako posłaniec na rogu przedmieścia Montmartre. Doręczałem czułe bileciki różnym paniom, a zawsze w ten sposób, iż zazdrośnik niedomyślał się niczego...
— Nie spotkasz się z zazdrośnikiem...
— Tem gorzej... Mężulkowie oszukani, to rzecz zabawna!... Cóż robić, obywatelu, rozumiesz przecie, jestem kawalerem... Daleko trzeba iść z tym listem?...
— Pięćdziesiąt kroków...
— Za taki kurs sto su pan ofiaruje? No, toś pan hojny!... Skarżyć się na pana nie będę. A teraz, jeżeli łaska, proszę o rozkazy, i o wskazanie drogi...
— Spojrzyj-no wewnątrz ogrodzenia...
— Już patrzę...
— Czy widzisz czwarty z brzegu szalecik, w głębi na prawo?
— Ten z dużym krzakiem różanym, okrytym kwiatami?
— Ten sam...
— Cóż zatem?
— Masz oto ten list, a tutaj sto su.
— Dziękuję ci, obywatelu...
— Idź, zadzwoń u furtki... a gdy otworzy ci młoda panienka, lub ośmioletnia dziewczynka i zapyta czego żądasz?... Odpowiedz: „Przyniosłem list do panny Walentyny de Cernay“...
— Do panny de Cernay — powtórzył Sta-Pi... Dobrze... Nie zapomnę nazwiska... A potem?
— To już wszystko.
— Odpowiedzi nie będzie?
— Nie. Powrócisz, powiesz mi, komu list oddałeś i zajmiesz się swobodnie swojemi sprawami.
— Obywatelu — odezwał się ze śmiechem powiernik pp. Roch i Fumel — jeżeli częściej potrzebujesz posłańca, na kursy podobne temu, ciskam do dyabła jarzyny i polecam się twojej pamięci...
— Ruszaj prędzej... Czekam tu na ciebie...
— Lecę już... pędzę już, obywatelu!...
Sta-Pi.. zostawił wózek na środku ulicy i wpadł w ogrodzenie.
Lionel z konia ścigał go wzrokiem, chwilami jednak tracił z oczu po za gęstemi kląbami zieleni.
— O... gwiazdo moja!... — myślał tymczasem Sta-Pi... — Co za myśl świetną miałem, przebierając się za handlarza sałatą!... Temu to medalikowi mojemu zawdzięczam niespodziewaną łapówkę... Zarobię dziesięć luidorów bez najmniejszej fatygi, a Fumel przyzna raz jeszcze, że ma we mnie numer co się nazywał... Bo z pewnością ta bazgranina zawiera wszystko, co wiedzieć potrzebujemy...
Korzystając z opiekuńczego cienia drzew, wsunął list do kieszeni, a w jego miejsce wziął w rękę świstek papieru podejrzanej białości i niósł go ostentacyjnie.
Dotarł nareszcie do ogródka, jaki mu wskazano i pociągnął za sznurek od dzwonka.
Po niejakiej chwili, Klarunia uchyliła furtkę.
— Do kogo?... — zapytała.
— Do panny de Cernay, proszę panienki... — odrzekł Sta-Pi. — Czy mieszka tutaj?...
— To siostra moja. Czego pan życzysz sobie od niej?...
— Kazano mi oddać jej ten papier...
— Proszę...
— Oto jest panienko — nie trzeba odpowiedzi. Do widzenia!...
Sta-Pi podał Klaruni świstek przez drzwi uchylone, wykręcił się na pięcie i popędził do Lionela.
— Z kim rozmawiałeś?... — zapytał ten ostatni.
— Z małą dziewczynką, może ośmioletnią i ładniutką na uczciwość...
— Nic ci nie powiedziała?...
— Powiedziała: dziękuję, wzięła papier i zamknęła mi drzwi przed nosem...
— Masz tu jeszcze sto su — rzekł Lionel, wsuwając w rękę pseudo-sałaciarza drugą monetę, a potem zawrócił irlandczyka swego na miejscu i pojechał w kierunku parku Muette.
— Odebrała mój list!... — myślał. — Czyta go w tej chwili... Uwierzy nareszcie, że ją kocham, i może pokocha mnie także...
W tym samym czasie Sta-Pi... mówił sobie:
— Mam w garści list drogocenny!... Wypada mi teraz poszukać tylko zacnego pana kasyera i zgarnąć od ręki dziesięć luidorów... bo ich potrzebuję koniecznie.


XXXVII.

Klarunia powróciła do domku z kawałkiem papieru, jaki podał jej agent pp. Roch i Fumel.
— Kto to dzwonił, siostrzyczko?... — zapytała Walentyna.
— Jakiś człowiek brzydki, chudy, ubogi i niechlujnie ubrany... — odpowiedziała dziewczynka.
— Czego chciał ten jegomość?...
— Przyniósł to dla ciebie, siostrzyczko...
Walentyna wzięła papier zgnieciony i powalany, obejrzała go na wszystkie strony, a przekonawszy się, że nic zgoła na nim niema, zawołała ze ździwieniem:
— Ależ to świstek nie zapisany...
— To tylko dostałam, siostrzyczko...
— Czy ów człowiek wymienił moje nazwisko?...
— Zapytał: Czy tu mieszka panna de Cernay?...
— Czy to był posłaniec?...
— Tak mi się zdaje... miał znaczek zawieszony na piersiach...
— Pomyłka jakaś, albo mistyfikacya... Ani jednego, ani drugiej zrozumieć nie mogę... Nie myślmy o tem więcej...
Walentyna zabrała się z powrotem do malowania, w istocie nie myślała więcej o tem, co ją przed chwilą spotkało.


∗             ∗

Zaraz po odjeździe hrabiego de Rochegude, Sta-Pi... zatoczył kramik swój do nowo-budującego się domu, w którym chwilowo nie prowadzono roboty.
Następnie wydobył scyzoryk, z jakim nigdy się nie rozłączał, i spokojnie, jak gdyby to była rzecz najnaturalniejsza, przeciął kopertę z godłami herbowemi, wyjął podwójną ćwiartkę papieru i odczytał z wielką uwagą i zajęciem miłosny bilecik Lionela.
Gdy doszedł do końca i zobaczył wypisane dużemi literami nazwisko i adres młodego człowieka, którego mu szpiegować polecono, małpia twarz jego przybrała wyraz krotochwilny, a małe oczki zaświeciły.
— Otóż robota gotowa i jak jeszcze zrobiona!... — pomyślał. — Figlarz z ciebie nie lada, kochany mój Sta-Pi... nie sfatygowałeś się wcale, a wypchasz kieszeń obiecaną nagrodą!...
Po tym krótkim monologu, włożył napowrót list do koperty, schował go do kieszeni, odczepił znaczek już mu niepotrzebny, zatarł ręce i nucąc śpiewkę bardzo w owej epoce popularną:

Oh! oh! powiedzcie niewinne baranki,
Kto wam szybki w oknach tłucze!

udał się w stronę stacyi kolejowej.
Odchodził właśnie pociąg do Paryża.
Kupił bilet i w kwadrans był już na ulicy Ś-go Łazarza.
Dom bankowy Jakóba Lefevra i S-ki, w którym Herman Vogel pełnił obowiązki kasyera, oznaczony był, jak wiadomo, numerem 21.
Sta-Pi zamiast skręcić na lewo, zawrócił na prawo, wszedł w ulicę Rzymską, potem w ulicę Skalną, i przestąpił próg małej kawiarenki, bardzo podejrzanej, w której nigdy nie był jeszcze.
W pierwszej sali stało sześć stolików pod oknami, lecz obecnie nie było przy nich nikogo z gości.:
W drugiej sali stał bilard, ale także nie miał amatorów.
Agent panów Roch i Fumel zajął miejsce przy jednym ze stolików i zawołał głosem donośnym:
— Absynt, cygara, arkusik papieru listowego, pióra i atramentu, jeżeli łaska.
Gdy mu podano żądane przedmioty, spojrzał na zegar zawieszony nad kontuarem.
Wskazywał godzinę trzecią.
Sta-Pi nalał sobie kieliszek wódki.
Wypił go duszkiem, zapalił cygaro i następnie nakreślił szybko na papierze co następuje:

„Szanowny Panie!

„Mam już ptaszka w klatce.
„Wszelkie objaśnienia trzymam do usług Szanownego Pana.
„Miło mi oczekiwać pana przy ulicy Skalnej, Nr. 9 w kawiarni Merle. Zakład to bez żadnych pretensyj... Wybrałem go umyślnie, aby pana nie skompromitować miejscem szykowniejszem, czyli aby nie narazić na potrzebę konferowania wobec może jakich znajomych z osobistością licho odzianą, jak ja (chwilowo), ponieważ nie zrzuciłem jeszcze z siebie łachmanów handlarza jarzyn.
„Jeśli masz pan kwadransik czasu wolny... to proszę. Nie podniosę kotwicy, dopóki się pana nie doczekam...
„Przyjmij, wielce szanowny panie, zapewnienie szacunku i gotowości do usług od pokornego sługi

Sta-Pi.

„P.S. Nie zapomnij pan, jeżeli łaska, przynieść z sobą umówionego honoraryum. Okrutnie mi potrzebne...
Podkreślił dopisek i zaadresował:

Pan Herman Vogel
Kasyer banku Jakóba Lefevre i S-ki
Ulica Św. Łazarza
Nr. 21.
„Pilne i osobiste.“

— Chłopcze — zawołał potem na posługacza — przytryń mi tu jakiego posłańca, ale natychmiast... Zarobi napiwek, godny lorda angielskiego...
— Dobrze, panie... Żądany posłaniec nie dał na siebie czekać.
— Masz tu trzydzieści su, mój zuchu... rzekł doń Sta-Pi. Dyrdaj i oddaj ten list podług adresu... do rąk własnych... Niedaleko ztąd... ulica Św. Łazarza... kurs dziesięciominutowy...
— Czy będzie odpowiedź?
— Nie... ale postaraj się koniecznie oddać list do własnych rąk adresata...
— Rozumiem... zastosuję się do polecenia...
Upłynęła godzina, a potem kwadrans jeszcze...
Agent panów Roch i Fumel pił już dla zabicia czasu drugą porcyę absyntu i palił drugie cygaro, przerzucając dzienniki, znajdujące się w zakładzie.
Nakoniec o kwadrans na piątą drzwi się rozwarły i Vogel stanął na progu, badając wzrokiem wnętrze kawiarni.
Około sześciu kundmanów rozpierało się teraz na ławeczkach, obitych podartym aksamitem.
Sta-Pi podniósł rękę do góry dla zwrócenia na siebie uwagi, kasyer zbliżył się doń prędko i pochyliwszy się, zapytał:
— No, cóż słychać?...
— Przejdźmy do sali bilardowej... Niema tam nikogo. Pogadamy swobodniej... odrzekł Sta-Pi i dodał:
— Wypiłem dwie porcye absyntu, wypaliłem dwa cygara i kazałem dać sobie papier, konieczny do wykonania mego autografu... Zapłacisz pan za to wszystko i za maderę, którą mnie poczęstujesz... Uwielbiam maderę... Służy mi wyjątkowo... Chłopiec! butelka madery do sali bilardowej, dwa kieliszki i cygara... tylko lepsze, niż te, co paliłem... Rozumiesz?...
Za chwilę Herman Vogel i Sta-Pi siedzieli w głębi sali pustej zupełnie, przy butelce obrzydliwej madery, fabrykatu z białego wina, karmelu i alkoholu.
— Dowiedziałeś się zatem cośkolwiek? — zapytał kasyer z łatwą do odgadnienia niecierpliwością.
— Wiem wszystko, co potrzeba, wszystko od A do Z...
— Wiesz, jak się nazywa młody człowiek ze wstążeczką orderową?
— Wiem, jak się nazywa, gdzie mieszka i jakie ma zamiary. Skoro mówię, że wiem „wszystko“, to „wszystko!“
— Jakim sposobom się dowiedziałeś?
— Dzięki dowcipowi małego Bibi.. A Bibi, to ja...
— Gadaj zaraz, co wiesz...
— Ależ choć minutkę, obywatelu! Cóż ci u dyabła tak pilno! Najbardziej szczwany lis z prefektury potrzebowałby co najmniej ośmiu dni na to, czego ja we dwie godziny dokonałem. Przedewszystkiem porozumiejmy się, jak przystoi ludziom uczciwym... Przyniosłeś pan pieniądze?
— Mam dziesięć luidorów w pugilaresie...
— Kiedy mi je doręczyć raczysz?
— Jak będę miał dowód, żeś je zarobił...
— Sprawiedliwie powiedziane.
Sta-Pi wyjął z kieszeni list Lionela i z gestem pompatycznym podał go Hermanowi.
— Oto dowód żądany — dodał. Masz i trzymaj. Jeżeli nie będziesz zadowolony, to ci powiem, żeś za bardzo wymagający!


XXXVIII.

Herman Vogel wziął kopertę, podaną sobie przez Sta-Pi.
Przyjrzał się najpierw adresowi.
— Do Walentyny!... mruknął.
Po kilku chwilach badania, zawołał:
— Ależ to list otworzony!...
— Naturalnie... odpowiedział agent panów Roch i Fumel, napełniając szklankę po raz trzeci.
— Więc panna de Cernay miała ten list w ręku? — zapytał Vogel.
— Wcale nie!...
— Któż go otworzył?
— Ja sam, własną moją ręką!...
— Jak śmiałeś!...
— Doskonały sobie! Mówiąc między nami, mówiąc z ręką na sumieniu, byłbym bardzo głupi, gdybym, świsnąwszy ten dokumencik, robił sobie z nim ceremonie...
— Co ci na tem zależało?
— Bardzo mi dużo zależało, dowiedziałem się wszystkiego, com chciał wiedzieć...
— Powinieneś był oddać mi list nietknięty...
Sta-Pi uderzył w stół chudą pięścią z całej siły.
— Ej, do wszystkich dyabłów — krzyknął zniecierpliwiony. Czy to do pana było adresowane, czy do mnie. Chyba że do żadnego z nas... Nadajesz sobie dziwny ton, mój paniczyku!! Wyobrażasz sobie, że możesz mnie uczyć, co mi potrzebne w mojem rzemiośle!... Szpiegiem jestem ,a więc szpieguję!... Daj mi pokój, mój ty świętoszku... Zamiast jak szwab kłócić się ze mną, lepiejbyś zrobił, gdybyś zapoznał się z treścią pisma hrabiego de Rochegude. Coś mi się widzi, że ta treść zajmie cię bardzo...
— Ah! — zawołał Vogel — więc to hrabia de Rochegude?
— Tak jest, mój siostrzeńcze!... Tak, słowo

, honoru!... Ten jegomość utytułowany, bogaty, hojny (trzeba mu oddać tę sprawiedliwość), chce zostać mężem jakiejś tam sobie panienki z ulicy Mozarta. Pokazuje się, że to rzecz już pomiędzy niemi ułożona, postanowiona, i że nawet mama, której na razie niezbyt ufano, daje swoje zezwolenie, lubo nie ze zbytnią radością...

Agent panów Roch i Fumel, mógłby był długo mówić i niktby mu nie był przerwał z pewnością...
Vogel nie słuchał go wcale.
Wyjął list z koperty i studyował takowy pilnie, ważył znaczenie każdego wyrazu, a niektóre zdania wertował po kilka razy.
Widocznie nie bardzo miłe wrażenie sprawiało mu czytanie, bo twarz jego spochmurniała, brwi się ściągnęły, a oczy niespokojnie błyszczały.
Skoro dokończył przybrał wyraz obojętny, jak zazwyczaj...
Złożył papier powoli i ostrożnie, wsunął w kopertę i schował do kieszeni.
— No, cóż? — mruknął agent, ździwiony tem zachowaniem się zagadkowem. — Przeczytałeś pan?
— Tak.
— Wiesz już zatem, o co chodzi?
— Zdaje mi się.
— Zasłużyłem na nagrodę?
— Zupełnie.
— Zatem mogę zapukać do kasy?
— Tak...
Vogel otworzył portmonetkę, wsypał garść monety złotej w chudą łapę agenta, który zanim ją schował, zaczął przeliczać, mrucząc:
— To nie żadna nieufność... Oh! bynajmniej... Ale można się przecie omylić.
— W porządku!...
— Dziękuję, obywatelu, jestem do usług pańskich...
— Jakim sposobem dostałeś ten list i jakim sposobem przeszkodziłeś, aby nie doszedł do rąk Walentyny? — zapytał kasyer.
— Dowiesz się pan zaraz — odpowiedział Sta-Pi — i sam przyznasz, żem jest majstrem w mojem rzemiośle, i że daleko więcej potrafię, niż te łotry z prefektury...
Po tym skromnym wstępie, najemnik panów Roch i Fumel opowiedział szczegóły, wiadome już czytelnikom naszym.
— Zręcznyś w samej rzeczy — rzekł Vogel. Mogę dać dobrą opinię o tobie pryncypałom twoim.
— Kiedy pan się z nimi zobaczysz?
— Za kwadrans najdalej.
— Poradź im, jeżeli łaska, żeby mi choć trochę dorzucili, bo, co prawda, w tej naszej agencyi wynagrodzenia dyabelnie są mierne.
— Poradzę... bądź spokojny....
Vogel powstał i zabierał się do wyjścia.
— Zapłać pan — rzekł Sta-Pi. — Butelką zabieram. Dokończę ją za pańskie zdrowie.
Herman załatwił rachunek, wybiegł z kawiarni, wskoczył do fiakra i w kilka minut był już na ulicy Montmartre.
Wpadł gwałtownie do agencyi i wprowadzony został bez zwłoki do gabinetu, gdzie trafem szczęśliwym zastał panów Roch i Fumel.
— Ah! ah! — wykrzyknął ex-adwokat, podając mu rękę. To pan jesteś! Witamy cię, kochany klijencie! Czyżby znów co nowego?
— A znów — odrzekł kasyer — i zdaje mi się, że nasz interes bardzo zagrożony...
— Dla czego? — zapytali Roch i Rumel.
— Uprzedzono nas...
— Aha! — masz więc rywala?
— Najprawdziwszego.
— Rywala, który chce się z panną Walentyną ożenić?
— Właśnie.
— Kto on taki?
— Z łaski Sta-Pi wiem przynajmniej, jak się nazywa.
— Nazywa się zatem?
— Hrabia Lionel de Rochegude.
— Hrabia de Rochegude? — powtórzył Roch.
— Znasz go pan? — zapytał Herman.
— Znam wszystkich. Dżentelmen, o którym mowa, jest młodym, dzielnym oficerem huzarów, bardzo zamożny obecnie, a będzie obrzydliwie bogatym w przyszłości. Uchodzi za nieprzyjaciela związków małżeńskich i zapamiętałego hulakę... Przypuszczam, że zakochał się w Walentynie po swojemu, lecz wydaje mi się nieprawdopodobnem, nawet najnieprawdopodobniejszem, ażeby myślał żenić się z osobą nizkiego pochodzenia i bez majątku. W dodatku, hrabina, jego matka, nie zgodziłaby się nigdy i pod żadnym pozorem na taki despekt.
— Tak pan sądzisz?
— Mam takie niezachwiane przekonanie.
— A więc masz, czytaj, a może odmienisz zdanie.
Kasyer rozłożył list Lionela przed eks-adwokatem.
Roch włożył okulary złote, Fumel poprawił swoje stalowe i umieścił się w ten sposób, aby mógł czytać po przez ramię prawnika.
Obadwaj wspólnicy jednocześnie doczytali do końca i obadwaj razem podnieśli głowy.
— Dyabli nadali! — rzekł pan Roch.
Fumel krząknął tylko.
— Wiecie panowie teraz o wszystkiem, tak dobrze jak ja — odezwał się Vogel. — Cóż tedy sądzicie? Czy miałem się racyę niepokoić?
— Widocznie hrabia ma zamiary poważne — mruknął ex-adwokat. — To już nie przemijająca fantazya, jak sądziłem, to już namiętność prawdziwa. Położenie dyabelnie groźne...
— Tak, przyznaję — powtórzył Fumel, ale nie jest bez wyjścia...
— Masz jaki sposób? — podchwycił żywo pan Roch.
— Ma się rozumieć! — W liście pana de Rochegude znajduję parę wierszy, które mogą a nawet powinny stać się deską ocalenia dla naszych zamiarów...
— Któreż to wiersze?
— „Pragnę poznać twoje drogocenne pismo“, mówi hrabia do ukochanej; otóż widocznie nie zna on tego pisma...
— Cóż z tego?
— To nam bardzo na rękę... Nie panna de Cernay, lecz my za nią odpowiemy hrabiemu... nasz zaś wielce szanowny klijent, pan Herman Vogel, urzędowy narzeczony Walentyny, doręczy osobiście list swemu odpalonemu rywalowi...


XXXIX.

Pan Roch zadowolony, zatarł tłuste swoje ręce...
— Sapristi! kumie Fumel — rzekł następnie ze szczerem uwielbieniem — masz łeb, co się nazywa!... Winszuję ci, bardzo winszuję!...
Fumel odpowiedział:
— Zawstydzasz mnie, przyjacielu zanadto pobłażliwy!... Moje skromne zasługi nie warte są pochwał twoich... Mam niejaką wprawę w wyciąganiu korzyści z położeń delikatnych i na pozór trudnych, ale to i wszystko, zupełnie wszystko, czyli bardzo nie wiele...
— Nie poniżaj się, drogi kumciu — zaczął ex-adwokat. — Ta twoja kombinacya, to arcydzieło prawdziwe... Nikt nigdy nie potrafiłby znaleźć nic lepszego...
Potem zwrócił się do Vogla i rzekł:
— Czy, zacny, kochany klijencie, pojąłeś dobrze genialny pomysł Fumela?
— Pojąłem go i zrozumiałem! — odrzekł kasyer.
— Cóż o nim sądzisz?
— Rzecz wydaje mi się bardzo mądrze obmyślaną... Przyznaję atoli, iż niezupełnie liczę na rezultat szczęśliwy...
— Dla czego?
— Przypuszczam, że pan de Rochegude uwierzy w prawdziwość listu, jaki niby od panny de Cernay otrzyma... Znasz pan atoli, równie dobrze jak ja, upór zakochanych... Hrabia nie uzna się za zwyciężonego... Zapragnie sam bronić swej sprawy...
Czyż jest możliwe przeszkodzenie temu? Wystarczy parę minut rozmowy z Walentyną, aby zwalić nasz gmach, zbudowany na podstawie sfałszowanego dokumentu...
Fumel uśmiechnął się drwiąco i lekko zakaszlał.
Pan Roch umocował złote okulary na nosie, co, jak wiemy, było gestem jego zwyczajnym i odpowiedział:
— Tak jest, bez wątpienia. W zasadzie masz pan racyę, lecz, aby zniweczyć wszelkie niebezpieczeństwo, trzeba widzenie się ich niemożebnem uczynić...
— W jaki sposób?
— Za pomocą pewnych, bardzo pewnych sposobików, jakie we właściwym czasie poznasz i postarasz się zręcznie wykonać...
— Pomyśl pan, że nie mamy czasu do stracenia! — zawołał Vogel.
— Nie tracimy go, bądź spokojny!... Róbmy wszystko w porządku, to jest pokolei... Chodzi nam o skomponowanie listu z podpisem „Walentyna“...
— To głupstwo! — mruknął kasyer.
— E!... nie takie znowu głupstwo, jak się wydaje... Liścik powinien być skromny, naturalny, pełen prostoty dziewiczej... My tymczasem jesteśmy ludźmi interesów, nie zaś młodemi panienkami... Bądź co bądź, postaramy się zrobić co można... Odczytajmy list hrabiego de Rochegude i weźmy się do dzieła...
Po godzinie współpracownictwa Vogla i dwóch starych lisów, przygotowano brulion, poprawiany bez końca i nieczytelny prawie z tego powodu:
Brzmiał on jak następuje:

„Panie hrabio!

„Pośpieszam z odpowiedzią na list pański, gdyż moje milczenie mogłoby utwierdzić pana w nadziejach, jakie spełnić się nie mogą.
„Rozmowa nasza, na którą się pan powołuje, była od początku do końca nieporozumieniem obustronnem... powinnam bowiem wyznać, że wiedząc jak mało zasługuję na wyróżnienie, nie brałam na seryo słów pańskich, że widziałam w nich jedynie galanteryę, jaką mężczyźni praktykują w obec kobiet wszystkich.
„Zmartwiona jestem prawdziwie, że to nieporozumienie stało się przyczyną niepotrzebnego dla matki pańskiej zmartwienia...
„Powiedz pan hrabinie de Rochegude, proszę pana o to, aby się uspokoiła... Nie będę przeszkodą do urzeczywistnienia jej zdawna powziętych zamiarów...
„Bolesna konieczność nazwania mnie „córką swoją”, nie będzie jej udziałem...
„Przekonaną jestem, że ty sam, panie hrabio, nie poznałeś się na uczuciu, jakie w tobie wznieciłam... Wziąłeś za miłość prostą jedynie sympatyę!... Szczyciłabym się nią w innych okolicznościach; w obecnych przyjąć nie mogę, bo nie mogę być panu wzajemną.
„Dowiedz się pan, że już nie należę do siebie. Od godziny jestem narzeczoną „osobistości dwuznacznej“, przed którą radziłeś mi drzwi zamknąć... Pan Vogel jest najzacniejszym człowiekiem... Oczyścił się ze wszystkich niesłusznych pańskich Oskarżeń...
„Szanuję go i za dni kilka zostanę jego żoną; wie on o wszystkiem i z mego polecenia sam panu ten bilecik doręcza. Spełniłam powinność uczciwej dziewczyny, pokazując mu list pański i opowiadając o naszem spotkaniu.
„Nie potrzebuję dodawać, że napróżnobyś chciał pisać do mnie, lub żądać powtórnego widzenia... Nie przyjmę listu żadnego, a dom mój dla pana zamknięty.
„Wierzaj mi, panie hrabio, iż najgorętszem mojem pragnieniem jest, abyś zapomniał o istnieniu Twej pokornej sługi

Walentyny de Cernay.“

Brulion powyższy, odczytany na głos przez pana Roch, rozważany był i dyskutowany, a w końca pozyskał zatwierdzenie.
— Może to trochę za stanowcze co do formy, rzekł Vogel — zważywszy jednak, że panna da Cernay, pomimo swej skromności, jest osóbką bardzo stanowczą, przypuszczam, że nie zawahałaby się w danym razie w ten sposób sformułować swego postanowienia... Taki list własną jej ręką napisany, nie ździwiłby mnie bynajmniej...
— To jeszcze nie wszystko! — podjął ex-adwokat. — Trzeba to teraz przepisać ładnym charakterem niewieścim... Gdzie tu znaleźć ładnie piszącą kobietę?.. Znam tylko kopistów płci męzkiej...
— Tem się nie kłopocz, kochany panie Roch, powiedział Herman z uśmiechem — mam, co nam potrzeba...
— Jaką dawną kochankę może? — zawołał Fumel. — Strzeż się... to niebezpieczne!...
— Ależ... — odpowiedział kasyer — niema w tem najmniejszego niebezpieczeństwa... Charakter pisma będzie kobiecy... Mam przyjaciela, który od ręki, z dokładnością niezrównaną, naśladuje wszystkie sposoby pisania...
— I wszystkie najbardziej trudne podpisy ze wszystkiemi dodatkami?... — dodał Fumel. — Hrabia de Lerbac, czyli Karol Laurent!.. Że mi też to wcześniej nie przyszło do głowy...
— Więc pan wiesz?... — mruknął Vogel, skamieniały z przerażenia.
— My wiemy dużo, bardzo dużo, kochany panie... — odrzekł ex-agent prefektury.
— Karol Laurent doskonałe to zrobi — zaczął pan Roch — i przytem można być pewnym, że dochowa tajemnicy... Kiedy się z nim zobaczysz?...
— Pójdę ztąd prosto, do niego.
— Czy pewnym jesteś, że będzie w domu?...
— Tak... zajęty jest w tej chwili bardzo pilną robotą i nie może wychodzić nigdzie... Dziś wieczorem będę miał list gotowy...
— Wyśmienicie!... — rzekł ex-adwokat — tymczasem, gdy pseudo-Lorbac zajmie się kaligrafowaniem naszej prozy, pójdziesz bez straty czasu do małego dworku przy ulicy Mozarta i postarasz się zatrzeć wrażenie obmowy hrabiego de Rochegude, wyznaniem wszystkiego dobrowolnem. Wytłomaczysz się, że ukrywałeś prawdę przez miłość jedynie, że chciałeś tylko pozoru, aby się dostać do Walentyny, lecz obecnie nie będziesz już nic ukrywał i t. d., i t. d. Potem zaraz oświadczysz się panience...
Herman potrząsnął głową przecząco.
— Cóż tam znowu?... — zapytał Fumel.
— To się na nic nie przyda z pewnością, ponieważ, jak widać z listu skradzionego przez Sta-Pi... Walentyna porozumiała się z hrabią już prawie...
— Nie troszcz się o taką bagatelę, nie rób sobie nic z odmowy... — odparł pan Roch. — Chodzi głównie o to, abyś wystąpił, jako konkurent bezinteresowny. Panna de Cernay odpowie dzisiaj: nie! to rzecz nieunikniona i przewidziana... ale za tydzień powie: tak! — to nie tylko pewne, ale i przewidziane...
— Wierzysz pan w to?...
— Wierzę i proszę pana, abyś także wierzył.
— Co sprowadzi zmianę tak nagłą?...
— Ja.
— W jaki sposób?...
— Dowiesz się, jak będzie czas po temu...


XL.

Po chwili milczenia i namysłu, Herman odparł z uśmiechem:
— Zdajesz się pan tak pewnym swego, że i ja zaufania nabieram...
— O to też właśnie chodzi... — zawyrokował pan Roch. — Pewność siebie, to połowa wygranej.
— Nakreśl mi plan postępowania — zaczął kasyer — powiedz, co po wizycie w Passy i oświadczynach, jakkolwiek bądź przyjętych, czynić mi należy?...
— Powrócić do Karola Laurent, zabrać list, zapieczętować kopertę lakiem niebieskim i wycisnąć na pieczątce jeden z tych emblematów niewinności, jakiemi posługują się młode panny. Ma się rozumieć, że pan Karol wypisze swoją ręką adres hrabiego de Rochegude... Gdy już będziesz w posiadaniu listu, wracaj do domu, kładź się do łóżka i śpij spokojnie... Jutro rano o dziewiątej w ubraniu wizytowem, skromnem lecz szykownem, zajedziesz powozem przed pałac hrabiego de Rochegude i każesz mu bilet swój doręczyć...
— Czyż on mnie przyjmie?... — zapytał Vogel.
— Bezwątpienia!... Zna cię z nazwiska, skoro cię przed panną de Cernay oskarżył... Wizyta twoja zaintryguje go i zaniepokoi z pewnością... Pilno mu będzie wiedzieć, czego możesz chcieć od niego... Bądź najpewniejszym, że bezzwłocznie staniesz przed jego obliczem... Może powita cię sztywno, ozięble, ale nie będziesz chyba uważał na takie drobnostki... Oddasz list dżentelmenowi, a skoro go przeczyta, zapewne zawiąże z tobą rozmowę... Nie umiem przewidzieć, jaką będzie ta rozmowa, przypuszczam atoli, że może mieć dwa zakończenia:
Albo pan de Rochegude uzna w tobie narzeczonego, upoważnionego od Walentyny i wyrzecze się dalszego prześladowania jej swoją miłością, (jeżeli da na to słowo, bądź pewnym, że go dotrzyma), albo podpatrzy w tem komedyę i powie to otwarcie...
— To przypuszczenie ostatnie wydaje mi się jedynie prawdopodobnem...
— I mnie się tak samo zdaje — potaknął ex-adwokat — w takim atoli razie, będziesz miał doskonałą sposobność wyzwania hrabiego...
— Na pojedynek?...
— Naturalnie...
— O!... do dyabła!...
— Czy nie tchórzysz przypadkiem, kochany klijencie?... — zapytał pan Roch drwiąco.
Herman oburzył się gwałtownie.
— Jabym miał tchórzyć!... — zawołał. — Za kogóż mnie pan bierzesz?.. Gotów jestem bić się z całym światem... tylko ten oficer posiada bodaj wielką wprawę w robieniu bronią...
— Prawdopodobnie, a nawet na pewno... A pan, czy umiesz używać szpady?...
— Uczyłem się fechtunku przez sześć zaledwie miesięcy...
— Gdyby zaś pistolety?...
— Na dziesięć strzałów, trafiam ośm razy...
— Przyznaję, że na szpady, szansa byłaby mniej dla pana korzystną, ale trudno... nie można przecie zrobić jajecznicy, nie tłukąc jajek!... Kto nie ryzykuje, ten nic nigdy nie ma...
Gdy zawiązywałem całą intrygę, nie przypuszczałem takich komplikacyj... Wyrzekasz się może zatem interesu?... W takim razie podrzemy nasz akt i finita la comedia.
— Nigdy!.. — krzyknął Vogel — Gdybym miał jednę szansę za sobą na dziewięćdziesiąt dziewięć przeciwko sobie, pójdę i tak śmiało w ogień...
— I będziesz miał zupełną racyę!... — odrzekł ex-adwokat — chociażby dla tego, że, jeżeli mnie pamięć nie myli, w chwili, gdyśmy się poznali, miałeś szczery zamiar w łeb sobie palnąć... W dodatku, nie idzie przecież o położenie trupem hrabiego de Rochegude; należy zranić go tylko o tyle, aby dał nam spokój przez jakie trzy tygodnie, że zaś nie ma nic niebezpieczniejszego, jak rana, zadana ręką niewprawną, to właśnie będzie dla nas szansą... Nie mamy czasu do tracenia... Odejdź już, kochany klijencie!... Jutro rano zastaniesz mnie przed bankiem Jakóba Lefevre i S-ka, a w kilku słowach opowiesz rezultat rozmowy z hrabią...
— Nie potrzeba... Jak tylko się uwolnię, przyjdę tutaj zaraz...
— Dobrze, będę zatem oczekiwał..
Wyszedłszy z agencji przy ulicy Montmartre, Herman Vogel wziął powóz i kazał zawieźć się na bulwar Clichy, do znanego nam już domu, wbiegł tam szybko na szóste piętro i zapukał po masońsku do drzwi Karola Laurent.
Pseudo-hrabia po niezliczonych ostrożnościach otworzył gościowi i dowiedział się od tegoż, co go sprowadzało.
Zanadto przebiegły, by nie przewąchał dobrego interesu, próbował wyzyskać położenie.
Zaczął wyrzekać, że jest szalenie zmęczonym, że żądana odeń robota jest okrutnie trudną, że zresztą, gdy chodzi o młodą panienkę, uważałby taką usługę za ubliżającą dla siebie, krótko mówiąc, odmówił skopiowania listu.
Vogel wysłuchał wszystkiego cierpliwie, a następnie, nie mając czasu na dyskusye, zapytał krótko a węzłowato:
— Ile chcesz za to?...
— Pięćdziesiąt luidorów — odpowiedział Laurent bezwstydnie.
— Dam dwadzieścia pięć... zgoda?...
— Nie, drogi przyjacielu, niepodobna...
— Mniejsza zatem... udam się do pewnej kobietki, mojej przyjaciołki, i zrobi mi to za darmo... Zarobię dwadzieścia pięć luidorów...
— Dawaj brulion.
— Masz.
— A pieniądze?
— Gdy list będzie gotowy.
— Na kiedy ci potrzebny?
— Za dwie godziny przyjdę po niego...
— Możesz przyjść wcześniej nawet...
Vogel zbiegł na dół, wsiadł z powrotem do powozu, rozkazał przystanąć przed restauracyą, wypił filiżankę bulionu, zjadł porcyę befsztyku, wychylił pół butelki wina Bordeaux i kazał jechać do Passy na ulicę Mozarta.
Było około ósmej wieczorem,
Wiemy, że Herman dzwonił co drugi dzień do małego domku, pod pozorem oglądania robót, jakie dlań panna de Cernay wykonywała.
Dziś właśnie był termin wizyty.
Walentyna kilkakrotnie w ciągu dnia postanowiła nieprzyjąć oszusta, jednak odstąpiła w rezultacie od tego zamiaru.
— Po cóż mam zamykać drzwi panu Vogel? — myślała. — Rozważywszy wszystko dobrze, nie mam powodu skarżyć się na niego... Nigdy mi niczem nie uchybił... Zamiary jego tajemne, są rzeczywiście zbrodnicze, ale... Zawstydzę go moją otwartością... Przyjmę go po raz ostatni i poproszę, ażeby się więcej nie fatygował... Powiem mu, że wiem o wszystkiem, a co więcej, że nie jestem już wolną...
Rozmyślała na ten temat, gdy na raz dzwonek się odezwał.
Szary zmrok zapadł już i przysłonił całą zagrodę.
Lampa z zasłonką, umieszczona obok akwarelli zaczętych, oświecała salonik-pracownię.
— Dzwoni ktoś, siostrzyczko... — rzekła Klarunia.
— Idź zobacz, kochanko... — odpowiedziała Walentyna — jeżeli kto nieznajomy, to nie otwieraj...
— A jeżeli pan Vogel?...
— To niech wejdzie...
Dziewczynka pobiegła i za chwilę powróciła, wołając:
— Pan Vogel!... pan Vogel!...


XLI.

Herman Vogel, wchodząc w świetlane koło, rzucane przez lampę, postarał się przybrać chód nieśmiały i wyraz twarzy zakłopotany, nie podobny do zwykłej jego pewności siebie i śmiałości.
— Dobry wieczór pani!... — przemówił głosem prawie drżącym — jakże się pani miewa?...
— Jak najlepiej, dziękuję panu... — odparła Walentyna.
Następnie chcąc złapać swego gościa na gorącym uczynku, dodała:
— Spodziewałam się pana dziś wieczorem... Przyszedłeś po akwarelle, które są już gotowe?...
— O nie, pani... — mruknął Vogel, ku wielkiemu ździwieniu dziewczęcia.
— Więc cóż pana sprowadza?... — zawołała.
— Przychodzę z prośbą, abyś raczyła wysłuchać spowiedzi mojej...
— Spowiedzi pańskiej?... — rzekła Walentyna osłupiała.
— Tak pani, spowiedzi uczciwego człowieka; domagam się pobłażania, gdyż zgrzeszyłem ciężko, lubo powody, które mnie do tego skłoniły, mogą, a nawet powinny stanowić okoliczności łagodzące...
— Nie podobna mi zrozumieć pana... — wyjąkała panna de Cernay.
— Kilka słów wystarczy na wytłomaczenie wszystkiego... — zaczął Vogel. — Skłamałem przed panią... Nie jestem wcale handlarzem obrazów... Jestem kasyerem w znacznym domu bankowym... — Zamilkł.
Zdawał się czekać na słówko zapytania.
Walentyna spuściła głowę i milczała.
Bo i cóż mówić mogła?
To co usłyszała, nie było jej nieznanem.
Kasyer zaczął znowu:
— Myślisz pani teraz nad tem, dla czego dopuściłem się tego kłamstwa... Uważałem je za konieczne... Chcę pani otworzyć serce moje... Nie obrażaj się wyznaniem, jakie najgłębszy tylko dla niej szacunek powstrzymywał na ustach moich... Od pierwszego widzenia pokochałem cię, pani...
Walentyna zrobiła ruch nakazujący milczenie młodemu człowiekowi.
— Pozwól mi pani mówić, błagam cię o to... — zawołał Herman żywo. — Nie potrzebujesz się obawiać niczego!... Wpierw niż o miłości, mówiłem wszak o szacunku... A szacunek mój dla pani jest nieograniczony... Uwielbiam cię, jak świętość; namiętność, jaką we mnie wzbudziłaś, to cześć dla anioła... Pragnąłem gorąco zbliżyć się do pani, przestąpić próg jej mieszkania, nie być jej obcym, zjednać sobie miejsce u jej ogniska, a jakiż inny sposób miałem na to?... Gdybym się był przedstawił jako kasyer domu bankowego Jakóba Lefevre, nie przyjęłabyś mnie pani, bo nie przyjmujesz nikogo... Czyż nie prawda, proszę pani?...
Walentyna gestem raczej niż głosem, odpowiedziała:
— Prawda...
— Namyślałem się długo — prawił dalej Vogel — a dowiedziawszy się o zajęciu pani, powiedziałem sobie, iż jako nabywca przedmiotów sztuki, osiągnę cel gorąco pożądany... Pomysł dobrym był, skoro się powiódł w zupełności... Obecnie, udawanie stało się niepotrzebnem, obecnie, dzięki niebu, wolno mi już być otwartym... Pochodzę z rodziny cudzoziemskiej, bardzo uczciwej, nie szlacheckiej wprawdzie, lecz spokrewnionej z najpierwszą arystokracyą finansową... Z czasem otrzymam znaczne spadki, które mi los zapewnią... Tymczasem zajmuję w jednym z pierwszorzędnych domów posadę, powierzaną tylko ludziom charakteru nieskazitelnego... Pobieram dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi i mam oszczędności... Jestem usposobienia zgodnego, natury prawej i ufającej... Mam przekonanie, iż świadomie nigdy nikomu nic złego nie wyrządziłem, a ilekroć zdarzy się sposobność wyświadczenia komu przysługi, chętnie z okoliczności korzystam... Kocham cię, pani, całą mocą serca mego!... Nie zabiło ono dla nikogo, aż do chwili ujrzenia pani... Czuję, że umiałbym otoczyć panią szczęściem i pełną szacunku miłością, czuję, że jeżeli masz dążności wyższe, potrafiłbym zdobyć ci w świecie stanowisko odpowiednie...
Vogel padł teraz na kolana przed młodą panienką i złożywszy ręce, mówił głosem drżącym:
— Od tej chwili znasz mnie, pani... Wiesz kim jestem... czego pragnę... czego się spodziewam... Czy chcesz być żoną moją?...
— Powstań pan... zaklinam cię... — odezwała się wzruszona Walentyna.
— Spełniam rozkaz... — wyszeptał Vogel — ale pomyśl pani, jak mi ciężkiem będzie oczekiwanie po wyznaniu, wypowiedzianem przed chwilą... Błagam... odpowiedz!...
— Kiedy odpowiedź jest w tym razie trudną, i bardzo... — wyszeptała panna da Cernay.
— Gdyby rozczarowanie, gdyby boleść najsroższą przynieść mi miała, wolę to, niż niepewność... Mów pani! zaklinam cię!... błagam...
— Niechajże tak będzie... — wymówiła cichutko Walentyna. — Chcesz pan... słuchaj mnie zatem: Przedewszystkiem, przebaczam panu z całego serca kłamstwo, jakiego niewinności dowiodłeś mi najzupełniej... Wdzięczną mu jestem za wyrażone uczucia, wdzięczną za chęć ofiarowania mi nazwiska swego...
— Przyjmujesz je zatem?.. — wykrzyknął Vogel.
Dziewczę potrząsnęło głową przecząco.
— Odmawiasz?... — jęknął kasyer z mistrzowsko udanem przerażeniem.
— Czułabym się bardzo winną względem pana, gdybym mu pozostawiła najlżejszą, najbardziej oddaloną nadzieję... Żoną pańską nigdy nie będę.
— Dla czego? Nie cierpisz mnie, pani?...
— Nie... nie... nie o to chodzi...
— A zatem?...
— Przestałam już należeć do siebie...
— Kochasz pani innego?...
Walentyna cała spłoniona, dała znak potwierdzający.
Vogel zwiesił głowę na piersi i zniżył głos w sposób, którego mogliby mu pozazdrościć najsławniejsi tragicy teatrów bulwarowych.
— O! ja nieszczęśliwy!.. Pierzchnęły zatem marzenia moje! Wszystkie sny moje złote w niwecz się obróciły! Runął gmach mego szczęścia!... Dokoła mnie próżnia... pustka!...
Każdą inną kobietę rozśmieszyłyby te urywki melodramatyczne, ale Walentyna niedoświadczona i naiwna, Walentyna nie znająca wcale życia, uwierzyła kuglarzowi i bardzo bolała nad tem, że tak ciężką wyrządziła boleść „zacnemu Hermanowi Vogel.“
Nie mogąc niestety zrobić mu najmniejszej nadziei, nie była w stanie zdobyć się nawet na jakieś słówko pociechy.
Po chwili milczenia, kasyer począł znowu:
— Milczenia mojemu sercu nie nakażę... — rzekł głosem przeciągłym i ponurym — nie mógłbym... i nie chciałbym tego uczynić. Nie chcę zapomnienia... bo ono śmiercią by moją było!... Nie będę jednak dręczył pani widokiem boleści mojej... Bądź błogosławioną!... Bez wahania oddałbym życie, gdybym wiedział, że ci tem szczęście zapewnię!... by ten, którego kochasz, godnym był ciebie!...
— Ah!... — wykrzyknęła Walentyna — gdybyś pan wiedział...
— Nie chcę wiedzieć o niczem!... — przerwał ostro Vogel. — Miej pani litość nademną!... Nie jątrz świeżej rany mojej!... Rywala, na którego patrzysz przez pryzmat miłości, nie wynoś pod niebiosa przedemną!... Być może, że godniejszym jest odemnie, lecz kimkolwiek jest, bardziej niż ja kochać cię nie może...
— Nie mów pan tak!... — odparło dziewczę, porwane uniesieniem bezwiednem, gotowa zdradzić tajemnicę serca swojego. — Ten, o którym mówisz, a którego nie znasz, składa mi w ofierze znakomite imię i wielki majątek...
Vogel zmarszczył brwi, potrząsnął głową.
— Szlachcic... — wycedził z miną pogardliwą.
Walentyna urażona, odparła oschle:
— Tak, szlachcic!...
— Jesteś pani, przyznaję — ciągnął kasyer — godna miłości książęcej, a jednakże obawiam się...a jednakże mówię ci, pani: „Strzeż się!...“
— Dla czego?...
— Umieją kłamać, ale kochać nie potrafią ci piękni próżniacy, ci bogaci rozpustnicy, do łatwych zwycięztw przywykli... Pod wpływem kaprysu potrafią przemawiać w sposób, któremu oprzeć się trudno, potrafią łowić w złote sidła łatwowierne córki Ewy... Wiele obiecują i są do wszelkich przysiąg zawsze gotowi... Co to kosztuje słowo, którego niema się zamiaru dotrzymać!.. Córka Ewy nadstawia uszko i upada... Gdy sztuczka się udała, gdy gołąbka złowioną została, ptasznik się ulatnia i unosi z sobą przysięgi zapomniane!... Nie dowierzaj mu, pani!...
Dojmujący dreszcz przeszył Walentynę, udając atoli niezachwianą, odrzekła:
— Nie lękam się niczego...,
— Ale ja się lękam o ciebie, pani!... — zawołał kasyer. — Przeczuwam niebezpieczeństwo, którego pani nie widzisz... Jakkolwiek wzgardzoną jest miłość moja, daje mi jednak prawo czuwania nad tobą!... I będę czuwał!...


XLII.

Rozmowa Hermana Vogla z Walentyna przedłużać się nie mogła. Sierotę bolała bardzo potrzeba oświadczenia swemu wielbicielowi, iż odwiedziny jego ustać powinny.
Starała się uczynić to w wyrazach jak najdelikatniejszych, starała się przekonać nędznika, że ma dlań szacunek, ale go widywać nie może.
— Bądź pani spokojną — odparł kasyer tonem pełnym godności i starając się pokryć wzruszenie. — Pojmuję sam tę konieczność... Poddaję się jej z rezygnacyą, z jaką powinienem to uczynić... Nie będą się narzucał pani.. Wspominałem, że czuwać będę nad panią, robić to będę z daleka tylko, ukryty w cieniu... Jeśli będziesz szczęśliwą, nie usłyszysz o mnie nigdy... Przeciwnie, jeżelibyś doznała zawodu w nadziejach twoich, jeżeliby jaki cios niespodziany uderzył w ciebie, jeżelibyś potrzebowała przyjaciela wiernego, gotowego życie złożyć ci w ofierze, wtedy wspomnij o mnie, bo wiesz przecie, gdzie mieszkam... Na każde skinienie twoje przybędę natychmiast... Żegnam panią...
— Żegnam pana... szepnęła Walentyna ze łzami w oczach i z sercem ściśniętem.
Młody człowiek chwycił ją za rączkę, przycisnął do ust namiętnie, potem odwrócił się, westchnął głęboko i wyszedł z salonu.
Skora tylko drzwi się za nim zamknęły, panna de Cernay padła na krzesło, pod wrażeniem nieokreślonego niepokoju.
W myślach jej zapanował smutek głęboki.
Przyszłość wydała się jej pokryta brzemiennemi chmurami.
— Jeżeli on ma racyę! — mówiła sobie. Jeżeli ten, w którym całą moję ufność złożyłam, oszukuje mnie tylko!...
Ukryła twarzyczkę w dłoniach i czuła, że niepokój w boleść się zamienia.
Klaruńcia ździwiona, wdrapała się na kolana siostry, chwyciła za szyję i całując czule, szeptała:
— Masz zmartwienie, siostrzyczko?...
— Nie, kochanko — odpowiedziała Walentyna, odsłaniając buzię, aby się uśmiechnąć do dziecka.
— Nie zwodzisz mnie?
— Nie, aniołku...
— A czegoż tak smutno wyglądasz?
— Bo niechcący zmartwiłam kogoś, który na to nie zasłużył.
— Czy pana Hermana Vogla?
— Tak...
— Słyszałam, że zabroniłaś mu przychodzić do nas... i
— Tak, kochanko, zrobiłam.
— Nie przyjdzie tu już zatem więcej?
— Nie przyjdzie, aniołku.
— O! jak to dobrze! — zawołała dziecko.
— Dla czego?
— Nie lubię pana Vogla.
— Przecież ci nic złego nie zrobił.
— Prawda, ale cóż chcesz, nie mogę cię przekonać... Boję się jego wzroku... Tego drugiego to bardzo lubię... Tego, co był wczoraj, pamiętasz... co takie ma ładne wąsy i tak się ślicznie nazywa...
— Pan de Rochegude — szepnęła Walentyna.
— Tak, pan de Rochegude... przyjdzie do nas, wszak prawda?
Walentyna spuściła główkę i milczała.
Insynuacye kasyera zrobiły swoje.
Powątpiewanie i nieufność zaczęły kiełkować w duszy sieroty.
Herman Vogel bardzo był zręcznym...
Powóz najęty na godziny, oczekiwał na ulicy Mozarta, w blizkości bramy.
Wsiadł i kazał się zawieźć na bulwar Clichy.
— Tam, zkąd przyjechaliśmy? — zawołał stangret, klnąc, co się zmieści. — A do kroć tysięcy dyabłów! a to przyjemna droga!... Jeżeli Koko, biedne bydlę, nie padniesz na drodze, to prawdziwy cud będzie!... Wio, Koko wio!...
Powóz potoczył się, a niefortunna Koko, poczuwszy bat, truchtem się puściła.
Vogel, zadowolony z rzucenia ziarna nieufności w serce Walentyny, pobiegł wesoło po schodach do mieszkania Karola Laurent.
— Właśnie co tylko skończyłem — oświadczył pseudo-hrabia Lorbac, otwierając drzwi kamratowi i wprowadzając go do pokoju, w którym mieściły się wszystkie przybory fałszerza — zdaje mi się, że będziesz zadowolony. — Na honor udało mi się pieścidełko!...
— Zobaczymy — odrzekł kasyer.
Karol Laurent podał mu ćwiartkę papieru, jak atłas gładkiego, na którym krótki liścik, ułożony przez panów Roch, Fumel i Hermana, skopiowany był najśliczniejszem pismem kobiecem, jakie sobie tylko wyimaginować można.
— Cóż? — zapytał uśmiechnięty łotr.
— Wyśmienicie — odparł Vogel.
— A moje dwadzieścia pięć luidorów?
— Oto są... Koperta gotowa?
— I adres napisany; pozostaje zapieczętować jedynie...
— Czy masz lak niebieski i jaką pieczątką z dewizą sentymentalną, jakie lubią młode dziewczęta?...
— Mam lak we wszystkich kolorach — odpowiedział Karol Laurent — a co się tyczy pieczątki, mamy tu coś lepszego, niż dewizy pensyonarskie... Spójrz-no tylko...
Pokazał kasyerowi dwie litery na laku czerwonym, tworzące cyfry panny de Cernay, połączone delikatnie V i C.
Vogel nie mógł powstrzymać ździwienia.
— Jakim sposobem dostałeś pieczątkę z temi literami? — zapytał.
— Pomyślałem sobie, że możesz potrzebować takiej pieczątki — odrzekł Laureat i postarałem się ją zrobić. Bądź spokojny, nie będę wymagał żadnego za to dodatku, bo przekonany jestem, że poznasz się sam na szlachetności mojego postąpienia.
W pięć minut potem nasz kasyer opuścił bulwar Clichy, unosząc w portfelu liścik ślicznie napisany i zapieczętowany.
Ku wielkiemu ździwieniu ojca Rémy, odźwiernego z ulicy Pépinière, przywykłego do fantastycznych zwyczajów lokatora, Herman powrócił do siebie o dziesiątej wieczorem i zaraz spać się położył.
Aby się nie minąć z prawdą, musimy przyznać, że nie mógł zasnąć wcale, mając głowę zaprzątniętą ważnym krokiem, jaki potrzebował nazajutrz uczynić, i jaki prawdopodobnie zakończyć się musi wyzwaniem.
Trudno bo było przypuścić, aby porucznik od huzarów, aby młody szlachcie, zakochany szalenie, zgodził się ustąpić spokojnie i zostawić wolne pole szczęśliwemu rywalowi.
Zwalczony zmęczeniem, zasnął około czwartej dopiero nad ranem i miał sny bardzo nieprzyjemne.
Śniło mu się, że hrabia de Rochegude przygwoździł go szpadą do pnia grubego drzewa, a następnie strzelał doń niby do tarczy, łamiąc mu wszystkie członki, a w końcu pakując kulę w głowę.
Ocknął się, zimnym potem zlany i drżący ze strachu.
— Ten sen niedobrze wróży — pomyślał — ale nie mogę wybierać... Żeby nie wiem co się stać miało, muszę iść naprzód... Tem gorzej dla mnie, jeżeli głową nałożę...
Dzień zaświtał nareszcie, lecz pochmurno było i mglisto.
Wyskoczył z łóżka i począł się starannie ubierać.
Gotów był na wpół do dziewiątej, a kostyum, zastosowany do rannych odwiedzin, nie pozostawiał nic do życzenia.
Otworzył okno i zawołał na odźwiernego:
— Ojcze Rémy, proszę cię, sprowadź mi powóz natychmiast...


XLIII.

Po małej chwili, pamiętny na sute datki odźwierny, przyszedł donieść lokatorowi, że elegancki powozik oczekuje na dole.
— Pola Elizejskie nr. 70... — zawołał Vogel siadając.
Punkt o dziewiątej znalazł się przed pałacem hrabiego de Rochegude, minął aleję i zadzwonił do bramy, którą mu natychmiast otwarto.
Skoro wszedł w dziedziniec główny, zobaczył w głębi budynek duży, a po bokach dwa pawilony i odźwiernego, z postawą szwajcara katedralnego lub woźnego z ministeryum. Ukazał się on na progu obszernej loży, jak salon umeblowanej, a zobaczywszy nieznanego sobie, lecz przyzwoicie ubranego młodego człowieka, raczył mu się skłonić z lekka i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Pragnę zobaczyć się z panem hrabią de Rochegude... — odpowiedział Vogel.
— Czy pan hrabia oczekuje pana?
— Nie.
Lekki uśmiech zarysował się na szerokiej, gładko wygolonej twarzy sługusa.
— W takim razie — rzekł — sądzę, że lepiej pan zrobi, skoro trochę później przybędzie. Pan hrabia nie przyjmuje wizyt przed śniadaniem, a jada śniadanie o jedenastej... Taki już zwyczaj w pałacu...
— Niema prawidła bez wyjątku — odparł kasyer wyjmując pugilares — pan de Rochegude przyjmie mnie z pewnością.
— Ośmielam się powątpiewać....
— Ja zaś jestem najpewniejszy... Każ mu pan zanieść mój bilet...
Te słowa, wypowiedziane tonem wyższości, zaimponowały trochę odźwiernemu.
Zadzwonił i na najwyższym stopniu schodów pawilonu lewego, ukazał się prawie zaraz lokaj czarno ubrany.
Zaledwie powstrzymał on lekkie drżenie na widok kasyera, którego z rozkazu swego pana, śledził był w Passy; potrafił jednak zachować krew zimną i zwracając się do odźwiernego, zapytał poważnie:
— Co tam?
— Bilet do pana hrabiego...
— Proszę.
— Bilet pana, który tu czeka...
— Podaj krzesło...
Lokaj zawrócił do pawilonu, pozostawiając rannemu gościowi możność wystawania na dziedzińcu lub przyjęcia krzesełka w loży odźwiernego.
Herman wolał pozostać w dziedzińcu.
Lionel rozparty w szerokim fotelu, w pokoju sypialnym pod oknem, czytał albo raczej udawał, że czyta dziennik rozłożony na kolanach, myślą bowiem był cały przy Walentynie.
Służący wszedł żywo z biletem na srebrnej tacy i już od progu, nie dbając o etykietę, jakiej ściśle zawsze przestrzegał, odezwał się z miną wystraszoną:
— A! panie hrabio!...
— Co takiego? — zapytał młody człowiek ździwiony.
— Panie hrabio, on jest na dole... czeka...
— Kto taki?
Zamiast odpowiedzi, służący podał tacę.
Lionel wziął bilet i zadrżał z kolei.
— Herman Vogel? — zawołał.
— On sam, we własnej swojej osobie... chce, aby go pan hrabia przyjął...
Porucznik huzarów stracił przytomność na chwilę.
Wizyta kasyera Jakóba Lefevre miała znaczenie poważne i niewytłomaczone zarazem.
Znalazł się nagle wobec trudnej do rozwiązania zagadki.
Zkąd Herman Vogel mógł wiedzieć o jego istnieniu?... Z jakiej racyi i pod jakim pretekstem ośmielił się przybyć do pałacu Rochegude?
Jedna jedyna osoba, a tą osobą była Walentyna, mogła tworzyć łącznik pomiędzy dwoma ludźmi tak odmiennego stanowiska.
Czyżby to było jej sprawą?... Czy mówiła o nim z Hermanem, z tą osobistością fałszywą i podejrzaną?
Młody oficer stawiał sobie to pytanie, nie mogąc znaleźć na nie odpowiedzi i gubił się w labiryncie przypuszczeń. i
Nareszcie odzyskał jednak krew zimną.
Wystąpienie kasyera nie wróżyło nic dobrego, lecz przedewszystkiem wypadało przekonać się, czego żądał mianowicie.
Lionela opanowała ciekawość, wyrównywającą niepokojowi.
— Gdzie jest ten pan? — zapytał.
— Na dziedzińcu, albo w loży odźwiernego — odpowiedział służący.
— Zaprowadź go do fumoaru, i poproś niech wybaczy, że mu czekać każę...
— Dobrze, panie hrabio.
Lokaj zszedł na dół i wprowadził Hermana do pawilonu.
Pawilon był prawdziwym pałacykiem, z pokojami dobrze rozłożonemi i wygodnemi. Z głównym pałacem łączył się jedynie za pomocą galeryi oszklonej,
Zdawał się stworzonym być dla młodego małżeństwa, jąkieby mogło tu prowadzić dom własny, bez potrzeby obawiania się kontroli rodziców, niekiedy krępującej nawet.
Pierwsze piętro składało się z dużego salonu, z drugiego mniejszego przeznaczonego na fumoar, a niekiedy także na salę fechtunkową; dalej szedł gabinet, biblioteka i dwa pokoje sypialne z garderobami i pokojami do ubierania.
Służący wprowadził Hermana do mniejszego salonu i powtórzył wiernie słowa swego pana.
— Pan hrabia prosi, ażeby pan wybaczył, iż mu czekać każe...
Zostawszy sam, kasyer rozglądał się do koła.
Pokój niedużych rozmiarów umeblowany był z prostotą.
Maty indyjskie o żywych barwach całe ściany pokrywały.
Na matach wisiały obrazy, przedstawiające konie wyścigowe i myśliwskie, ramy były hebanowe z wązkiemi listewkami z matowego złota.
W dwóch rogach, naprzeciw siebie, stały piramidy z fuzyj, pistoletów, rewolwerów, pałaszy i floretów, słowem cały arsenał wojenny, myśliwski i pojedynkowy.
Szeroka sofa, obita płowym safianem wschodnim, kilka foteli nizkich a szerokich i rodzaj obszernej etażery hebanowej z niezliczoną ilością szufladek napełnionych cygarami hawańskiemi, tworzyły całe umeblowanie.
Posadzkę pokrywał dywan smyrneński o równie żywych jak i obicia barwach.
Herman Vogel na widok broni nagromadzonej, wspomniał na senne marzenia swoje i pomimo woli szukał wzrokiem szpady, która go przeszyć miała i pistoletu, co miał mu członki potrzaskać, a głowę przedziurawić...
Dreszcz przebiegł po skórze łotra, lecz opanował się, przymusił do uśmiechu i mruknął pod nosem:
— Sen mara!... mówi stare przysłowie; jeżeli przyjdzie do spotkania, stare przysłowie sprawdzi się bezwarunkowo...
Lionel de Rochegude kazał czekać gościowi, gdyż musiał zmienić ubranie, niewypadało mu pokazywać się w koszuli fularowej i w luźnym garniturze z miękkiej flaneli, człowiekowi przybywającemu po raz pierwszy i zapewne w zamiarach wrogich.
Ośm minut wystarczyło na przywdzianie ciemno-popielatego garnituru.
Po zmianie toalety, hrabia podszedł do lustra.
Twarz miał bledszą niż zazwyczaj, nie było na niej dobroci rozlanej. Spojrzenie miał chłodne i dzikie prawie.
Nerwowem poruszeniem podkręcił w górę końce długich jedwabistych wąsów, następnie przeszedł bibliotekę i otworzył drzwi, prowadzące do małego salonu.
Hrabia Lionel de Rochegude i kasyer Herman Vogel znaleźli się naprzeciw siebie.


XLIV.

Hrabia de Rochegude, w przejściu z pokoju stołowego do salonu, nakreślił sobie plan postępowania ze swoim gościem porannym.
Skoro przestąpił próg fumoaru, przywitał ukłonem Hermana, lecz ten akt grzeczności zdawkowej spełnił zimno i z dumą widoczną.
Fałszywe oblicze kasyera wzbudzało w nim obrzydzenie nieprzezwyciężone, a ukrywać go nie myślał.
Herman odpowiedział również sztywnym, jaki otrzymał ukłonem.
Przez chwilę młodzi ludzie patrzyli na siebie w milczeniu, jakby oczekując, kto ma znich pierwszy przemówić.
Cisza stawała się nużącą.
Pan de Rochegude przerwał ją nareszcie.
Bilet przyniesiony mu przez służącego, trzymał w lewem ręku.
Przypatrywał się przez lornetkę wydrukowanemu na nim napisowi i rzekł:
— Więc to pan jest Hermanem Vogel, którego mam nieoczekiwaną przyjemność widzieć u siebie?
— Tak jest, panie hrabio...
— Wdzięcznym panu bardzo będę, gdy mnie objaśnić raczysz, czemu mam przypisać jego wizytę, niemam bowiem żadnych stosunków pieniężnych z domem Jakóba Lefevre, i aż do tej chwili nazwisko pana obcem mi było zupełnie...
— Czyś pan pewny tego, tylko, panie hrabio?... — zapytał kasyer.
— Jak najpewniejszy!... — odparł Lionel.
— Myli się pan grubo...
— Co pan mówi?... — zawołał hrabia wyniośle.
— Mówię, że pan znasz moje nazwisko... Nie tylko miałeś je nieraz na ustach... lecz je wczoraj jeszcze pisałeś...
Lionel zaczerwienił się i zawołał:
— Zdaje mi się, że pan mi kłamstwo zarzucasz?...
— Wcale nie!.. Pragnę jedynie, odświeżyć pamięć pańską, nic więcej...
— Sądzę, mój panie — podjął hrabia zniecierpliwiony — że, czy znam, czy nie znam nazwiska pańskiego, to rzecz całkiem obojętna. Pragnąłeś pan widzieć się ze mną... Przyjąłem pana... Czegóż zatem chcesz odemnie?...
— Pragnę doręczyć list, jaki sam się doręczyć zobowiązałem, aby mieć pewność, że dojdzie rąk pańskich...
— List?... Od kogo?... — mruknął Lionel, poczuwszy ból w sercu gwałtowny.
— Czy pan nie odgadujesz?...
— Proszę powiedzieć od kogo?...
— Od panny Walentyny de Cernay...
Lionel zbladł śmiertelnie.
Złe przeczucia sprawdzać się zaczynały.
— Panna de Cernay pisze do mnie?... — wyjąkał przerażony.
— Odpowiada na list pański, wczoraj odebrany...
— Zkąd pan wiesz o tem?...
— Pismo, które przyniosłem objaśni pana o wszystkiem...
— Dawaj pan...
Herman otworzył pugilares.
Wyjął ramotę zredagowaną przez pp.: Roch i Fumel, skopiowaną przez Karola Laurent i podał ją hrabiemu.
Ten ostatni czuł, że słabnie; ciemny obłok przesłonił mu oczy, lecz otrząsnął się ze wzruszenia, i, wziąwszy drżącą ręką kopertę, patrzył z głębokiem bolesnem ździwieniem na eleganckie pismo, jakie po raz pierwszy oglądał i na niebieską pieczątkę z cyframi Walentyny.
Gdy hrabia pogrążył się w tej kontemplacyi, Herman, któremu pilno było, rzekł:
— Czytaj pan, panie hrabio, proszę o to.
Lionel złamał pieczątkę, wyjął list z koperty i odwrócił się; nie ufał bowiem swej odwadze, a nie chciał, ażeby Vogel widział, co się w duszy jego dzieje.
Zapomniał niestety o wielkiem lustrze, które postać jego odbijało dokładnie.
Łotr z okrutną radością obserwował twarz przeciwnika, mieniącą się boleśnie.
Po skończeniu czytania, pan de Rochegude stał się trupio bladym.
Wargi mu zbielały, oczy patrzyły błędnie.
Herman przeczekał chwilę, a następnie zapytał:
— Czy pan przeczytał już, panie hrabio?...
Lionel niby piorunem rażony, zapomniał zupełnie o obecności kasyera.
Na dźwięk jego głosu, zatrząsł się cały.
Odwrócił się gotów wybuchnąć.
— Tak — zaczął głosem drwiącym i urywanym — tak, przeczytałem!... Odprawa to dana mi według wszelkich reguł i bardzo treściwa!... Panna Walentyna nie bawi się w omówienia i prosto zmierza do celu!... Bez żadnych a żadnych ogródek... Wczoraj przyjęła moje zabiegi... dziś pańskie, panie Vogel... To znakomite! Brawo!
Hrabia począł śmiać się gwałtownie.
— Co mam powiedzieć, pannie de Cernay?... — zapytał opryszek chłodno.
— Powiedz jej pan, iż jako wszechwładna pani swego serca i swojej osoby, ma prawo rozporządzać jednem i drugą, jak jej się żywnie podoba... Powiedz jej, że przyjąłem wyrok z pokorą i że nie ma potrzeby obawiać się żadnych miłosnych z mojej strony zabiegów... Wyrażenie to nie moje, daję na to słowo honoru, ale z tem wszystkiem wspaniałe!... Dodasz pan, jeśli łaska, że co się listu dotycze, oceniam styl jego zwięzły, jaskrawy i nerwowy, ale jestem zdania, że kobieta dobrze wychowana, pisząca rzeczy nieprzyjemne dla człowieka dobrze wychowanego i uczciwego, nie powinna odsyłać swego pisma przez tego, który je komponował...
Herman zadrżał cały.
— Nie rozumiem pana... — rzekł.
Lionel zaśmiał się bardziej jeszcze fałszywo i dziko.
— Przeciwnie, rozumiesz mnie pan wybornie!... — odpowiedział, unosząc się własnemi słowy. Wiesz, co trzymam o tobie, ponieważ znasz list, którym szczerze opinię moję wyrażałem... Obecnie myślę to samo... Dość raz jeden spojrzeć na pana, aby cię poznać i sąd o tobie wydać... Z nieznanych mi powodów, podstępem i kłamstwem, zawładnąłeś słabym umysłem młodej dziewczyny...
Nie będę walczył z tobą dla odzyskania tego dziecka nieszczęsnego...
Serce, które przeniosło ciebie nademnie, choćby na jednę chwilę, uważam za niegodne siebie... Nie pozwolę ci jednak używać w spokoju bezczelnego zwycięztwa... Przyjmuję przegraną, lecz zuchwalstwa nie znoszę... Dzięki tobie, panna de Cernay odbiera mi serce swoje, przyszedłeś tu niby woźny, stanąłeś przedemną i wygłosiłeś wyrok wygnania!... To za grubo trochę, mój panie!... To postępek grubiański!... To bezwstyd nie do darowania... Jesteś błaznem skończonym, mój ty jakiś Hermanie Vogel. Jesteś błazen! rozumiesz!...
— Pan mnie znieważasz!... — zawołał kasyer, tracąc krew zimną.
— Ma się rozumieć, że cię znieważam!...
— Zdasz mi pan z tego rachunek...
— Kiedy tylko ci się spodoba... kiedy będziesz chciał!... i gdzie będziesz chciał!...
— Jestem obrażony... — zaczął Herman — do mnie zatem należy wybór broni... Wybieram pistolety...


LXV.

Słysząc, jak Herman zawołał: Do mnie należy wybór broni... wybieram pistolety!... pan de Rochegude wzruszył ramionami.
— Po co, u dyabła, mówisz mi te rzeczy, mój panie Vogel?.. — zapytał z ironią. — Nic mnie nie obchodzi, co wybierasz lub odrzucasz... Sprawa to świadków pańskich, którzy ułożą się w tym względzie z moimi... Mam nadzieję bowiem, że wiesz tyle przynajmniej, iż potrzebujesz przysłać mi świadków...
— Stawią się u pana pomiędzy czwartą i piątą po południu, jeżeli pan chcesz tego.... — Odparł kasyer.
— Bardzo pięknie... Będą mieli z kim się układać, ponieważ uprzedzę dwóch moich przyjaciół...
— Nie mamy nic sobie więcej do powiedzenia... Mam zaszczyt pożegnać pana hrabiego...
Lionel zapanował nad sobą w jednej chwili.
Ten sam rywal, którego traktował z pogardą, stawał się przeciwnikiem, jakiego mógł jutro trupem położyć lub jaki mógł go życia pozbawić.
To zmieniało zupełnie położenie, młody hrabia stał się więc na nowo ugrzecznionym dżentelmenem; odpowiedział eleganckim ukłonem na oświadczenie kasyera i odprowadził go osobiście do ostatnich drzwi pawilonu.
Skoro się te drzwi zamknęły, pan de Rochegude powrócił do swej sypialni, osunął się na fotel, opuścił głowę i ręce i siedział tak w postawie człowieka. który postradał wszelkie w życiu nadzieje.
Ponury wyraz oczu, zmarszczka głęboka pomiędzy brwiami, bladość rysów zmienionych, wyrażały zniechęcenie, gorycz bezmierną, prawdziwe cierpienia moralne.
Otrzymał cios tem okrutniejszy, im mniej był spodziewanym, a gdy pozostał sam ze swemi myślami, upadał pod tym ciosem, jak olbrzym z nóg zwalony.
Walentyna de Cernay, jedyna kobieta, jaka go natchnęła miłością gwałtowną, nieskończoną, gotową do wszelkich poświęceń...
Walentyna, której ofiarował najświetniejszą przyszłość, o jakiej marzyć mogła kiedykolwiek, najdumniejsza z młodych dziewcząt; wielkie nazwisko, ogromne bogactwa i miłość gorącą...
Walentyna pogardziła i odepchnęła to wszystko, a mając do wyboru pomiędzy hrabią de Rochegude a kasyerem Hermanem Vogel, wybrała kasyera, którego dzień przedtem zdawała się nie kochać wcale...
Było te niewytłomaczonem, niepodobnem do uwierzenia, a jednak prawdziwem...
Miał przecie w ręku dowód oczywisty...
Czyż można było nie wierzyć własnoręcznemu pismu Walentyny?
Podejrzenie przymusu moralnego usuwało się samo przez się.
Własnowolnie przecież zakomunikowała Voglowi list hrabiego, własnowolnie napisała odpowiedź i poleciła oddać według adresu...
Z głęboką boleścią w sercu Lionela łączyła się dolegliwa rana, zadana miłości jego własnej...
Panna de Cernay nietylko nim pogardziła, lecz upokarzała go wyborem człowieka, do którego należeć miała...
— Nie nawidzę tego Hermana! — szepnął hrabia, prostując się z wyrazem groźby na twarzy. Z jakąż radością zabiję go jak psa jutro!
Nagle wzrok zagasł, głowa się zwiesiła znowu.
— A potem co? — ciągnął Lionel. — Będęż szczęśliwszy, gdy zabiję tego nędznika?... — Czy wrócę do Walentyny, ażeby żebrać o odrobinę miłości? Nigdy!... Czegoż zatem mogę oczekiwać i czego się spodziewać? Życie niema już dla mnie powabu... Serce moje przestanie cierpieć, gdy bić przestanie... Lepiejby było skończyć odrazu... Odbierając mi życie, kasyer Vogel wyświadczy mi przysługę rzetelną...
Pan de Rochegude mówił to z głębokiem przekonaniem.
Jak wszyscy prawdziwie zakochani, wierzył szczerze, że nigdy się z miłości swej nie uleczy i z rodzajem rozkoszy okrutnej nurzał się w ciężkiej boleści swojej, obracał nóż w krwawiącej się ranie.
Herman Vogel wsiadł do powozu, oczekującego przed bramą pałacu Rochegude i kazał wieźć się pod nr. 21 na ulicę Ś-go Łazarza, gdzie właśnie znajdował się dom bankowy Jakóba Lefevre.
Przez drogę myślał:
— Stanowczo było mi przeznaczeniem bić się z tym hardym szlachcicem!... Co za wyniosłość!... co za impertynencya!... Oh! z jakąbym rozkoszą wpakował mu kulę pomiędzy oczy, by ukarać za pogardę, jakiej doznałem!! Od godziny wróg to mój osobisty! Znieważył mnie, zanim wymówiłem jeszcze słowa wyzywające... Moja gwiazda przyświeca mi i w tym wypadku, ja broń wybieram, a na pistolety pewniejszy jestem, niż na szpady!... Niebezpieczną partyę zagrałem, niema co mówić, warto jednak ryzykować, gdy chodzi o tak świetną wygraną... Jeżeli zabiję pana de Rochegude, Walentyna będzie moją wraz z jej milionami... Jeżeli on mnie zabije, ha, to i tak będzie to rozwiązanie.
Powóz przystanął.
Przyjechali już na ulicę Ś-go Łazarza.
Vogel dobył zegarek.
Było już kwadrans na jedenastą.
— Spóźniłem się o piętnaście minut — zamruczał. — Może tam przypuszczają, że zemknąłem wczoraj wieczorem pociągiem kuryerskim, i że jem obecnie śniadanie w Brukselli.
— Czy czekać? — zapytał woźnica.
— Tak — odpowiedział Herman, udając się do banku.
Poszedł prosto do gabinetu Jakóba Lefevre, który widząc w nim wzór urzędników w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, przyjął go ze zwykłą sobie uprzejmością.
— Szanowny panie pryncypale — przemówił młody człowiek — po raz pierwszy, odkąd mam zaszczyt posiadać zaufanie pańskie, przyszedłem prosić o urlop na kilka godzin. — Interes jest osobisty i niecierpiący zwłoki. — Nie mamy dziś wypłat terminowych; zajęcia prawie żadnego, jeżeli pan więc uważa to za możebne, powierzę klucz od kasy buchalterowi z prośbą, aby mnie do wieczora zastąpił... s
— Dobrze, dobrze — odparł bankier — uwalniam pana.
— Bardzo dziękuję!
— Nie dziękuj pan. — Miło mi, że mogę ci zrobić przyjemność; spodziewam się, że interes, o którym mówiłeś, a który wymaga obecności pana, niema w sobie nic niedobrego.
— Nie, zupełnie... przeciwnie...
— Tem lepiej. — Idź, kochany Voglu, do widzenia, do jutra!... Buchalter odda mi klucz od kasy w zwykłej godzinie zamknięcia biura.
Herman zainstalował swego zastępcę po za kratką drucianą, na fotelu, obitym safianem zielonym, gdzie sam się zazwyczaj rozsiadał, pobiegł potem do powozu, dał adres woźnicy na ulicę Montmartre, wysiadł, zapłacił i wbiegł szybko do biura agencyi panów Roch i Fumel.
Pan Roch miał interesantów, lecz szczupły staruszek z przedpokoju poszedł uprzedzić go na ucho, że Vogel czeka.
Prawnik wyekspedyował co tchu klijentów, wyszedł na spotkanie łotrzyka i wprowadził go małemi drzwiczkami do gabinetu.
— Wchodź żywo! — rzekł do niego.
Następnie, gdy już byli sami, dodał:
— Nie liczyłem dziś rano na ciebie. Oczekiwałem kilku słów pisanych...
— Wolałem sam przyjść jednakże.
— A kasa twoja?
— Pryncypał upoważnił mnie do zostawienia zastępcy na dzisiaj.
— Znów coś nowego, widać, i to bardzo ważnego zaszło?
— Tak.
— Byłeś u pana de Rochegude?
— Od niego wracam właśnie.
— Oddałeś mu list?
— Po to przecie do niego jeździłem.
— Jakież wrażenie uczyniła nasza kompozycya na zakochanym młodzieńcu?
— Wrażenie bomby, pękającej na środku salonu...
— Hrabia źle przyjął rzecz całą?
— Jak nie można naturalnie gorzej.
— Wściekły jest?
— Jak lew rozjuszony.. Wywarł na mnie gniew swój i nagadał mi wiele nieprzyjemnych rzeczy...
— A ty, korzystając z tego, wyzwałeś go?
— Nie potrzebowałem tego robić, on wyzwał mnie pierwszy.


XLVI.

— Hrabia de Rochegude wyzwał cię zatem! — zawołał pan Roch.
— Znieważył mnie, co na jedno wychodzi — odparł Vogel.
— Brawo! Więc ty broń wybierasz?
— Naturalnie.
— I wybierasz pistolety, ponieważ strzelasz celnie. Wyśmienita wróżba!
— Spodziewam się przynajmniej.
— Kiedyż pojedynek?
— Jutro.
— Gdzie? o której godzinie?
— Nie jeszcze nie wiem... Warunki ułożą moi i hrabiego świadkowie, i dla tego właśnie przyszedłem tutaj... Potrzebuję świadków, a nie mam ich...
— Dla czego?
— Bardzo naturalnie... Nie mogę udać się do tych, którzy mnie mają za barona de Précy... Znajomi zaś kasyera Vogel nie należą do sfery, używającej pojedynków, i byliby w okrutnym kłopocie przy omawianiu sprawy honorowej... Oprócz tego wymagaliby objaśnień, tłomaczeń bez końca, czego, jak wiesz, uniknąć pragnę...
— Przyszedłeś zatem do mnie, ażebym ci świadków sprokurował?
— Tak.
— Mam do twojej dyspozycyi urlopowanego ex-ofcera, któremu wyświadczyłem niejednę przysługę... Dam ci karteczkę do niego... Jest to człowiek poważny i dyskretny; na moje żądanie pójdzie wszędzie, o nic nie pytając. Nazywa się Aubertin, ma kilka orderów, a mieszka ztąd o dwa kroki przy ulicy Grange-Batelière.
— To będzie wyborny świadek. Zkąd wziąć drugiego?
— A twój przyjaciel, Karol Laurent.
— Ten opryszek? — mruknął Vogel, skrzywiwszy się znacząco.
Prawnik zaśmiał się głośno i odpowiedział:
— Ten opryszek jest twoim wspólnikiem... Gdy zechce, ma bardzo przyzwoitą powierzchowność, pomimo twarzy przeżytego pijaka... Zaprezentuje się jako hrabia de Lorbac, a to dobre zawsze robi wrażenie... Zaręczam ci, że panu de Rochegude nie przyjdzie do głowy sprawdzać jego tytułów szlacheckich... A zresztą, nie mam nic lepszego pod ręką.
— Niechże i tak będzie... Muszę się zadowolić Karolem... Udam się do niego zaraz po zrobieniu znajomości z kapitanem... Daj mi co prędzej list polecający...
Fumel usiadł przy biurku, napisał parę wierszy i podał kasyerowi:
— Co innego mam w głowie — zaczął ten ostatni... Gdyby tak hrabia de Rochegude począł włóczyć się dziś w okolicy ulicy Mozarta, gdyby naprzykład spotkał Walentynę, porozumienie nastąpiłoby niebawem, a nasze piękne projekty runęłyby nakształt pałaców z kart stawianych... masz jaki sposób uniknięcia tego niebezpieczeństwa?...
— Nie mam żadnego; lecz prawdę powiedziawszy, nie wierzę, aby się to stać mogło... Po takiej odprawie krótkiej a węzłowatej, młody hrabia zraniony boleśnie w swej dumie, nie pomyśli o widzeniu z lafiryndą, która nim pogardziła... W dodatku dzisiaj zbraknie mu na to czasu... Musi przecie poinformować się ze świadkami... Musi oczekiwać na przyjście twoich... Potrzebuje uporządkować interesy niektóre, jak się to zwykle robi w przeddzień spotkania, z którego można nie powrócić... Zatem bądź spokojny, kochany klijencie... Na wszelki wypadek wyślę Sta-Pi na obserwacyę... Będzie miał oko na otoczenie panienki, a na wypadek pojawienia się hrabiego, doniesie nam zaraz...
Wyszedłszy od pana Roch, kasyer udał się na ulicę Grange-Batelière, a dymisyonowany zaś kapitan, jak przewidział prawnik, oddał się cały na usługi nowej znajomości, i nie żądając najmniejszych objaśnień, obiecał stawić się o godzinie trzeciej w kawiarni Riche, gdzie Vogel przedstawi mu drugiego świadka, pseudo-hrabiego de Lorbac.
Ten ostatni przyjął z radością rolę, do jakiej uznał go zdolnym jego wspólnik, przyrzekł też wyglądać bez zarzutu.
O umówionej godzinie trzej panowie znaleźli się razem w miejscu umówionem..
Karol Laurent ubrany z wyszukaną elegencyą, wyglądał rzeczywiście na dżentelmena, zmęczonego trochę nadmiarem rozkoszy życia.
Kokardka dekoracyj zagranicznych, świecąca w dziurce od guzika, była jedynem ustępstwem, jakie zrobił w swoich zwyczajach kawalera własnego przemysłu; lecz z pewnością pan de Rochegude nie będzie roztrząsał praw do tych dekoracyj, tak samo, jak i do nazwiska Lorbac i hrabiowskiego tytułu.
Postanowiono, że świadkowie, korzystając z praw im przysługujących, domagać się będą pistoletów i zażądają oprócz tego, aby pojedynek odbył się o ósmej rano w niewielkiej odległości od Paryża; Herman Vogel bowiem (jeżeli nie będzie zabity lub ranny) musi stawić się w biurze o dziesiątej co najpóźniej,
Załatwiwszy w ten sposób kwestyę, ex-kapitan i Karol Laurent wsiedli do powozu i kazali się zawieść do pałacu de Rochegude.
Kasyer oczekiwał w kawiarni, gdzie właśnie miały miejsce narady.
Około kwadrans na szóstą dwaj panowie byli już z powrotem.
— No, cóż? — zapytał Vogel.
— O! Trzymaliśmy się, mój kochany, święcie twoich instrukcyj i wszystko zostało postanowione. — Punkt o ósmej pojedynek na skraju lasku Bulońskiego, w alei zawsze pustej o tej porze, w alei, dotykającej posiadłości barona Rethschilda... Znam to miejsce doskonale... Meta trzydzieści kroków... Dwa strzały z jednej i drugiej strony... Hrabia przywiezie swoje, a ty twoje pistolety... Los rozstrzygnie na placu, któremi posługiwać się będziecie...
— Nie posiadam pistoletów celnych — rzekł Vogel.
— Ja je posiadam — odpał Karol Laurent — Przywiozę.
Ułożono się zatem, że nazajutrz o siódmej rano, Vogel i pseudo Lorbac, pojadą najętym landem po pana Aubertin, i zabiorą go ze sobą; poczem zamieniwszy gorące uściski dłoni, ex-kapitan udał się do swoich zajęć.
Skoro tylko zostali sami, Karol Laurent ujął kasyera za rękę i odezwał się, ciągnąc go do fiakra.
— Prędzej, prędzej siadajmy! — Niema chwili do stracenia!
— Gdzie mnie zawieźć pragniesz?
— Najpierw do mnie, potem do strzelnicy w alei d’Antin, póki jeszcze widno...
— Do strzelnicy? A to po co?... Nie potrzebuję się wprawiać.. Pewny jestem swojej ręki...
Zamiast odpowiedzi, pseudo hrabia zapytał:
— Mój drogi, powiedz mi, cobyś dał temu, któryby cię uczynił panem życia twojego przeciwnika, a ciebie uchronił od wszelkiego niebezpieczeństwa?.
— E! — zawołał Vogel — wiesz dobrze, że to niepodobieństwo!
— Przypuśćmy, że to możebne...
— O! dałbym za to bardzo wiele!
— Dałbyś dziesięć tysięcy franków?
— Najchętniej.
— Dobrze zatem, sprzedam ci za tę cenę nietylko twoje ocalenie, lecz jeżeli ci się podoba, pewność zastrzelenia pana de Rochegude jak królika...
Vogel spojrzał bystro w oczy swemu interlokutorowi, dla przekonania się, czy czasem nie kpi sobie z niego.
Karol Laurent wytrzymał to badanie z miną poważną.
— Nie rozumiem — zaczął wtedy kasyer, jak to potrafisz uczynić?...
— Zaraz — odparł pseudo-Lorbac. — Niemam się za czarownika i nie roszczę pretensyi do możności robienia cudów... Jeżeli los zdecyduje, że macie się posługiwać pistoletami pana de Rochegnde, nic nie radzę... jeżeli przeciwnie, moich pistoletów użyjecie, odpowiadam zato, co zaproponowałem...
— Zagadka to dla mnie prawdziwa.
— Zaraz ci ją wytłomaczę.
Podniecony nadzieją sutego napiwku, woźnica zmusił szkapę do przebycia wyciągniętym kłusem okropnego bruku ulicy Białej i zatrzymał wkrótce nieszczęsne zwierzę na bulwarze Clichy, po przed domem, gdzie Karol Laurent zamieszkiwał.
— Poczekaj na mnie — rzekł ostatni do Hermana — powrócę natychmiast...
Po upływie pięciu minut ukazał się z pudełkiem pod pachą i wsiadł napowrót do powozu.
— Aleja d’Antin.. Strzelnica Gastine-Renette — krzyknął do woźnicy — co tylko koń wyskoczył...
Potrójny tryngielt!...


XLVII.

Woźnica ściągnął szkapę, smagnął ją batem i powóz się potoczył.
Karol Laurent, nie mówiąc ani słowa, patrzył z lubością na pudełko hebanowe, jakie trzymał na kolanach.
Rzeczywiście bardzo ładne było to pudełko. Pośrodku połyskiwała litera L. i korona hrabiowska.
— Czekam na obiecane wyjaśnienia — odezwał się Vogel.
— Oto one — odparł przebiegły fałszerz. — My, mój najdroższy, wszystko możemy sobie powiedzieć i zrozumiemy się z pewnością zawsze doskonale. Wszelkie przedmowy, jak również wszelkie wykręty na nicby się w stosunku naszym nie przydało... Nie możemy udawać przed sobą ludzi uczciwych, bo żaden z nasby w to nie uwierzył... Wiesz o tem, że młodość moja pełna była wypadków, wiesz, że praktykowałem przeróżne rzemiosła niekoniecznie tak znów moralne... Żyć przecie trzeba, braciszku?...
— Naturalnie — potwierdził Vogel.
Karol Laurent ciągnął dalej:
— Jakiś czas z kart tylko żyłem... Umiałem kierować losem i miałem zyski bardzo ładne. Pyszne to były chwile dla mnie, który przepadam za życiem w wielkim świecie, szulerzy są zazwyczaj ludźmi wyjątkowo sympatycznymi. Byłbym z ochotą uprawiał fach mój w dalszym ciągu, byłbym poprzestał na tych dochodach, jakie mi on przynosił, ale na nieszczęście zadenuncyował mnie pewien stary emeryt, któremu nie wiedząc o tem, robiłem konkurencyę poważną...
Zaczęto mnie szpiegować i... złapano na gorącym uczynku... z jedną kartą w ręku, a drugą taką samą w rękawie...
Niepodobna się było wypierać...
Skandal był za paskudny. Należało było zmienić otoczenie i gdzieindziej zarzucić kotwicę.
Zmieniłem nazwisko, wyjechałem na kilka miesięcy za granicę, najpierw do Spa, a potem do Belgii.
Akurat pomiędzy panami z high-lifu nastała wtedy moda strzelania do celu ż pistoletów o grube zakłady. Strzelałem doskonale i osiągałem piękne zarobki, ale natrafiłem na lepszych od siebie majstrów i straciłem w przeciągu dwóch dni wszystko, co przez miesiąc zarobiłem. Zacząłem się wtedy zastanawiać nad wynalezieniem sposobu markowania pistoletów, tak jak się karty markuje, ażeby uczynić się panem położenia... Wszystkie moje zdolności przyrodzone odezwały się we mnie; umysł dniem i nocą pracował. Szukałem i znalazłem...
Wyjechałem bezzwłocznie do Liege i kazałem jednemu z najsławniejszych puszkarzy wykonać pod moim osobistym nadzorem te oto pistolety, które mam w pudełku...
Otworzył pudełko hebanowe, wyjął jeden z pistoletów, podał go Hermanowi i prawił dalej:
— Elegancki, skromny, niczem na siebie nie zwracający uwagi pistolecik ten, podobny do wszystkich okazów tego rodzaju, różni się jednak od nich stanowczo... To narzędzie czarodziejskie, straszne w moich rękach, a najniewinniejszem w rękach tych, co tajemnicy nie znają... Gdy ci ją odkryję, zobaczysz, że mój wynalazek, jak wszystko co stwarzają geniusze, jest nadzwyczaj prosty.
Wnętrze lufy, zamiast niezbaczać z drogi matematycznie poziomej zbacza z niej owszem lekko ku górze... od tyłu lufy aż ku nabojowi!... Ten szczegół, drobny na pozór, sprawia, że niewtajemniczony mierzy zawsze fałszywie...
Na odległość dziesięciu metrów obniża się strzał o cały jeden metr prawie.
Stajesz naprzykład do pojedynku i jesteś o trzydzieści kroków od przeciwnika... Celujesz w głowę i to celujesz jak najdokładniej...
Tymczasem pociągasz cyngiel i... kula idzie o trzy stopy po nad punkt, w którym utkwić miała.
Rozumiesz?...
— Prawie... — odpowiedział kasyer Jakóba Lefevre — a zresztą zrobimy próbę...
— Natychmiast... — wykrzyknął Karol Laurent — bo oto przybyliśmy na miejsce...
Powóz przystanął przed strzelnicą w Alei d’Antin.
Laurent kazał nabić broń, kazał ustawić lalkę za cel służącą, a gdy to uskuteczniono, podał Hermanowi jeden z pistoletów swoich.
— Mierz w lalkę... — rzekł — a staraj się mierzyć dokładnie...
Prusak celował długo i nareszcie pociągnął za cyngiel.
Kula wyżłobiła szarą plamę na czarnej desce o trzy stopy po nad manekinem.
— Widzisz — mruknął pseudo-hrabia — najakuratniej o trzy stopy...
— Prawda!...
— Weź teraz ten drugi pistolet, rozpatrz odległość i pamiętaj o tem co wiesz.
Herman wycelował o trzy stopy niżej niż cel, do jakiego mierzył, i dał ognia.
Lalka rozleciała się w kawałki.
— Brawo! — zawołał Laurent, klaszcząc z zapałem w dłonie. — Pojętny z ciebie chłopiec, kochanku... Wystarcza ci jedno słowo.
— Sprobujemy jeszcze, wszak prawda?... — powiedział Vogel..
Nabito mu pistolety cztery razy jeszcze i na ośm strzałów, danych według nauki mistrza, roztrzaskał lalkę trzy razy.
Pięć strzałów padło o parę milimetrów wyżej zaledwie.
— Przewybornie!... — zawołał Karol. — Umiesz już tyle co i ja, twój nauczyciel. Wynośmy się zatem swoim kosztem...
W powozie prowadzono rozmowę dalej:
— Zrobiliśmy próbę i przekonałeś się, co zdobyłeś... — zaczął Laurent poważnie.
— Przekonałem się najzupełniej.
— A więc umowa nasza?...
— Zawarta!... Jeżeli jutro rano przypadek zrządzi, że będziemy się strzelali twoimi pistoletami, otrzymasz dziesięć tysięcy franków.
— Od razu, na rękę?
— Połowę od razu, połowę za dni cztery... Nie potrafię wytrzasnąć takiej grubej sumy w przeciągu dwudziestu czterech godzin...
— Zgadzam się... bo ufam ci najzupełniej... Czy chodzi ci o zabicie pana de Rochegude?...
— Przyjemnieby mi to było bardzo, piękny ten bowiem gagatek jest pyszałkiem nie do zniesienia...
— Pozwól sobie zatem na tę fantazyę, kochanku, ja nie nie mam przeciwko temu... Pamiętaj tylko o odległości i mierz w kolano, jeżeli chcesz trafić w głowę...
— Bądź spokojny... Mam dobre oko... Dokąd się odwieźć każesz?...
— Wysadź mnie gdziekolwiek na bulwarze... Nie będę już pracował dzisiaj... Powłóczę się trochę za ładnemi dziewczętami... Zabierz pudełko, bo by mi przeszkadzało i... do jutra rana!... Stawię się u ciebie na dziesięć minut przed siódmą...
Vogel rozstał się ze wspólnikiem zbrodni u wejścia do zakładu Tortoni,
Odniósł pistolety do mieszkania przy ulicy Pépinière, potem udał się do remizy, zamówił na jutro, na trzy kwadranse na siódmą, duże lando w parę koni, potem zjadł obiad bardzo skromny, a następnie pociągnął do agencyi pp. Roch i Fumel.
Uwiadomił o wszystkiem co zaszło ex-adwokata, a dowiedział się od niego, że Sta-Pi tylko co z Passy powrócił.
Lionel nie był wcale w okolicach ulicy Mozarta.
Pan Roch zacierał ręce i mówił z głębokiem przekonaniem:
— Wszystko idzie przewybornie! Naszą będzie sukcesorka i naszą sukcesya!...


XLVIII.

Nazajutrz poranek był cudowny.
Słońce na jasnem niebie zapowiadało dzień pogodny.
Na kilka minut przed w pół do ósmą dwa ekwipaże wjeżdżały jeden za drugim do lasku Bulońskiego, przez aleję Cesarzowej, choć z zupełnie przeciwnych wyjechały punktów; minęły jedno z dwóch jezior, minęły malowniczą drogę, prowadzącą ku kaskadzie, przebyły równinę Longchamps, minęły młyn, potem trybuny wyścigowe i nareszcie przystanęły o pięćdziesiąt kroków jeden od drugiego w pobliżu kraty żelaznej, jaką przebyć potrzeba było, ażeby dotrzeć do Boulogne drogą nadrzeczną.
Jeden z ekwipaży był landem wynajętem, drugi otwartym powozikiem o prześlicznym zaprzęgu.
Herman Vogel, pan Aubertin i Karol Laurent siedzieli w pierwszym pojeździe.
W drugim jechał Lionel de Rochegude, dwóch oficerów jego przyjaciół, baron de Croixmore i vice-hrabia de Gillon, a także chirurg wojskowy, pozostający w wielkiej zażyłości z tymi panami.
Wszyscy wysiedli jednocześnie.
Obydwa towarzystwa przesłały sobie ukłony z daleka, następnie nie zbliżając się do siebie, podążyli w prawą aleję wysadzoną cienistemi drzewami, pomiędzy równiną Longchamps i parkiem barona Rotschilda.
W owej epoce nie było jeszcze w tem miejscu ani rogatki, ani celników.
{{tab}Tak aleja, jak i droga, prowadząca w jednę stronę do mostu Saint-Cloud, a w drugą do mostu Neuilly, puste były zupełnie.
Gdziekolwiek rzuciło się okiem, wszędzie pustka i cisza najzupełniejsza.
Jedynie pociąg kolei Wersalskiej przebiegający dolinę Suresnes i Mont-Valérien i holownik jaskrawo pomalowany a całą siłą pary holujący w górę rzeki zastęp statków obładowanych, widok ożywiały.
Ukryte w ciemnej zieleni kląbów, małe ptaszęta wyśpiewywały zawzięcie wesołe trele swoje.
Trudno opisać zaprawdę spokój i piękność tego poranku jesiennego.
Można było sądzić, że się jest o dziesięć mil przynajmniej od hałaśliwego Paryża.
Słońce występujące z po za wzgórz sąsiednich rzucało ukośne promienie na wielkie drzewa, pod któremi krew ludzka popłynąć miała.
Pierwsza grupa panów przystanęła, a druga natychmiast się z nią połączyła.
Herman Vogel i hrabia de Rochegude pozostali się trochę w oddaleniu, jak gdyby ich nic zgoła nie obchodziło, co tam jeszcze mówić będą ich świadkowie.
Pseudo-hrabia Lorbac i baron de Croixmore, mieli w ręku puzderka z pistoletami.
Świadkowie zamienili ukłony z sobą powtórnie...
— Jeżeli panowie pozwolicie — przemówił vice-hrabia de Gillon — to zdecydujemy losem, który z przeciwników ma prawo obrać stanowisko...
Świadkowie Vogla skłonili się na znak zgody.
Vice-hrabia wyjął z kieszeni złotego luidora i rzucił go w powietrze.
— Orzeł!... — zawołał pan Aubertin.
Gdy pieniądz spadł na ziemię, zbliżono się pośpiesznie.
— Korona... — dodał ex-kapitan. — Przegraliśmy zatem...
— A więc — zaczął vice-hrabia — pociągnijmy jeszcze o pistolety...
Tym razem Karol Laurent wyrzucił monetę, a serce zabiło mu niespokojnie.
— Korona — rzekł baron de Croixmore.
Wszystko zależało od trafu i życie Vogla i dziesięć tysięcy franków pomysłowego wynalazcy pistoletów markowanych.
Z prawdziwym też dreszczem radości, mniemany hrabia Lorbac skonstatował, iż moneta leżąca na ziemi, przedstawiła oczom widzów nie koronę lecz orła.
— Wygraliśmy — pomyślał — na nasze pistolety pójdziemy.
A głośno dodał:
— Rzecz to bardzo małej wagi... Zaręczam honorem, że pan Vogel nigdy nie miał tych pistoletów w ręku, że ich nawet nie widział wcale...
Podszedł do Hermana, stojącego nieruchomo o dwadzieścia kroków i szepnął mu cichutko do ucha:
— Górą nasza!... Zabijesz zuchwałego panka... Z naszych pistoletów strzelać będziecie...
Potem podniósł głos i mówił w sposób, ażeby go wszyscy świadkowie słyszeli:
— Więcej niby warte jest prawo obrania stanowiska, niż prawo obrania broni, ale w gruncie rzeczy jedno jak drugie nie wiele znaczy... Słońce jest tak jeszcze nizko, że nie będzie panom przeszkadzać...
Lionel stanął, ma się rozumieć, tyłem do słońca...
Odliczono kroków trzydzieści.
Herman zajął miejsce wskazane.
Karol Laurent i pan de Croixmore zamienili broń i dali przeciwnikom w ręce po pistolecie.
Jeden ze świadków miał dać znak trzykrotnem klaśnięciem w dłonie.
Za trzeciem klaśnięciem hrabia i kasyer mieli prawo strzelać, bądź jednocześnie, bądź jeden po drugim.
I Lionel, i prusak stali zuchowato, i zupełnie według prawideł.
Stali bokiem do siebie, aby jak najmniej narażać się na kulę przeciwnika, łokcie trzymali przy sobie, pistolety prosto, z nieco podniesionemi lufami.
Obydwa wydawali się spokojnymi.
Uważamy za zbyteczne podziwianie zimnej krwi Vogla.
Skończony ten rozbójnik wiedział, że miał dziewięćdziesiąt dziewięć szans przeciwko jednej.
Zbrodnicza usłużność Karola Laurent oddała mu życie hrabiego de Rochegude na łaskę i niełaskę.
Spotkanie to nie było wcale pojedynkiem, było poprostu morderstwem...
Myśl o podłem zabójstwie, jakie spełnić zamierzał, nie zamąciła ani na chwilę spokoju łotrowi.
— Tem gorzej dla tego człowieka!... — myślał sobie z ohydnem przekonaniem. — Po co mi właził w drogę... dla czego mnie w dodatku znieważył... Nie szukałem go wcale... Sam mi się nastręczył... jego więc wina, nie moja!...
Lionel zaś, prawdziwie odważny i wiedzący, że poledz może za chwilę, dzielił ostatnie swe myśli pomiędzy matką, której był miłością jedyną, a niewdzięczną Walentyną, która gardząc nim najniespodziewaniej, sprawiła mu boleść dojmującą i niczem nie pokonane zniechęcenie do życia.
Okrutna gorycz przepełniała serce i przejmowała całą istotę szlachetnego żołnierza; nieledwie pragnął, aby to była ostatnia jego godzina, to jednak, co było w duszy, nie odbiło się na fizyognomii.
Przypominał wulkan lodem pokryty.
Gorąca lawa wre wewnątrz krateru, a szczyt śniegiem się bieli.
Świadkowie stanęli po bokach alei.
Baron de Croixmore uderzył pierwszy raz w dłonie i jednocześnie wyrzekł:
— Raz!...
Herman i Lionel wznieśli pionowe pistolety, gotowi do mierzenia ku sobie.
— Dwa! — rzekł baron.
Hrabia i kasyer spuścili poziomo lufy broni.
Pan de Cioixmore lekko wzruszonym głosem zakomenderował:
— Trzy!...
Dwa strzały padły na raz, jak jeden!


XLIX.

Odgłos podwójnego huku brzmiał jeszcze w uszach świadków, a dym z prochu wznosił się jak chmurka pomiędzy liśćmi drzew przydrożnych.
Herman oczekiwał nieruchomy.
Oczekiwanie trwało jednak nie długo.
Lionel de Rochegude, upuścił pistolet, zachwiał się i jak rażony piorunem, padł twarzą ku ziemi.
Kasyer usłyszał, jak kula jego przeciwnika świsnęła mu o trzy stopy po nad głową.
Dobrześ się sprawił, kolego!... — pomyślał Karol Laurent. — Zarobiłem dziesięć tysięcy franków.
Świadkowie hrabiego pobiegli do przyjaciela, znieśli na rękach zemdlonego, a chirurg począł szukać rany, którą znalazł z łatwością.
Strzał trafił Lionela w sam wierzch głowy, ześlizgnął się po czaszce, pozostawił ślady, jakby od uderzenia maczugą, lecz na szczęście nie strzaskał kości i mózgu nie naruszył.
Herman zbliżył się także.
— Panie — odezwał się do chirurga, z udanem wzruszeniem — nie pocieszony byłbym, jeżelim zabił pana de Rochegude... Uspokój mnie pan, błagam na wszystko... Zostaw mi nadzieję, że rana nie jest śmiertelną.
— Nie mogę za nic ręczyć — odrzekł doktór. — Gdyby kula pańska poszła o trzy centimetry niżej, hrabia nie żyłby już w tej chwili. W obecnem położeniu, ratunek jest, jak sądzę, możebnym, ale ręczyć, powtarzam, nie mogę... Wstrząśnienie gwałtowne sprowadzi poważne komplikacye.. Panu de Rochegude grozi zapalenie mózgu... Opanuje go w chwili, gdy wyjdzie z omdlenia, gorączka z maligną... Bardzo być może, iż skończy, nie odzyskawszy przytomności...
— Co pan mówisz, wielki Boże!... — jęknął kasyer, załamując ręce rozpaczliwie.
Chirurg mówił dalej:
— Bądź co bądź, jeżeli wyleczenie jest możebnem, czego pragnę z całej duszy, bardzo będzie powolne...
Herman Vogel zwrócił się do świadków przeciwnika:
— Smutny wynik spotkania, przejmuje mnie do głębi — rzekł. — Jeżeli jest coś, coby mnie pocieszyć mogło, to chyba przekonanie, jako nic mam sobie nie do wyrzucenia... Hrabia Rochegude zażądał pojedynku, nie mogłem zatem bez narażenia się na zarzut tchórzostwa, nie stanąć na wyzwanie... Pragnę mieć zaszczyt, panowie, dowiadywania się codziennie o zdrowiu mojej ofiary.
Po przemowie tej, pochylił Vogel głowę nad martwem ciałem hrabiego, i odszedł pożegnawszy chirurga, barona de Croixmore i vice-hrabiego de Gillon.
Oddano mu ukłon, mówiąc pomiędzy sobą:
— Ten pan ma rękę nieszczęśliwą, ale jest dobrze wychowanym człowiekiem...
Herman, Karol Laurent i pan Aubertin, wsiedli do karety i co koń wyskoczy, popędzili do Paryża.
Potem woźnica hrabiego podjechał na miejsce wypadku, świadkowie zaś z pomocą lokaja, ułożyli Lionela, niby trupa sztywnego na poduszkach powozu.
Długotrwałe omdlenie nasunęło obawę, że ranny skonać może lada chwila.
Elegancki ekwipaż, zamieniony na wóz śmiertelny, ruszył wolniutko w stronę Pól Elizejskich.
Gdy zegar na wieży kościoła Panny Maryi Loretańskiej bił pół do dziesiątej, ciężkie lando stanęło po przed nr. 21 przy ulicy św. Łazarza.
Herman wysiadł, uścisnął rękę ex-kapitana, wsunął bilet bankowy pseudo-hrabiemu de Lorbac i zasiadł po za kratką kasową, z miną najspokojniejszą w świecie.
Patrząc na tę osobistość, przeliczającą flegmatycznie pieniądze, niktby nie przypuścił, że właśnie tylko co spełniła ona zbrodnię w podstępnym pojedynku.
Zaledwie rozsiadł się w wygodnym fotelu, Herman Vogel wziął ćwiartkę papieru baz firmy i napisał co następuje:
„Wszystka poszło jak najlepiej...
„Zwycięztwo najzupełniejsze...
„ „Nie podobna mi nic więcej pisać w tej sprawie...
„Skoro się tylko uwolnię, przyjdę i ustnie opowiem szczegóły.
„Pamiętajcie, że trzeba kuć żelazo; póki gorące i że wypada działać, nie tracąc ani chwili na próżno.
„Liczę, że zakomunikujecie mi dziś wieczór, plan postępowania nieomylny.

„Szczerze życzliwy,
„Herman Vogel.“

Włożył w kopertę bilecik ten lakoniczny i nie mogący go skompromitować w żadnym wypadku, położył adres: „Panu Roch, 131, ulica Montmartre,“ napisał na jednym z rogów: pilne i osobiste, przywołał posługacza biurowego i kazał mu bez zwłoki wysłać list przez posłańca.
Zaraz po zamknięciu kasy, poszedł nikczemny prusak do agencyi pp. Roch i Fumel.
Oczekiwano nań z niecierpliwością.
Wspólnicy ciekawi szczegółów wypadku, siedzieli obaj w gabinecie prawnika.
— Miło mi widzieć, kochany klijencie, żeś nie poniósł żadnego szwanku! — zawołał Roch na widok wchodzącego kasyera.
— Zupełniem zdrów i cały! — odrzekł ostatni z uśmiechem. — Hrabia de Rochegude nie może powiedzieć tego o sobie.
— Nie żyje?
— Rano żył jeszcze, ale nie wiele warte takie życie.
— Ranny zatem niebezpiecznie?
— Okrutnie.
— W piersi?
— W głowę.
— Specyaliści utrzymują, że z takiej rany albo się umiera natychmiast, albo się wychodzi nieprędko.
— Być może — odrzekł Herman — rana jednak hrabiego tego jest rodzaju, że gdyby nawet cudem jakimś ocalał, nie odzyska przez długi czas zdolności umysłowych, nie będzie w stanie zrozumieć swego położenia, czyli nie potrafi przez pewien czas nietylko zbliżyć się do panny de Cernay, ale nawet dać jej jakąkolwiek wiadomość o sobie. To bardzo pomódz powinno naszym działaniom... Czy pan de Rochegude będzie żył, czy umrze, zawsze przez czas dłuższy przeszkadzać nam nie będzie, należy zatem nie zasypiać gruszek w popiele, ale zabrać się do czynów bezzwłocznie.
— Bądź o to spokojny — odpowiedział pan Roch. — Nie stracimy ani chwili. Powodzenie jest zapewnione. Przekonasz się zaraz o tem, gdy ci opowiemy o naszych środkach i sposobach. Przedewszystkiem atoli zaspokój ciekawość naszę, opowiedz nam tę straszną awanturę, jaka dziś rano miała miejsce,
Herman nie dał się prosić.
Opowiedział przebieg pojedynku, dramatyzując całe zdarzenie.
Zamilczał naturalnie o pistoletach pożyczonych od Karola Laurent, bo okoliczność ta zmniejszyłaby nadzwyczajnie niebezpieczeństwo, na jakie się niby narażał, a nawet zupełnieby odwagę jego zdyskredytowała.
Próżność tak zawraca głowy ludziom, pochwała tak im sprawia przyjemności, że taki nawet nędznik, jak Vogel, pozował na bohatera wobec łotrów, słuchających go z uwagą.
Nie zawiódł się w oczekiwaniach; godni wspólnicy wynosili pod niebiosy odwagą i zimną krew kochanego klijenta.
— Na honor! szczęśliwa ta panna Walentyna! — wykrzyknął pan Roch nareszcie. — Dostanie męża, umiejącego nakazać należny jej szacunek!
— O tak, to nie ulega wątpliwości! — odparł kasyer. — Potrzeba jednak ożenić się natychmiast, Walentyna zaś bez ważnych powodów nie wyrzecze się świetnego Rochegude, którego bardzo kocha... Nie dość, żem go usunął z mej drogi, trzeba jeszcze, ażebym zajął miejsce jego w sercu panny, a jak tu się wziąć do tego?.....
— Czy jadłeś już obiad, kochany klijencie? — zapytał prawnik, zamiast odpowiedzieć.
— Właśnie, że nie jadłem.
— Otóż proszę was, ciebie i Fumela na posiłek, bardzo skromny, do Bonnefoy. W osobnym gabinecie, przy buteleczce wina, pogawędzimy swobodnie.


L.

Herman Vogel i pan Fumel przyjęli chętnie to uprzejmie zaproszenie Rocha i wyszli wszyscy trzej z agencyi; a po chwili zasiedli w gabinecie restauracyi Bonnefoy, położonej prawie naprzeciw teatru Variétés..
Ex-adwokat nie bez racyi uchodził za smakosza, sam też zadysponował memu obiadu i rozkazał przynieść nadto starego Bordeaux i Bourgogne.
On też wzniósł pierwszy toast w słowach:
— Piję za powodzenie naszego przedsięwzięcia, które, jak ośmielam się twierdzić, obecnie zupełnie pewnem mi się wydaje — przyczem zwrócił się do Hermana i dodał:
— Panie mój i kochany klijencie, skłoń ucho ku temu, co wyrzeknę, a jeżeli przypadkiem masz jeszcze jakie wątpliwości, pewny jestem, że się ich wyrzekniesz, poznawszy dowcipny plan, ułożony przezemnie przy pomocy obecnego tu zacnego współpracownika.
Pan Roch zaczął tedy rozwijać szczegółowo i jasno plan, o jakim mówił, wykazując stronę jego praktyczną i niezliczone korzyści.
— No, jakże! — zapytał p. Roch po skończeniu przemowy — cóż pan na to?
— Przyznaję, że to znakomite — odparł Vogel — o, szczerze winszuję!... Tyś dyabeł doprawdy chyba!
Prawnik uśmiechnął się zwycięzko.
— Zatem — rzekł — zadowolony jesteś?
— O i jak jeszcze!
— Pewnym jesteś powodzenia?
— Najpewniejszym!
— Rolę w tej tragikomedyi masz i łatwą i bardzo efektowną... ciągnął pan Roch.
— Potrafię ją też odegrać wyśmienicie, zaręczam... odrzekł Vogel.
— Liczymy na to...
— Kiedyż odbędzie się przedstawienie?
— Jutro wieczorem... Trzeba się śpieszyć, wszak sam to powiedziałeś...
— Czy zdążysz wszystko przygotować?
— Nie bój się!...
— Masz zatem kompanów pod ręką?
— Za godzinę będę ich miał... Od czegóż Sta-Pi.. Ladaco ten jest rzeczywiście nadzwyczaj użytecznym... Zna na palcach fusy społeczeństwa paryzkiego... zna sadzawki hultajów... nałowi ich w mętnej wodzie...
— Nie obawiasz się, aby łotry nas nie zdradzili? — zapytał Vogel.
— Po lichaby to zrobili? — odpowiedział ex-adwokat. — Zresztą w ostatniej dopiero chwili dowiedzą się co robić mają...
Przekonani będą, iż pomagają w jakiejś intrydze miłosnej, której bohaterowie są im nieznani, ani nie przypuści żaden, że to o miliony chodzi. Nawet Sta-Pi, lubo mu bardzo ufamy, nie będzie wiedział prawdy... Zkąd więc może być mowa o zdradzie?...,
— Przyznaję; mam jednak zarzut jeszcze jeden...
— Jaki?
— Gdyby wypadkiem policya wmięszała się pomiędzy nas niespodzianie, położenie stałoby się nader delikatnem...
Roch i Fumel spojrzeli po sobie z uśmiechem, poczem prawnik wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Dzieciństwo!... Interwencya służby bezpieczeństwa o dziewiątej wieczór, w Passy, przy ulicy Mozarta, gdzie zaledwie w biały dzień i to zdaleka okazuje się cień policyanta... to fantazya! Nie obawiaj się, drogi klijencie... Nic podobnego nam nie zagraża...
Przypuśćmy zresztą wmieszanie się policyi, toć przecież zachowamy wszelkie ostrożności; gdyby zaś który z kompanów złapać się dał, nie wyda biedaczysko nikogo, bo nie nie będzie wiedział, nie będzie znał tych, co mu płacą, będzie działał, że tak rzeknę, po omacku... Jeżeliby taki biedak wymienił kogo, to nie ciebie z pewnością...
— Masz racyą, uspokoiłeś mnie zupełnie...
Czytelnicy nasi mieliby prawo zapytać nas o szczegóły planu, o jakim Roch i Fumel mówili.
Z chęcią uczynilibyśmy zadość temu słusznemu żądaniu, gdyby same fakty nie miały bezzwłocznie za nas odpowiedzieć.


∗             ∗

Na samym początku opowiadania niniejszego, wspominaliśmy już byli, że place przy ulicy Mozarta, na którym wśród ogródków stały domki do wynajęcia, otoczony był wysokim parkanem z desek nieheblowanych, ale grubych i mocnych, brama zaś z furtką w parkanie stała cały dzień boży otworem.
Stary odźwierny, jednocześnie łatacz obuwia, zamykał furtkę skoro zmrok zapadał, zatarasowywał też izdebkę swoję i kładł się do łóżka.
Po całodziennem umęczeniu, zasypiał odrazu twardo, nie troszcząc się ani o wchodzących ani o wychodzących.
Pamiętamy zapewne wszyscy, co w bajce Perraulta, poczciwa stara babunia mówi do Czerwonego Kapturka:
— Pociągnij za sznurek... a zasuwka się odsunie...
To samo było przy ulicy Mozarta.
Lokatorzy szaletów, oraz ich przyjaciele wiedzieli o tem, że wsunąwszy rękę pomiędzy kraty, w pewnem wiadomem miejscu, i pociągnąwszy za rygiel ruchomy, drzwi się zaraz otworzyły,
Wewnątrz był wprawdzie inny ogromny rygiel żelazny, okrótnie zardzewiały, ale posługiwano się nim rzadko.
Nazajutrz po dniu pojedynku Hermana Vogel z hrabią de Rochegude, po obiedzie u Bonnefoy, spożytym przez kasyera z dyrektorami agencyi Roch i Fumel, nazajutrz, powiadamy, około dziewiątej wieczór na ulicy Mozarta, źle oświeconej trzema latarniami starego systemu, ciemność panowała kompletna.
Ulica w całej swej długości wydawała się pustą zupełnie.
Powiadamy: wydawała się pustą, gdyż w rzeczywistości sześć osób, przybyłych koleją obwodową, kierowało swe kroki w okolicę zagrody, kryjąc się pod murami i starając się stąpać jak najciszej.
— Pięciu było mężczyzn i jedna kobieta.
Szli jeden za drugim w odległości dwóch metrów.
Postawy ich, fizyognomie i ubrania strasznie były podejrzane...
Nędza wstrętna, nędza, będąca następstwem zbrodni i rozpusty, wycisnęła niezatarte swe piętno na tych twarzach bladych i zbydlęconych.
Mężczyźni ubrani byli w paltoty obdarte i wypłowiałe, jakie uczciwy robotnik odrzuca ze wstrętem, a jakie okrywają zwykle chude członki włóczęgów podmiejskich.
Z pod czapek zatłuszczonych, widać było włosy przylgłe do skroni, pozakręcane niby z szykiem, znanym dobrze na balach Reine-Blanck i Elysee Montmartre.
Kobieta ubrana była w czarną wełnianą spódnicę, takiż kaftan i biały płócienny czepek.
Osobistość ta, wieku nieokreślonego przypominała jednę z tych figur, za którą w czasie karnawału gawrosze paryzcy z krzykiem i piskiem biegają.
Bo też istotnie był to mężczyzna, w celu zapewne z góry obmyślanym przebrany w suknie kobiece.
Przywódca nocnej wycieczki, w miarę zbliżania się ku ogrodzeniu, tłumił o ile mógł swe kroki.
Skoro znalazł się na wprost furtki, stanął, odwrócił się i dał znak ręką, powstrzymując na miejscu, pomimo ciemności, tych wszystkich co za nim postępowali.
Czy bardzo zadziwią się czytelnicy nasi, gdy im powiemy, że tym przywódcą owym, któremu czarna broda zasłaniała twarz do połowy, był nie kto inny, jak tylko Sta-Pi we własnej swojej osobie...


LI.

Zbir pp. Roch i Fumel nasłuchiwał przez parę sekund, a okiem ostrowidza usiłował przebić ciemności.
Przekonał się niebawem, że nie słychać najmniejszego szmeru, niewidać najmniejszego cienia na ulicy Mozarta.
Można było być zatem spokojnym, że nikogo niema w pobliżu.
Sta-Pi, naśladując głos aktora mówiącego szeptem wyraźnym, powiedział:
— Hola! do mnie towarzysze!...
Pięciu ludzi przystąpiło do niego.
— Baczność dzieci!... rzekł cicho — jesteśmy u celu...
Następnie wsunął łapę w znany otwór, poruszył zasuwkę, ale poruszył ją napróżno...
Trafem, tego właśnie wieczoru zasunięto rygiel wewnętrzny.
— Niech cię najjaśniejsze pioruny!... mruknął Sta-Pi. Komplikuje to zajęcie, ale z nami trudna sprawa!... Co, czy nieprawda chłopaki? I tak się dostaniemy... Nitko-Jedwabna, mój poczczciwcze, sporządź no mi co tchu drabinkę.
Włóczęga znany pod tem przezwiskiem oparł się plecami o parkan, a rozłożone ręce oparł na biodrach.
Sta-Pi... stanął lewą nogą na zaimprowizowanym szczeblu, prawą postawił na ramieniu łotra, przesadził parkan, znalazł się po drugiej stronie i rygiel odsunął.
— Baczność! — rzekł po raz drugi. Unieść w górę drzwi, ażeby nie skrzypiały!...
Zastosowano się do rozkazu; stare zawiasy nie wydały najmniejszego odgłosu.
Łotrzykowie wtargnęli w ogrodzenie.
Z przezornością, właściwą doświadczonemu wodzowi, Sta-Pi zajął się najpierw skleconą z desek budką, służącą za pomieszkanie odźwiernemu.
Po przez brudne szyby żadne światło z niej nie przeglądało.
Łatacz obuwia leżał w łóżku i chrapał jak najęty.
Sta-Pi, otoczony bandą, przepatrzył wszystkie szalety, skonstatował, że wszędzie było cicho i ciemno.
Lokatorowie albo nie byli w domach, albo spali jak pozabijani.
— Znakomicie się wszystko zapowiada!.. mruknął przez zęby. — Nic nam nie przeszkodzi, pójdzie wszystko jaz po maśle!
Pozostawało już tylko rozpatrzenie domku, zajmowanego przez sieroty.
Sta-Pi... podsunął się pod sztachety.
Walentyna, skoro noc zapadła, zamknęła według zwyczaju okiennice w saloniku, lecz że nie dochodziły dobrze, wązki punkt światła przedostawał się z po za nich na zewnątrz.
Panna de Cernay, czuwała zwykle do jedenastej.
W tej chwili siedziała przy sztalugach oświetlonych jasnem światłem lampy z abażurem.
Klarunia umieściła się na małem krzesełku, tuż obok siostry i szyła sukienkę dla lalki; zmożona jednak robotą, zdrzemnęła się nieboraczka.
Ładna jej główka spoczywała na poręczy krzesła; ciemne loki zakrywały do połowy buzię rumianą, a lalkę trzymała w rączkach.
Walentyna od czasu do czasu spoglądała na uśpioną siostrzyczkę, wzrok jej jaśniał wtedy czułością niewysłowioną.
Dowódca wyprawy i jego podkomendni stali spokojnie przy ogródku otaczającym szalet.
Sta-Pi... nie wydawał żadnego rozkazu.
Łotr nazwiskiem Nitka-Jedwabna, szepnął mu z cicha:
— A toć można się zestarzeć, tak długo stojąc na kulasach... Na cóż czekamy, u dyała?...
—Co ci do tego — odparł Sta-Pi...
— Jakto, więc nie wolno mi się nawet zapytać, nie wolno wiedzieć, żem pomiędzy kolegami?... Niech pioruny spalą takie czasy...
— Czekamy na pryncypała...
— Na jakiego pryncypała?...
— Na tego, co płaci...
— Co nam każe kasztany z ognia wyciągać dla siebie?.. Na tego szykownego faceta, o którymś mi opowiadał?...
— Tak, kolego...
— Nie można żadną miarą zaczynać bez niego?...
— Nie...
— Rozumiem! — Szacunek dla pieniędzy!... Postaramy się o cierpliwość... Poczekamy...
Niepotrzeba było czekać zbyt długo.
W tej chwili śpieszne kroki dały się słyszeć wśród nocnej ciszy i zbliżały się widocznie ku szaletowi.
— Baczność!... — mruknął Sta-Pi już po raz trzeci.
Przybywający, skoro zbliżył się do ludzi ukrytych w gęstwinie, których widać nie było, przystanął.
— Pst! — zawołał.
— Pst! — niby echo Sta-Pi powtórzył.
— Jesteście? — zapytał cicho Vogel.
— Wir sind mein Herr — Sta-Pi odpowiedział.
— Role rozdane?
— I zrozumiane dokładnie. Odegramy farsę bez omyłki... opanowaliśmy zagrodę...
— Zaczynajcie zatem...
— Zaczynamy!...
— Pamiętajcie o wszystkiem, cośmy ułożyli — dodał kasyer. — Gwałt w takim tylko razie, jeżeli konieczność wymagać tego będzie... Pamiętajcie, że nie może spaść ani jeden włosek z głowy panienki.
— Bądź pan spokojny! — odparł Sta-Pi drwiąco. — Bibi sam własnoręcznie, posłuży się chusteczką fularową... Bibi, to ja, a płeć piękna zna moję delikatność!... Pod względem szacunku dla dam i wyrafinowanej galanteryi, nie mam sobie z pewnością równego... Mam już sławę, zupełnie w tej mierze ustaloną... Kobietki przepadają za mną!... Słowo honoru!...
— Dalej chłopcy, a raźno!... Do ataku!...
Ogrodzenie ogródka, o wiele niższem było od parkanu.
Sta-Pi, któremu Nitka Jedwabna posłużył znów za drabinę, dostał się z łatwością na drugą jego stronę.
Jeden z włóczęgów udał się za nim i obydwaj stanęli po bokach drzwi szaletu.
W tej samej chwili bandyta, przebrany za kobietę, przysunął się do furtki ogródka i ujął za sznurek dzwonka.
Walentyna wciąż rysowała.
Słabe westchnienie Klaruni zwróciło jej uwagę...
Dziecko spało niespokojnie.
Główka wsparta na poręczy, opadła za bardzo na piersi.
Twarzyczka skrzywiła się, rączki konwulsyjnie lalkę ściskały.
— Maleństwo moje kochane — szepnęła Walentyna — nie wygodnie jej w tej pozycyi... Coś się jej nie dobrego przyśniło... Położę ją do łóżeczka... i powrócę skończyć robotę...
Położyła ołówek i wstała z krzesła.
Nagle rozległ się dzwonek szarpnięty gwałtownie.
Klarunia obudziła się i krzyknęła.
— Siostrzyczko — zawołała — czyś ty słyszała?...
— Słyszałam, kochanie moje...
— Kto może dzwonić o tej godzinie?...
— Ktoś, co się pomylił...
— Przecież niktby do nas nie śmiał przychodzić tak późno...
Dzwonek odezwał się po raz drugi.


LII.

— Szczególna rzecz.. — rzekła panna de Cernay, z mimowolnem wzruszeniem — ram przeczucie, że ktokolwiek to jest, przychodzi ze złą nowin.
Przycisnęła ręką serce bijące okrutnie.
Opanował ją przestrach instynktowny i ruszyć się z miejsca nie mogła.
— Siostrzyczko kochana — powiedziała Klarunia — czy chcesz, ażebym poszła zobaczyć?...
— Nie — odparła Walentyna z żywością — pójdę sama...
Zapaliła świecę i zamierzała wyjść z saloniku.
— Pójdę z tobą... — krzyknęła Klarunia.
— Nie... zostań... powrócę w tej chwili...
Drzwi domku zamknięte były, jak zwykle, na dwa spusty i na podwójne zasuwki.
Walentyna zakręciła kluczem, odsunęła zasuwki, otworzyła i zasłaniając świecę ręką, skierowała światło na furtkę.
Dojrzała po drugiej stronie ogrodzenia czarną suknię, takiż kaftanik i czepek biały.
Więc to kobieta dzwoniła.
Uspokoiło to ją trochę.
— Kto tam i czego sobie życzy? — zapytała odważnie.
Głos nosowy, nie mający w sobie nic kobiecego, odpowiedział:
— Czy tutaj, bez urazy, mieszka panna Walentyna de Cernay?...
— Tutaj,..
— Czy możnaby jej słów powiedzieć parę?...
— Ja jestem Walentyną de Cernay... Proszę mówić....
— Jeżeli to sama panna de Cernay, chcę jej coś oddać do rąk własnych.
— Co takiego?
— List.
— Od kogo?
— Od ślicznego chłopca, którego panienka zna doskonale.
— Jak się nazywa?
— Pan hrabia... pan hrabia de Rochegude...
Walentyna wzruszona do głębi duszy, to bladła, to się czerwieniła na przemiany.
Przebiegła szybko ogródek.
Sta-Pi i jego pomocnik skorzystali z chwili, gdy była tyłem do nich obrócona i wsunęli się cichutko do mieszkania.
Przy furtce sierota rączkę wyciągnęła.
— Proszę... — powiedziała.
— O co? — zapytał głos chrypliwy.
— O list.. Proszę go przesunąć przez kratę...
— Nie mogę!... Potrzebuję odpowiedzi, a i tak naczekałem się za drzwiami... Proszę otworzyć...
Walentyna położyła rękę na kluczu.
Już miała otworzyć, ale się zastanowiła.
— Nie... — powiedziała — nie otworzę...
— Czy panienka boi się starej kobiety? — zawołał łotr, przedrwiwając.
— Ja się niczego i nikogo nie boję, lecz w nocy nie otwieram nigdy nikomu.
— To dobrze... to nie oddam bileciku.
Młoda dziewczyna nie wiedziała, co ma począć, a serce biło jej gwałtownie.
Czy nie zechce dowiedzieć się o Lionalu?
A może jest coś bardzo ważnego, coś pilnego nadzwyczajnie.
— Zapłacę ci, dobra kobieto, sowicie za twoję fatygę... — zaczęła — ale oddaj mi list przez kratę.
— Jestem już sowicie za fatygę moję zapłacona, a nie lubię tych, co mi nie ufają... Albo panienka otwórz, albo się wynoszę...
Walentyna zaczęła coś podejrzewać.
Niewytłomaczony upór kobiety wydał się jej nienaturalnym.
Dla czego chce gwałtem wcisnąć się do jej domu?
Nie mogła tego pojąć, przeczuwała atoli zasadzkę, lubo celu jej odgadnąć nie była w stanie.
— Nie, powiedziała — stanowczo nie otworzę...
— Czy to ostatnie słowo panienki?
— Ostatnie!
— Tem gorzej dla panienki... Ulatniam się... Dobranoc!
Ciężki odgłos kroków doszedł do uszu Walentyny.
Westchnęła i powróciła do siebie.
Gdy już próg miała przestąpić i gdy odwróciła się, aby zamknąć drzwi za sobą, uczuła, że jest pochwyconą w silne ramiona.
Dwóch mężczyzn o rozbójniczym wyglądzie stanęło obok niej, niby zjawisko jakieś piekielne.
Bezprzytomna i osłupiała otworzyła usta, aby wołać o ratunek.
Ale i na to czasu jej nie stało.
Jeden ze zbirów, ten, którego broda zbyt bujną była, aby miała być prawdziwą, z niesłychaną zwinnością przyłożył jej chustkę fularową do ust i zakneblował w mgnieniu oka.
Następnie obaj bandyci przenieśli ją do saloniku.
Knebel z jedwabnego fularu nie pozwolił nie mówić, ale pozwalał patrzeć i słuchać swobodnie.
Można mieć pojęcie o rozpaczy dziewczątka, gdy ujrzała Klarunię z zatkanemi, jak ona ustami i przysznurowaną do krzesła.
Brodaty bandyta, a był nim Sta-Pi, jak nam wiadomo, śledząc kierunek spojrzenia pochwyconej, nie mógł się co do wyrazu twarzy jej pomylić.
— Nie strachaj się, mateczko! — rzekł tonem pociechy — nic złego nie stanie się małemu knotkowi... Wypadało okiełznać ją i dratwą obmotać, ażeby cicho siedziała, ażeby nie zaczęła beczeć, jak ciele nowonarodzone!... Skoro jednak machniemy tylko z tobą, ją natychmiast odprują od krzesełka. Jejmościanka, wiesz, ta jejmościanka z listem zaopiekuje się nią nocy dzisiejszej, jutro rano, no i opiekować się nią będzie dotąd, dopóki nie polecisz jej sprowadzić do ziemskiego raiku, w którym miłość czeka na ciebie... No, wynośmy się! Dorożka czeka na ulicy Mozarta, jeżeli nie zechcesz podejść piechotą, zaniesiemy cię do niej, mateczko... Hop! Jazda!
Walentyna, lubo ręce miała związane, wydzierała się z siłą rozpaczliwą.
Sta-Pi powolnie ją ku drzwiom popychał, a w trakcie tego powtarzał tonem adwokata, broniącego złej sprawy z urzędu:
Cóż u licha, czemu się szamoczesz, mateczko!... nie udawaj niewiniątka!... To, co się robi, dla twego dobra się robi... Będziesz z tego okrutnie później kontenta i powiesz: „Dia!...“ Bo daję ci słowo honoru, że tu o cnotę twoję nie chodzi!... Marne to życie, gdy niema gotówki... Ja bowiem, ja, którego widzisz przed sobą... znam młodziutkie, bardzo milutkie panienki, znam całe zastępy takich, któreby wszystko oddały, aby się znaleźć na twojem miejscu. Nie udawałyby ceregieli!... Setnie piękny chłopak z tego pana Lionela... Hrabia i hojnym jest bezprzykładnie! Znam go dobrze... pracowałem dla niego w wydziale „płci pięknej“... Przepada za kobietkami!... Polegaj na tem, wymyślaj mu, co ci się podoba... Żądaj, co ci tylko ślina przyniesie na język... Nie odmówi ci nic, ręczę za to... Okrutnie się w tobie zaszłapał... Nie wiem, jak to długo potrwa, ale teraz strasznie jest zakochany... Korzystaj z tego... Potrzeba ci żyć przecie!... Kuj żelazo, póki gorące...
Słuchając tych wszeteczeństw, Walentyna drżała na całem ciele.
Niestety! nie mogła wątpić, że nędznik, co aby nią zawładnąć, wynajął te wstrętne istoty, był człowiekiem, którego kochała... był jednem słowem Lionelem de Rochegude!...


LIII.

Prowadząc przytoczoną powyżej rozmowę, Sta-Pi szedł naprzód, a Walentynę popychał przed sobą.
Gdy stanął na progu domku, zamilkł, chwycił sierotę w muskularne łapy i począł biedz przez ogródek.
Jeden z kamratów odemknął mu z wewnątrz furtkę, jaka prowadziła do ogrodzenia.
Sta-Pi przekroczył tę furtkę.
Cisza panowała zupełna.
Głębokie ciemności zalegały dokoła.
Walentyna, widząc nieuchronnę swoję zgubę, blizką była zemdlenia.
Naraz niespodziewana okoliczność powróciła jej na chwilę przytomność i tchnęła niepewną nadzieją.
Wyraźny odgłos pośpiesznych kroków męzkich dał się słyszeć pod sklepieniem drzew.
Sta-Pi przystanął.
Widocznem było, że nowoprzybyły znajdował się w niewielkiej odległości.
Delegat panów Roch i Fumel zapytał głosem stłumionym:
— Kto tam?
Nikt mu nie odpowiedział.
Wtedy łotr groźnym tonem zawołał:
— Na bok! Ktokolwiek jesteś! Sześciu nas jest i stratujemy cię, jeżeli nam drogę zastąpisz.
Głos dźwięczny i nie po raz pierwszy obijający się o ucho Walentyny, odpowiedział ostro:
— Stój! — Jeżeli krokiem się ruszysz, w łeb ci jak psu wypalę.
— Do mnie, towarzysze! — krzyknął Sta-Pi rozpaczliwie.
W tejże chwili mdławe światło otoczyło zbirów.
Tajemniczy przybysz odsłonił szybkę zakrytej latarki, jaką trzymał w lewej ręce.
W prawej zawisła mu kolba z kości słoniowej i lufa sześciostrzałowego rewolweru.
— Ah! — wykrzyknął — odgadłem, zrozumiałem wszystko!... Dzięki jednak niebu, przybywam w porę, by was ukarać, nędznicy!...
Jeden z włóczęgów rzucił się, aby pochwycić za ręce nieznajomego.
Podczas krótko trwającej walki, latarka upadła na ziemię.
Znowu zaległy ciemności.
— Zbóje, sami chcieliście tego! — zawołał nieznajomy.
I raz po raz po czterykroć pociągnął za cyngiel rewolweru.
Poczwórna błyskawica przeszyła ciemności nocne, rozległy się cztery wystrzały.
W odpowiedzi na nie, głucho jęki słyszeć się dały.
Sta-Pi puścił pannę de Cernay, i powiedział zachrypłym, ale bardzo wyrażnym głosem:
— To brzydka frajda! — Nie zapłacono nam za to, ażebyśmy skórę sobie dziurawić dali! Noga, dzieciaczki, niech sobie pan hrabia de Rochegude robi, co mu się żywnie podoba.
Zaledwie słowa te zostały wymówione, całą banda włóczęgów nocnych uciekła, co sił starczyło dali.
Tentent ich kroków zagłuchł niebawem w odWtedy znowu odezwał się głos, znany już Walentynie.
— Uspokój się pani, niebezpieczeństwo minęło. — Nędznicy uciekli... Nie oprą się chyba aż w Paryżu... Odprowadzę panią do domu...
Opatrznościowy wybawca, nie otrzymawszy odpowiedzi, zawołał:
— Gdzie pani jesteś, na Boga, i czemu milczysz? Przyjacielem jestem bardzo szczerym, choć zapoznanym... Herman Vogel jestem...
Znowu żadnej odpowiedzi.
Kasyer (którego naturalnie odgadli przedtem już czytelnicy) zapalił zapałkę woskową, zobaczył pannę de Cernay bladą, z ustami zatkanemi fularem i rękami w tył związanemi.
— Wielki Boże! — wrzasnął ze grozą. — Nędznicy!...
I chwycił Walentynę w objęcia i poniósł ją, biegnąc do domku otwartego na roścież.
Posadził ją na krześle, odwiązał fular i uwolnił ręce.
Pierwsze słowa, jakie wyjąkała biedna sierota, były: Panie Vogel, oswobódź siostrzyczkę moję, patrz, co ci niegodziwcy zrobili z tem maleństwem!
Herman pospieszył uwolnić Klarunię, której nic złego się nie stało, ale która, jak się domyśleć łatwo, przestraszoną była szalenie.
Biedactwo rzuciło się z płaczem i łkaniem na szyję Walentyny.
Ta ostatnia, jak mogła, uspakajała wylęknioną siostrzyczkę, okrywając ją pocałunkami, a następnie wyciągnęła rękę do prusaka i rzekła:
— Ocaliłeś mi pan więcej, niż życie, gdyż ci zawdzięczam cześć moję... Jak zdołam wypłacić się panu z tego długu wdzięczności?
Herman odparł z żywością:
— Nie jesteś pani moją dłużniczką bynajmniej. — Aż nadto wynagrodzony jestem, że mi panią odbić się udało — chwila, w której pożytecznym ci być mogłem, najpiękniejszą pozostanie w życiu mojem...
— Jakbym się doprawdy ze snu strasznego obudziła... Nie umiem zdać sobie sprawy, czy to, co zaszło przed kwadransem, prawdą jest, czy snem okrutnym było?...
— Niestety!... prawdą oczywistą!!
— Ileż pytań mam do zadania panu... ile wyjaśnień chciałabym otrzymać...
— Odpowiem pani na wszystko najchętniej... Wyjaśnię wszystko, co pani ciemnem się wydaje, pozwól mi atoli zamknąć drzwi ogrodzenia i domu. Musimy strzedz się podejścia...
Walentyna poczęła drżeć na całem ciele.
— Boże wielki — wyjąkała — czy lękasz się Pan, aby nie powrócili nędznicy?...
— Jestem przekonany, że dziś nie ośmielą się powrócić. — Wiedzą, że masz pani przy swym boku oddanego ci obrońcę, nie zechcą zatem po raz drugi narażać się na kulki rewolweru. — Najprostsza jednak przezorność nakazuje być zamkniętym u siebie, po tak ohydnej napaści.
— Idź pan zatem.
Vogel pozamykał drzwi na klucz, rygle pozasuwał i powrócił.
— Co pani chce wiedzieć? — zapytał — pytaj, będę odpowiadał.
— Przedewszystkiem — zaczęło dziewczę — chciałabym wiedzieć, jakim cudem znalazłeś się pan tu dzisiaj?
— Nie jest to ani wypadek, ani cud żaden bynajmniej — odpowiedział kasyer. — Pamiętasz pani zapewne rozmowę naszę ostatnią.
Walentyna spłoniona opuściła głowę i wyszeptała:
— Pamiętam.
Herman ciągnął dalej:
— Powiedziałem wtedy wszakże, że lubo wzgardzony i odrzucony, czuwać będę nad panią. Czuwałem też i wczoraj i dzisiaj... i dobrze, jak pani widzi, zrobiłem!... Przeczucie zbolałego serca na coś się przecie przydało...
— Nie mogłeś pan chyba przypuszczać czynu tak ohydnego, jaki się spełnił, a raczej jaki byłby się spełnił, gdyby nie pomoc pańska szlachetna.
— Zapewne, iż nie mogłem przypuszczać, aby zuchwalstwo posunęło się aż do tego stopnia! Ale... wszystko nabawiało mnie niepokoju... wszystko zgrozą i strachem przejmowało...
— Czy była jaka ku temu przyczyna?
— Bez wątpienia.
— Jaka?
— Opinia człowieka, którego nie wymienię, człowieka, który nie poprzestanie z pewnością na tej jednej próbce niegodziwości swojej. — Znam przeszłość tego panicza, znam bardzo wiele nikczemnych i zbrodniczych awantur jego... Ten panek, gdy niewinna i uboga panienka zadługo się jego miłości opiera, podstępną przemocą zwykł jest załatwiać sprawę, a zdaje mu się obok tego, że wstyd i poniżenie dostatecznie złotem opłacić można...
— Ależ to potwór, nie człowiek!... — zawołała Walentyna.
— Tak, pani — odparł kasyer — zdaje mi się nawet, że już panią raz kiedyś o tem ostrzegałem.


LIV.

Walentyna spuściła oczy, zmięszana pomimowoli.
— Herman Vogel miał racyę — pomyślała.
Nikczemny prusak odgadując z łatwością przyszłość, którą sam przygotował, rzucił był, jak wiemy, podejrzenie na hrabiego, aby obudzić nieufność w sercu dziewczyny...
Inaczej panna de Cernay, kochająca Lionela, wierząc, w jego prawość, byłaby żadnym przeciwko niemu intrygom nie uwierzyła.
Po chwili kasyer mówił dalej:
— W dniu, w którym dałaś mi pani do zrozumienia, iż odtąd niepodobna ci będzie przyjmować odwiedzin moich, odpowiedziałem: „Bądź pani spokojną... rozumiem tę konieczność i poddaję się rozkazowi, jako rzeczy nieuniknionej... Nie będę ci się narzucał, pani... lubo będę czuwał nad nią z oddalenia... z ukrycia... Nie ujrzysz mnie pani więcej“... I odszedłem z sercem złamanem...
Walentyna poruszona do głębi, podała po raz drugi rękę Hermanowi.
— Przebacz mi pan — szepnęła — przebacz boleść, jaką ci sprawiłam.
— O! pani, czyż ja mam ci co do przebaczenia? — zawołał młody człowiek z zapałem. — Czyż to twoja wina, żeś mnie nie kochała, i że kochałaś, jak ci się zdawało, innego?... Postąpiłaś szczerze i otwarcie, a baczyłaś bardzo, iżby mi oszczędzić poniżenia i boleści... Wierny pies liże rękę wypędzającego go pana... prawdziwe poświęcenie nie dba o nagrodę...
Po tych słowach cisza nastała znowu.
Vogel przerwał ją niebawem:
— Przystępuję do faktów teraz — powiedział. Tajemne przeczucie jakieś, mówiło mi, że człowiek, o którym mi pani wspominałaś, człowiek, którego nazwiska nieznałem wtedy jeszcze, czyha na niewinność pani, postanowiłem więc poznać koniecznie tego człowieka... W tym celu zorganizowałem około domu pani nadzór nieustający i bardzo prędko dopiąłem celu, o jaki mi chodziło... Dowiedziałem się, że hrabia de Rochegude, imienia zapomniałem, jest donżuanem z profesyi, jest rozpustnikiem bez czci i wiary... Podwoiło to mój niepokój. Stałem się szpiegiem, niby najzawziętszy agent policyjny i doszedłem, że lokaj zaprzedany duszą i ciałem panu hrabiemu, organizuje z pomiędzy najniższych warstw Paryża — oddział łotrów, potrzebny do nocnej jakiejś wyprawy... Dowiedziałem się następnie, iż chodziło o porwanie młodej panienki, sieroty, której we własnym jej domu nie dałoby się zbałamucić, bo zanadto seryo brała obietnicę małżeństwa, jaką jej dla zamydlenia oczu zrobiono... Tą młodą panienką byłaś ty, pani...
— Ależ to ohydne! — szepnęła Walentyna.
— Tacy jak pan Rochegude innego są całkiem zdania...
— Cóż tedy chciano zemną uczynić?
— Uprowadzić do prześlicznej parkiem otoczonej willi hrabiego w Saint-James.. Pyszna to posiadłość, urządzona z książęcym przepychem... Tam uwięzionoby panią i...
Ale... niechcę brudzić czystej myśli dziewiczej strasznemi a nieuniknionemi następstwami niewoli...
— Byłabym na wieki zgubioną! — krzyknęła panna de Cernay, blada z przerażenia.
— Z pewnością... bo dziś cuda nie trafiają się niestety...
— A jednak Bóg cud uczynił, stawiając pana na mej drodze! — zauważyła Walentyna. — Rumienię się doprawdy na myśl, że ów oszust potrafił wzbudzić we mnie nieufność do pana!
— Tacy panowie, dobrze umieją odgrywać komedye — odpowiedział Herman. — Zależało mu na tem, aby mnie oddalić od pani... Ale powiem jeszcze, co dalej nastąpiło: — Otóż dowiedziałem się, prawie o wszystkiem, ale nie mogłem dowiedzieć się o terminie porwania, niektóre zaś wskazówki kazały mi przypuszczać, że nastąpi dopiero jutro... Miałem się jednak na baczności i idąc dziś wieczorem na zwykłe stanowisko moje, zabrałem ze sobą rewolwer i latarkę... Bóg mnie chyba natchnął, proszę pani... Gdy przyszedłem do bramy i zastałem ją otwartą, czego nigdy w nocy niebywało... Gdy dojrzałem powóz jakiś w pobliżu, zaprzężony w parę koni, wartych co najmniej po dziesięć tysięcy franków każdy, gdy dostrzegłem, że woźnica pod starym płaszczem miał na sobie połyskującą liberyę, a dwóch ludzi o złowrogim wyglądzie strzegło drzwiczek powozu... Włożyłem w rewolwer naboje i wpadłem tutaj, jak raz w samą porę... Resztę wiesz pani sama, jak wiesz i to także, iż nie omyliły mnie przypuszczenia moje. Nędznicy, odpędzeni strzałami rewolweru, wymienili nazwisko hrabiego de Rochegude.
Herman przestał mówić.
Walentyna zaczęła wyrażać mu gorące podziękowania, kasyer jednak przerwał te wynurzenia:
— Późno już jest... — powiedział — po tem wszystkiem, coś pani przebyła, musisz być zmęczoną szalenie... Żegnam panią zatem!...
Panna de Cernay zadrżała i zbladła bardziej jeszcze.
— Co pani jest? — zapytał Vogel.
— Boję się...
— Czego się pani boi?
— Że z moją biedną Klarunią zostaniemy same przez całą noc tę długą... A jeżeli niegodziwcy powrócą?...
— Niech się zupełnie pani tego nieobawia... Banda rozpierzchła się i nie zacznie działać bez nowego rozkazu... W dodatku musiałem postrzelić paru łotrów, bo słychać było jęki okrutne... Odpowiadam przed panią, za spokój tej nocy... Zamknij pani drzwi za mną i nie gaś światła w swoim pokoju... Połóż obok siebie ten oto rewolwer i użyj go w potrzebie... Nic łatwiejszego w świecie... Patrz pani...
I szybko a zrozumiale objaśnił sierocie mechanizm rewolwerowy.
— Czy pani pojęła? — zapytał.
— Najzupełniej.
— Jesteśmy zatem w porządku. Teraz idź pani do łóżeczka i zasypiaj spokojnie...
— Czyż spać podobna? — powtórzyła Walentyna.
— Czemu nie? Nie jesteśże pani jeszcze spokojną...
— Nie... niepodobna mi zapanować nad sobą... drżę cała... boję się...
— Jeżeli tak i jeżeli koniecznem jest, abym uspokoił panią zupełnie, powiem, z czem się wydać nie chciałem...
— Co takiego, panie?...
— Będziesz pani oto miała dzisiejszej nocy straż przyboczną u drzwi swoich niby królowa... Strażą tą ja będę... Nie wcześniej, aż o świcie wyniosę się z ogrodzenia... a broń mam przy sobie...
Walentyna z rozrzewnieniem ręce złożyła:
— Uczynisz tak; panie Vogel! — zawołała.
— Stanowczo...
— Jakże pan dobrym, jakże zacnym jesteś...
— Czyż spełnienie obowiązku jest dobrocią, albo szlachetnością?
— Wiem, że przyjmując poświęcenie pańskie, jestem okrutną egoistką, ale nie jestem w stanie zdobyć się na odrzucenie tego dowodu przyjaźni... Boję się strasznie!...
— Pewność, że pani śpisz dla tego, iż ja nad nią czuwam, jakąż będzie rozkoszą dla mnie prawdziwą jakąż ja wdzięczność winien pani za to będę...
Blade rumieńce ukazały się na twarzyczce młodej panienki, a potem znikły z niej nagle.
— Tak, dzięki panu będę dziś spała spokojnie — szepnęła — ale czy niebezpieczeństwo dziś zażegnane, nie ponowi się jutro znowu...
— To bardzo być może, proszę pani.
— A pan nie będziesz przecie mógł czuwać bez ustanku... — bo to siły ludzkie przechodzi... Czy wcześniej, czy później musiałbyś uledz znużeniu...
— Niestety! to więcej niż prawdopodobne...
— Co się ze mną wtedy stanie?
— Czy ufasz mi pani? — zapytał Vogel po chwili milczenia.
— Wierzę panu baz granic...
— Wymyślimy tedy razem jaki skuteczny sposób ocalenia.


LV.

— Dobrze, dobrze... — powtórzyła z uniesieniem panienka — pomyślmy nad tem oboje. Wszelka rada od pana, wyda mi się natchnieniem z nieba... cokolwiek mi pan rozkażesz, spełnię bez wahania...
Herman skłonił się nizko, aby ukryć oczy, w których błyski tryumfu zaświeciły.
Zdobył pannę de Cernay sztuczką mistrzowską prawdziwie.
I odtąd pewnym już był powodzenia, o ile tylko pewnym być można rzeczy świata tego.
— Przypuszczam — zaczął znowu — iż hrabia de Rochegude, rozwścieczony niepowodzeniem, nie zechce uważać się za pobitego i że zapragnie odwetu... Lada chwila pocznie działać, tylko, że dążyć będzie do celu innemi już drogami...
— Wielki Boże! — jęknęła Walentyna. — Przerażenie moje zatem nie jest bez podstawy!...
— Tak odparł Vogel — o tyle jednak, o ile nie byłoby sposobów uchronienia pani od rozpustnego dżentelmena.
— Znajdą się zatem?
— Bez wątpienia!
— Masz pan już jakie?
— Jak dotąd mam jeden tylko jedyny...
— Skuteczny?
— Najzupełniej...
— I raczysz mi go pan wskazać?
— W tej chwili.
— Mów pan zatem, panie Hermanie, błagam cię o to... oszczędź mi strapień i ukój smutne przeczucia moje...,
— Przeczucia to płonne i natychmiast z nich otrząsnąć się potrzeba, skoro niebezpieczeństwo zażegnane i nie istnieje na teraz wcale.
Jeżeli hrabia de Rochegude trwać będzie w niecnych zamiarach swoich, to tutaj przyjdzie po panią, wszak prawda?...
Walentyna skinęła główką potwierdzająco, Vogel zaś ciągnął dalej:
— Potrzeba tedy, aby hrabia i jego agenci stracili drogę, aby ślady pani, tak zatarte zostały, iżby odnalezienie ich stało się niepodobieństwem.
— Czyż to możebne? — zapytała panna de Cernay.
— I możebne i łatwe.
Sierota z powątpiewaniem poruszyła głową.
— Sądzę, iż się pan łudzi... — szepnęła. — Zdaje mi się, iż ten projekt jest niewykonalnym stanowczo.
— Dla czego?
— Gdzie ja znajdę schronienie bezpieczne, ja, która nie znam nikogo na świecie? Jak zdołam ujść poszukiwań człowieka, który ma środki na to, aby cały Paryż przetrząsnąć?
Herman Vogel zamilkł chwileczkę.
— Nadszedł czas — rzekł nareszcie — abym odwołał się do tego zaufania bez granic, jakie mi pani przyrzekła. j
— O! — zawołała sierota — nie zawiedziesz się pan bynajmniej!
— Mam krewną, w wieku bardzo podeszłym — zaczął kasyer — wdowę, bezdzietną, posiadającą majątek, kochającą mnie serdecznie i uważającą za spadkobiercę swojego. Mieszka w pobliżu Paryża, w domku skromnym, lecz nader wygodnym, a jest nie kobietą, lecz aniołem...
Przerwał na chwilę.
— Cóż zatem? — zagadnęła Walentyna.
— Otóż! podejmuję się zmylić szpiegów pana hrabiego, z którego polecenia ulica Mozarta z pewnością będzie strzeżoną... Zawiozę panią do starej krewnej mojej, a tym sposobem nawet policyę, gdyby usiłowała wpaść na ślady pani, wywiodę w pole.
— O — wyjąkała sierota — czy ta pani zgodzi się przyjąć nas do siebie?...
— Przyjęłaby panią, jak własną córkę... i Otoczyłaby opieką macierzyńską, bo w dwadzieścia cztery godziny rozkochałaby się w pani na zabój... Domek niezbyt wesoły, o tem uprzedzam, ale schronienie święte i nietykalne...
— I pan byś przewiózł tam Klarunię i mnie?
— Jutro wieczorem... Muszę mieć czas dla uwiadomienia ciotki i ułożenia planu ucieczki... Tej nocy będę tu czuwał, a w dzień niema się czego obawiać...
Walentyna z głębokim smutkiem rzuciła okiem do koła.
— Ale te sprzęciki ubogie, te skromne lecz drogie sercu pamiątki, w co się obrócą, gdy odjadę?
— Pozostaną tutaj — odpowiedział Herman. — Zabierzesz pani klucz od mieszkania i niczyja noga tu nie postanie. — Gdy niebezpieczeństwo przeminie, powrócisz i znajdziesz wszystko, co pozostawisz... Nie wahaj się pani... Klnę się na duszę, że innego sposobu nie widzę...
Walentyna zawahała się jeszcze, ale chwilę to tylko trwało.
— A zatem dobrze! — zawołała nagle. — Choćbym miała nadużyć szlachetnego poświęcenia. pańskiego, propozycyę przyjmuję. Zrzekam się własnej woli, pójdę za panem wszędzie, gdzie mnie poprowadzisz...
Vogel skłonił się znowu uniżenie — bo znowu błysk podejrzany zaświecił w mętnem jego spojrzeniu.
— Bóg natchnął panią — rzekł z udanem wzruszeniem. — Przysięgam, że ocaloną zostaniesz!
— I to przez pana tylko!... — zauważyła Walentyna.
A zaraz następnie dodała:
— Zdaje mi się, żeś pan mówił, iż miejscowość, do której nas przewieźć zamyślasz, leży niedaleko od Paryża?...
— Istotnie, zna ją pani z pewnością, choćby z nazwiska tylko... Krewna moja w Bas-Meudon domek posiada.
Rozmowa Hermana z sierotą chwilkę już tylko trwała.
Postanowiono, że nazajutrz o zmierzchu, kasyer przybędzie po sieroty, że będą one oczekiwać nań zupełnie gotowe do podróży, i zabiorą z sobą bieliznę, suknie i niektóre przedmioty niezbędne na czas pewien.
Następnie prusak opuścił domek, pozostawiając pannie de Cernay jeden z rewolwerów swoich i zapewniając raz jeszcze, iż całą noc przepędzi wewnątrz ogrodzenia i na ulicy Mozarta.
Pośpieszmy dodać, iż bynajmniej tego nie uczynił i że w trzy kwadranse później, dzwonił do drzwi mieszkania wspólnika swego, pana Rocha.
Obaj agenci oczekiwali na niego.
Zdał im sprawę z przebiega akcyi dramatycznej, powtórzył dosłownie prawie rozmowę z Walentyną, po wysłuchaniu której, panowie z ulicy Montmartre oświadczyli, jak Rodin z „Żyda wiecznego tułacza“:
— Dobrze idzie!... dobrze idzie!...
Domyślają się zapewne czytelnicy nasi, iż nie bez ważnych powodów Herman Vogel wybrał na schronienie sierot posiadłość w Bas-Meudon i wynalazł owego pseudo-anioła kobietę.
Domek należał do pana Roch, który nabył go za psie pieniądze na licytacyi i co lato wynająć usiłował, co mu się jednak niezmiernie rzadko udawało.
Anielska dama była krewną pana Roch nie Vogla; nie miała złamanego szeląga i wcale na wsi nie mieszkała.
Ex-adwokat umyślił zaraz nazajutrz rano wyprawić ją ze służącą do Bas-Meudon, wyuczywszy najprzód dokładnie roli, niezbyt zresztą trudnej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pożegnawszy się z Rochem i Fumelem, udał się Vogel na pola Elizejskie.
Poszedł zasięgnąć wiadomości co do hrabiego Lionela.


LVI.

W chwili, gdy ujął za dzwonek przy drzwiach pałacu Rochegude, nie mógł się nędznik obronić pewnemu zaniepokojeniu.
Niema nic niepodobnego na świecie
Nieraz największe nieprawdopodobieństwo w rzeczywistość się przemienia.
A jeżeli lekarz-chirurg pomylił się w przypuszczeniach swoich?
A jeżeli rana była mniej niebezpieczną w rzeczywistości, niż się zrazu wydała?
A jeżeli nie przykuwała hrabiego do łoża, lub jeżeli wyzdrowienie wkrótce nastąpić miało, ileżby ztąd wyrosło trudności i przeszkód nieprzezwyciężonych!...
Lista, na której zapisywali się odwiedzający, leżała w dolnych apartamentach pałacu.
Herman położył na niej swoje nazwisko i jął wypytywać lokaja.
Wiadomości były zupełnie zadawalniające z punktu widzenia Hermana Vogel, to też aż zadrżał z radości kawał mięsa, jaki zamiast serca w piersiach nikczemnego prusaka spoczywał.
Przewidywania lekarza sprawdzały się z dokładnością zadziwiającą.
Wczoraj, w godzinach popołudniowych, skoro Lionel de Rochegude wyszedł z omdlenia, popadł zaraz w straszną malignę.
Co godzina, co minuta nieledwie, temperatura się wzmagała; majaczenie poczęło przechodzić w obłęd szalony.
Mózg coraz bardziej był atakowanym.
Smutne te objawy pozwalały przewidywać fatalne, a nie dające długo na siebie czekać rozwiązanie.
Kasyer domu Jakóba Lefevre przybrał minę zrozpaczoną, wydał kilka wykrzykników bolesnych, wyszedł z pałacu, a na polach Elizejskich zatarł ręce z radości.
Pistolety Karola Laurent wyświadczyły mu świetną przysługę.
Jedyna, prawdziwa przeszkoda, której się mógł obawiać, nie stanie mu na przeszkodzie.
Powiedzieliśmy już bodaj, że od dwóch dni, Herman Vogel, z powodu nawału znanych nam zajęć, spędzał noce bezsenne.
Znużony i wyczerpany, powrócił około godziny jedenastej do siebie i zasnął snem twardym, a nazajutrz przebudził się bardzo późno.
Ponieważ była niedziela, mógł sobie na ten zbytek pozwolić.
Poprzedniego wieczoru Roch mu był powiedział:
— Wstąp pan do mnie jutro około 12-ej w południe, zaprowadzę cię w pewne miejsce...
Punkt o oznaczonym terminie wstępował w progi ex-adwokata.
— Brawo! — zawołał ten ostatni. — Jesteś pan dokładnym jak zegarek angielski... To przymiot nieporównany... Miałem sposobność zauważyć, iż ludziom niepunktualnym nic się w życiu nic udaje... Byłeś pan u przeciwnika swego?...
— Wczoraj wieczorem, zaraz potem, gdym się rozstał z panem...
— Cóż tam słychać?...
— Jak najgorzej... Gwałtowne zapalenie mózgu... gorączka... maligna no i et cetera... Nie wyliże się z pewnością.
— To niedobrze...
— Dla czego?
— Bo jego śmierć na nic nam się nie przyda. Niechby nam zostawił dwa lub trzy tygodnie wolnego czasu, a potem niechby sobie przyszedł do siebie... Ale to jego rzecz, nie nasza... Czyś pan po śniadaniu?
— I to po dobrem nawet.
— Ruszajmy zatem...
— Gdzież...
— Do Bas-Meudon... Koniecznie potrzeba przecie, abyś pan poznał posiadłość swojej kuzynki no i ją samą także...
— Czy ta pani już się tam zainstalowała?...
— O dziesiątej rano... Nie potrzebowała, oprócz czepka nocnego, nic więcej zabierać ze sobą.
— Jak się dostaniemy do Bas-Meudon?... boć to dosyć daleko?...
— Dojedziemy koleją obwodową do Auteuil, a ztamtąd weźmiemy dorożkę...
Posiadłość nabyta za pół darmo przez pana Roch przed kilka laty, położona była o jakie czterysta metrów po za ostatnim domem w Bas-Mendon, a że brzegi Sekwany w tej okolicy używają wielkiego rozgłosu, jako miejsca uczęszczane przez ludność nie zbyt pewną, przerażało to lokatorów, a prawnika o rozpacz przyprawiało, bo kapitał odsetków mu nie przynosił.
Dziś nie pozostało już ani śladu z tego zabudowania, bo je zburzono podczas oblężenia Paryża w latach 1870 i 1871.
W roku 1868 posesya pana Rocha obejmowała około trzech tysięcy metrów lasku opuszczającego się ku rzece i oddzielonego od niej drogą do holowania statków jedynie służącą.
Na samym brzegu tego gaiku, otoczonego parkanem murowanym, wznosił się niewielki pagórek w rodzaju tarasu, osadzonego czterema rzędami drzew olbrzymich.
W pośrodku, ukryta w gęstej prawie zieleni kasztanów, wznosiła się willa staroświecka, obszerna i wygodnie zbudowana, ale pozbawiona wszelkiej elegancyi zewnętrznej.
Po za nią był mały trawnik i grupa drzew, nadzwyczaj gęstych.
Schowana pomiędzy drzewa na tarasie i lasku, pozbawiona widoku na brzegi Sekwany, willa ta była ponurą i wilgotną, pomimo, że stała na wzgórzu.
Po obu bokach tarasu wznosiły się zabudowania gospodarskie.
Po lewej stronie mieszkał ogrodnik, który z polecenia pana Roch pilnował tej własności, prawą zajmowały wozownie i stajnie, puste jak jedne, tak i drugie.
Fiakr, najęty w Anteuil, zatrzymał się przed bramą willi.
Roch i Vogel wysiedli.
Ogrodnik, poznawszy właściciela, wybiegł na powitanie.
— Oczekiwałem pana — zawołał, otwierając bramę. — Pani ciotka przyjechała dzisiaj około dziesiątej rano z dziewczynką do usług i uprzedziła mnie o wizycie pańskiej. Mam honor powitać dziedzica.
— Dziękuję... dziękuję... — odparł Roch; a potem odrazu dodał, wskazując na Vogla: — Czy widzisz tego oto pana?
— Cóż u dyabła! przecież nie jestem ślepy — odparł, grubo się śmiejąc ogrodnik.
— Czy poznasz go, skoro drugi raz zobaczysz?
— O! mam dobrą pamięć.
— Otóż, rozkazuję ci słuchać tego pana jak mnie samego. — Ten pan nazywa się Herman Vogel (zapamiętaj nazwisko) — przywiezie tu dziś wieczorem młodą panienkę i małą dziewczynkę, któremi będzie się opiekować moja krewna... Umówisz się o znak, zawiadamiający o zbliżaniu państwa, a jeżeli późno w nocy przyjadą, otworzysz bramę natychmiast...
— Rozumiem, proszę pana.
— Nie wolno ci rozmawiać z pupilkami mojej kuzynki — dodał pan Roch. — Jeżeliby pytały o cokolwiek, odpowiesz z miną głupkowatą, żeś nie tutejszy i nic nie wiesz.
— Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, proszę pana... Znam się na tem, i taką zrobię głupią minę, jakbym rzeczywiście głupim był zapamiętale.
— Pięknie! — powiedział prawnik — mój Lambercie... masz tu zatem dwadzieścia franków gratyfikacyi.
— A odemnie jeszcze luidora — rzekł Vogel.
Ogrodnik jął dziękować i sławić szczodrość panów, ale prawnik przerwał te wylewy wdzięczności.
— Kuzynka czeka na nas — powiedział do Vogla — chodź, muszę cię jej przedstawić.
I poszli w stronę ponurego domu, który miał się stać wkrótce miejscem wypadków dziwnych i przerażających.


LVII.

Idąc z Voglem cienistą kasztanową aleją, mówił ex-prawnik:
— Krewna moja Herminia z domu Cachepin, wdowa Rigal, bezdzietna, uboga, żyjąca z mojej łaski, ma lat sześćdziesiąt pięć. Mąż jej był uczciwym kupcem, zbankrutował, umarł, a żonę bez grosza pozostawił. Gdyby najmniejszy opór z jej strony, gdyby najlżejsze sprzeciwienie się mojej woli, wyrzekłbym się baby i wyprawił do dyabła... niechby zdychała z głodu. Ponieważ najzupełniej jest przekonana o tem, mogę więc na nią rachować. W gruncie niezłe to stworzenie, niezbyt inteligentne, ale obdarzone dobrą pamięcią i pełne najlepszych chęci... Wybornie powtarza wszystko, co jej kazać, gra z przejęciem swoję rolę i nie skompromituje nigdy ani niedyskrecyą, ani zapomnieniem rozkazów... Gdy ją zobaczysz, ocenisz od pierwszego spojrzenia...
— Czy wie, jak ma postępować? — zapytał kasyer.
— A jakże... Dziś rano, zanim ją wpakowałem do fiakra, którym przyjechała wraz ze swoim czepkiem nocnym, powiedziałem jej wszystko, co wiedzieć była powinna.
— Czy tylko zapamiętała to wszystko?
— Przekonam cię niebawem, że umiem rolę wyśmienicie.
Dwaj panowie doszli do domu, który z powodu zbytniego zacienienia, pokrył się pleśnią zielonawą.
Pan Roch pchnął drzwi szklane, minął przedsionek o kamiennej podłodze w kostkę czarną i białą, ozdobiony dwoma ławkami ogrodowemi i wszedł do salonu z szarem obiciem, z meblami z czasów cesarstwa, z ciemnego mahoniu, pokrytemi aksamitem utrechtskim.
Mała staruszka siedziała pod oknem na wygodnej kanapce, czytała książkę, oprawną w safian brudno-żółty.
Twarz miała pomarszczoną, wyschłą i nad wiek zwiędłą, ubranie skromne, nieledwie ubogie, na głowie czepek tiulowy biały z szerokiemi szlaczkami, szacowny zabytek mody dawno minionej.
Na odgłos drzwi otwieranych zwróciła głowę, a że dojrzała prawnika, podniosła się i podreptała naprzeciw niemu, uścisnęła za rękę, a jednocześnie złożyła kasyerowi ukłon, pełen godności.
Herminia Cachepin, wdowa Rigal, wcale dotrze się prezentowała.
Małe oczki z opadającemi powiekami, policzki wydęte, a pofałdowane niby jabłko zwiędnięte, warga dolna nieco obwisła, nadawały jej twarzy wyraz słodki i nic niemówiący.
— Jakże się masz, ciotko Rigal? — zapytał pan Roch.
— Ależ ten domek, to raj ziemski, prawdziwie... odpowiedziała stara. — Wiesz, że przepadam za wiejskiem mieszkaniem... Marzyłam zawsze o przepędzeniu na wsi reszty życia.
— Marzenie to może się urzeczywistnić.
— Naprawdę?
— Dla czegożby nie naprawdę? — Jeżeli będę z ciebie zadowolony, kupię ci jaką chałupkę w Courcelle lub w Levallois-Perret.
— Coby to było za szczęście!
— Trzeba sobie na nie zarobić.
— Uczynię wszystko, co każesz, wszystko...
— Liczę na to... A teraz, ciotko Rigal, przedstawiam ci siostrzeńca twojego — rzekł, wskazując na towarzysza.
— A... zaczęła stara dama, kłaniając się powtórnie — więc to pan Herman Vogel?... kasyer banku Jakóba Lefevre?... pragnący w jak najkrótszym czasie poślubić pannę Walentynę de Cernay, młodą i ładną panienkę, ale nieposiadającą ani feniga posagu?...
— Ten sam — powiedział pan Roch spoglądając z uśmiechem na Hermana, poczem dodał: — Widzę z przyjemnością, ciotko Rigal, że pamięć masz wyborną...
— Jak zawsze — odparła wdowa — jak w ośmnastu latach... Otóż to jest mój siostrzeniec?... Ładny chłopiec, naprawdę... Zachwycona jestem ze zrobionej znajomości... słowo daję!... Miłość bezinteresowna, jaką pan Herman pieści w sercu swojem, jakaż to śliczna rzecz, a jaka romantyczna. Te mi młodość moję przypomina...
Tak samo bezinteresownie — kochał mnie nieboszczyk Rigal, bo niewiele posiadałam... Byłam za to ładniutka... drobną buzię zdobiły przy każdym uśmiechu dołeczki, tak zwane wdzięki... I co prawda, wszyscy za mną przepadali...
Zacna dama otarła łzę rozczulenia, poczem prawiła dalej:
— Zapewniam was, iż pragnę jak najprędzej poznać młodą panienkę... Musi to być osóbka bardzo interesująca... O której godzinie przywieziesz mi ją, drogi siostrzeńcze?
— Pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczór, kochana ciociu, przyjadę z nią i jej siostrzyczką...
— Przyjmę z otwartemi rękami ta słodkie baranki... ta biedne aniołki kochane!... Pewna jestem, że nie będę potrzebowała udawać czułości... Czuję, że już je kocham... Bo jestem do przesady uczuciową... Będę im dogadzać, będę ich pieścić, będą je psuć nawet... zaręczam!... Najprawdziwsza i najczulsza babunia nie kochałaby ich lepiej...
— Wszystko to dobre — odparł pan Roch, lecz zamało tego... Nie zapominaj, coś powinna kłaść w uszy Walentynie od rada do nocy...
— Bądź spokojny... O niczem innem mówić z nią nie będę... Na każdym kroku, przy każdej sposobności i bez sposobności nawet, będą wielbić cnoty mojego siostrzeńca, jego szlachetność, szczerość, prawość, dobre urodzenie i t. d. Na wszystkie tony powtarzać będę, że kobieta, którą pokocha i poślubi, stanie się najszczęśliwszą istotą na świecie... A tak to wszystko prawić będę naturalnie, jak gdybym powstrzymać nie mogła serca przepełnionego dla tak doskonałego młodzieńca. No cóż? czy dobrze będzie?...
— Bardzo dobrze, ciotko Rigal — odparł prawnik z uśmiechem. Tobie, byle tylko drogę wskazać, można spokojnie lejce popuścić... Pójdziesz, jak pozytywka nakręcona...
Pan Roch oprowadził Vogla po całym domu, następnie dał kilka poleceń starej damie i odjechał z Hermanem do Paryża.
Ten ostatni o zmierzchu wysiadł z powozu na ulicy Mozarta, poszedł do szaletu Walentyny i po wielu ostrożnościach został wpuszczony do mieszkania sierot.
— Czyś pan po nas przyjechał? — zapytała drżąca nieco panna de Cernay.
— Tak pan!... Ciotka wie już o wszystkiem...
Uszczęśliwiona zapowiedzianem przybyciem, oczekuje z niecierpliwością, aby panią i Klarunię do serca przycisnąć...
— O! panie Vogel... kochany panie Vogel, ileż ja mam do zawdzięczenia panu?
— Nie mówmy o tem, błagam panią... Czy kuferek pani gotowy?...
— Od godziny...
— Nic już pani zatem nie zatrzymuje?...
— Nic a nic...
— Jedźmy więc... Powóz czeka... proszę mi oddać pakunki i iść za mną...
— W chwili, w której mam porzucić ten domek szepnęła Walentyna — znów mnie trwoga ogarnia...
— Dla czego?
— Jeżeli pogonią za nami... jeżeli będą szpiegować?...
— Nie obawiaj się!... Nic podobnego nie nastąpi!... Przewidziałem wszystko... Przedsięwziąłem środki ostrożności, by zmylić węszenia szpiegów, jakich prześladowca twój mógłby za nami wyprawić... Sądzę jednak, że nic podobnego nie będzie, bo nikt nie podejrzewa ucieczki...
Walentyna w miarę dowodzeń kasyera, nabierała odwagi.
Podała Hermanowi walizkę z bielizną i trochą rzeczy swoich oraz Klaruni; wzięła tę ostatnią za rączkę i z sercem ściśnionem, a oczami łez pełnemi, wyszła że skromnego domku, gdzie tyle lat przeżyła.
Przechodząc ogródek, szepnęła:
— Kto będzie miał staranie o moich kwiatach?... Kto będzie podlewał te krzaki różane, które tak bardzo lubiłam?... Wszystko poschnie, przepadnie wszystko...
Vogel posłyszał tę skargę.
— Uspokój się pani — rzekł — wody im nie zbraknie. Róże twoje i wszystkie kwiaty twoje będą takiem otoczone staraniem, jak gdybyś ciągle sama się niemi zajmowała.
— Kto będzie o tem pamiętał? — zapytała sierota.
— Ja, proszę pani...
— Ah! jaki pan dobry!...
— Czyż potrzeba dobrym być, ażeby kwiaty lubić — bąknął prusak niegodziwy.
Walentyna ścisnęła go za rękę.
Wszystko troje wyszli z zagrody, nie napotkawszy nikogo.
Ulicę Mozarta zalegała cisza głęboka.
Vogel wsadził Walentynę i Klarunię do powozu i drzwiczki za niemi zamknął.
— Czy pan nie siadasz z nami? — zapytała sierota żdziwiona.
— Owszem, proszę pani, ale usiądę obok woźnicy... Będę mógł patrzeć z kozła, czy kto za nami nie goni...
Skoro się usadowił, koń ruszył galopem.


LVIII.

Woźnica wynajętego powoziku, oddany był duszą i ciałem agencyi pp. Roch i Fumel. Dostał rozkaz stosowania się do wszelkich wskazówek Vogla, choćby te wydały się najdziwaczniejsze i niewytłómaczone.
Nigdy też chyba żaden powóz nie jeździł takiemi krętemi i fantastycznemi drogami.
Najsamprzód koń biegł szybko nie w stronę Point-du Jour i mostu Sévres jak logika wskazywała, lecz ku laskowi Bulońskiemu po przez bramę Muette, zniesioną po oblężeniu Paryża.
Gdy wjechali do lasku, biedne zwierzę, smagane batem bez litości, przebiegło już wyciągniętym galopem blizko dwa kilometry drogi.
Przy końcu alei Akacyowej, Vogel kazał przystanąć, zeskoczył z kozła i podszedł do drzwiczek powozu, powiedziawszy przedtem furmanowi, tak głośno, aby być słyszanym przez Walentynę:
— Zagaś latarnie... a prędko!...
Woźnica spełnił polecenie natychmiast i ciemności powóz ogarnęły,
— Co się stało? — zapytała sierota, której wzruszenie i przestrach mowę prawie odbierały. Dla czego ta jazda szybka? — Po co się zatrzymaliśmy
— Ścigają nas!... odrzekł kasyer.
— Czy pan pewnym jesteś?
— Mam na to dowód, niestety... Dwóch ludzi ukrytych pod parkanem, podążało ciągle za nami... Czy zauważyłaś pani kabryolet na ulicy Mozarta?
— Nie...
— Otóż ci dwaj ludzie wsiedli do kabryoletu i pojechali za nami; dla tego właśnie pędziliśmy co koń wyskoczy... Na szczęście możemy liczyć na naszę szkapę... Zostawiliśmy szpiegów daleko po za sobą... Mam wszelkie prawo przypuszczać, iż ślad nasz stracili zupełnie, sprobuję się wszakże przekonać...
— Jak?
— Pójdę pieszo do zakrętu drogi, z której zjechaliśmy... Jeżeli nie ujrzę latarni błyszczących przy kabryolecie, będę miał pewność, że obrzydłe zbiry straciły nadzieję dopędzenia nas i powróciły do Paryża.
— Więc nas pan zostawisz tu same? — odezwała się Walentyna.
— Oddalę się o pięćdziesiąt kroków wszystkiego i zaraz powrócę — odparł Vogel, odchodząc od drzwiczek.
Za chwilę ukazał się znou.
— Niema nikogo za nami — rzekł. — Możemy być spokojni...
Kazał pozapalać latarnie, wsiadł na kozioł i ruszyli kłusem.
Nie potrzebujemy zapewniać, że wszystko, czem straszył sieroty, było wytworem bujnej jego imaginacyi jedynie, bo nikt ich nie myślał ani gonić, ani szpiegować
Jedna istota tylko na świecie interesowała się Walentyną, jedna istota tylko kochała ją głęboko i namiętnie, mianowicie Lionel de Rochegude, walczący w tej chwili pomiędzy życiem a śmiercią.
Minęli most Sévres, park Saint-Cloud i lasek Sévres, minęli Bas-Meudon i na parę minut przed jedenastą stanęli przed domem pana Rocha.
— Jesteśmy nareszcie u celu!... zawołał Herman.
Ogrodnik wyczekiwał i poskoczył bramę otworzyć.
— O! jak pan późno przyjechał, panie Vogel, powiedział. — Pani Rigal oczekuje pana i panienek z prawdziwą niecierpliwością... Kochana pani zaczęła się już niepokoić... Służąca kilka razy przychodziła mnie już pytać, czy nie słyszę turkotu... Czy nic złego w drodze państwa nie spotkało?...
— Nic a nic — odrzekł kasyer.
— Czy są jakie pakunki?
— Ta walizka tylko i nic więcej...
— Czy pan będziesz nocował u nas, panie Vogel?
— Nie... Za kwadrans wracam do Paryża... Wynieś butelkę wina stangretowi... to mu skróci chwile oczekiwania, wszak prawda, mój zuchu?
— Święta prawda, szanowny obywatelu — odparł woźnica.
Herman podał rękę Walentynie, ta wzięła za rączkę Klarunię, i we troje, poprzedzani przez ogrodnika z latarnią, udali się aleją kasztanową do domu pana Rocha.
Wdowa Herminia Rigal, pomimo rzekomej niecierpliwości, chrapała na kanapie w salonie o szarem obiciu.
Salon ten oświecony lampą i kilku świecami, wyglądał dość uroczyście.
Odgłos kroków przybywających gości, obudził ze snu zacną matronę, która, trzeba jej oddać sprawiedliwość, wywiązała się znakomicie ze swej roli kuzynki czułej, poświęconej, sentymentalnej i nieco romantycznej.
— Otóż są nakoniec śliczne istotki, które napewno kochać będę z całego serca! — wykrzyknęła poprawiając na nosie srebrne okulary. — Witajcie w tem skromnem i prostem schronieniu, drogie moje białe owieczki z Bożej owczarni!... Jeżeli do szczęścia na tej ziemi potrzeba wam gorącej miłości, to znajdziecie przy mnie to prawdziwe szczęście!
— Przepraszam panią, panno Walentyno — rzekł Vogel półgłosem — ale uściskaj pani, jeżeli łaska, moję dobrą ciotkę, a wielką jej radość sprawisz... Widzisz pani, jak szczerze jest kontenta z waszego przybycia... Przez cały czas waszego tutaj pobytu będzie dla was matką prawdziwą...
— Nie umiem wyrazić pani wdzięczności mojej za tak serdeczne przyjęcie — odezwała się panna de Cernay nieśmiało. — Czy pozwoli się pani ucałować?
— Czy pozwolę? — zawołała wdowa Rigal z egzaltacyą. — Ależ proszę, ależ chcę tego! Chodź, skarbie mój, w moje objęcia!... chodź tu, do mego serca!... posłuchaj, jak ono bije dla ciebie!...
Przyciągnęła ku sobie Walentynę i okrywała pocałunkami czoło jej, policzki, włosy, następnie odsunęła o parę kroków, aby się lepiej przypatrzeć i mówiła:
— Jakaż śliczna... Jaka zgrabniutka!... Co za gracya i elegancja, co za ułożenie, jak jej przepięknie z tą poważną minką i z tą skromnością nieudaną!... Ah! to dziecko wszystkie przymioty posiada! Stanowczo, to klejnot prawdziwy... Drogocenny klejnot!... O ja się znam na tem... Od razu widzę i mówię, że to skarb nieoceniony!
— Ależ proszę pani... — bąknęła Walentyna, zaambarasowana pochwałami w oczy wypowiadanemi.
Wdowa Rigal przerwała jej, wykrzykując:
— Otóż i druga, śliczne maleństwo, istne kurczątko białe!... czy nie przyjdziesz uściskać mnie, cherubinku?
Klarunia musiała wytrzymać natarczywe czułości starej damy.
Zaprowadzono następnie sieroty do przeznaczonego dla nich apartamentu, składającego się z małego przedpokoju, z dużej sypialni o dwóch łóżkach i maleńkiej ubieralni.
Pokoje były najładniejsze w całym domu, a zajmowały całe prawie pierwsze piętro.
Z okien byłby widok wspaniały na rzekę, gdyby kasztany nie zasłaniały całej okolicy.
Pan Roch nabył dom z meblami i nic doń ani dodał ani ujął, zostawił wszystko jak zastał.
Firanki i pokrycie krzeseł z płócienka prostego, wyszły z mody już od lat dwudziestu, a zblakły od słońca w lecie, od wilgoci podczas zimy.
Na ścianach wisiały stare pastele w ramach owalnych; przedstawione na nich postacie robiły wrażenie widm zagrobowych, tak były zblakłe i strupieszałe.
Jednem słowem, całość nie usposabiała zbyt wesoło.
Mimo to Walentyna utrzymywała, że obydwom im bardzo tu będzie przyjemnie, a mówiąc to, zupełnie była szczerą.
Herman Vogel odjechał do Paryża, przyrzekłszy przybyć nazajutrz na obiad do Bas-Meudon i cały wieczór już tam przepędzić.
— Drogi siostrzeńcze — zawołała mniemana ciotka, gdy z domu wychodził — tylko też nie zapomnij przywieźć z sobą homara... Wiesz, że uwielbiam homary... a także i krewetki... Przepadam za krewetkami...


LIX.

Nazajutrz, pomiędzy piątą a szóstą po południu, przybył Herman Vogel z Paryża. Zbyteczną byłaby wzmianka, iż nie zapomniał spełnić zleceń szanownej wdowy Rigal, że przywiózł nie tylko homara, niepośledniej wielkości, ale cały funt także, rozkosznych krewetek różowych, przybyłych z Dieppe po ostatnim odpływie morza.
Zacna dama, rozpakowawszy własnoręcznie ów godny szacunku pakuneczek, westchnęła pełna zadowolenia i ucałowała urojonego siostrzanka w oba policzki, na którą pieszczotę chętnie zezwolił, lubo uznał ją w duchu za bardzo średnią przyjemność.
Walentyna bardzo serdecznie przyjęła swego zbawcę mniemanego.
Obdarzyła go najwdzięczniejszym uśmiechem, a następnie popchnęła Klarunię w jego objęcia.
— Uściskaj pana Vogel — rzekła — przekonasz się kiedyś, ile mu zawdzięczamy...
Klarunia spełniła rozkaz, chłodno, bez cienia uniesienia.
Instynkt dziecięcy myli się bardzo rzadko.
Pomimo ożywienia, jakie sprowadziła obecność kasyera, obiad minął niewesoło.
Prócz wdowy Rigal, którą smaczne potrawy w wyborny humor wprawiły, reszta towarzystwa była jakaś roztargniona i milcząca.
Bardzo prosta była tego przyczyna.
Panny de Cernay, przywykłe do swego skromnego lecz milutkiego mieszkanka, czuły się skrępowanemi w tej siedzibie obcej a tak różnej od siedziby w domku przy ulicy Mozarta.
Śmiertelna nuda trapiła Walentynę w ciągu dnia całego.
Bezczynność była dla niej męczarnią, dotąd, nieznaną.
Tęskniła za pęzłami, stalugami i paletą porcelanową, tak, jak się tęskni za przyjaciółmi.
Ogród zarosły i zbyt zacieniony, ogród, do którego po przez zwarte gałęzie słońce z trudnością nawet w samo południe przenikało, sprawiał na niej wrażenie więzienia wśród zieleni.
Chętnie odbywaćby z Klarunią rada była przechadzki po urwistych brzegach Sekwany i przypatrywać się rybakom bardzo licznym w tej okolicy; ale na myśl, iż jest ściganą, że grozi jej niebezpieczeństwo, nie śmiała nigdzie ruszyć się krokiem.
Wdowa Rigal — winniśmy oddać jej sprawiedliwość — usiłowała zabawiać młodą panienkę rozmową swoją, Walentyna jednakże, lubo kryła się z tem nawet sama przed sobą, znajdowała zacną damę przeraźliwie ordynarną i nie bardzo pragnęła ciągłego jej towarzystwa.
Przedewszystkiem biedna sierota cierpiała nad okrutnem rozczarowaniem swojem;, nad utraconym snem złotym, który przez chwilę za słodką rzeczywistość uważała.
Rozchwianie się tych pięknych złudzeń, przepełniło młodą duszę goryczą, a młode serce po raz pierwszy zakrwawiło boleśnie.
Herman, zbyt przebiegły, aby, nie odgadywać, co się działo w umyśle młodej panienki, prawie się odezwać nie śmiał, z obawy, aby nieroztropnem słowem nie obrazić panny de Carnay.
Choć jesień, miała się już ku końcowi, duszny i ciepły wieczór, zwiastował niechybną burzę.
— Oddech w atmosferze, przesyconej elektrycznością, coraz cięższym się stawał.
Po obiedzie zaproponował Vogel dwóm siostrom przechadzkę po ogrodzie, a wdowie Rigal rzucił jednocześnie spojrzenie, nakazujące jej pozostać w domu. a
Domyśliła się mniemana ciocia kasyera i powiedziała głośno: Ń
— Idźcie sobie, moje dziateczki, skoro chcecie... Ja muszę najpierw naradzić się z moją kucharką... Później podążę za wami.
Po obu stronach drzwi domu stały ławki ogrodowe.
Jednę z nich Vogel wskazał Walentynie i Klaruni, i sam na niej usiadł także.
Nieprzejrzane ciemności zaległy ziemię, księżyc nie wszedł jeszcze, chmury brzemienne burzą zgłuszyły jasność od gwiazd spływającą.
— Co pani, panno Walentyno?... odezwał się po chwili milczenia kasyer — jesteś tak widocznie smutną....
— E, gdzież tam.. — wyszeptało dziewczę.
— Nie wypieraj się pani! — powiedział Herman — bo to się na nic nie przyda! Oczy moje omylić mnie nie mogą. Smutek pani i jej zamyślenie widocznem jest za bardzo... Nie skrywaj pani nic przedemną, jeżeli masz choć cokolwiek do mnie zaufania... Powiedz pani otwarcie, co ci dolega?...
— Niepodobieństwem jest — odparła Walentyna — ażebym odpowiedziała na pytanie pańskie otwarcie...
— Dla czego?
— Bo pomimo najszczerszej życzliwości, najzupełniejszego zaufania do pana i chęci najlepszych, przyczyn tego smutku określićbym nie umiała... Nie znam ich sama....
— Postarajmy się zbadać je wspólnie... Czy pozwoli mi, pani, zadać sobie jedno pytanie?
— I owszem!...
— Ciotka moja jest kobietę najzacniejszą, zaczął Herman. — Oddaję zupełną sprawiedliwość licznym jej przymiotom, ale znam także i jej wady. Usposobienie ma trywialne, nawyknienia mieszczańskie, a to dziwnem wydawać się musi pani, której księżniczka nawet mogłaby pozazdrościć dystynkcyi wrodzonej... Ale bo kochana ciotka moja żyje od czasu owdowienia w osamotnieniu zupełnem i zapomniała dzięki temu obyczajów światowych, jakie niegdyś posiadała... Po za tem jednak nie możesz chyba pani uskarżać się na nią pod żadnym względem...
— Ah! naturalnie!... z całem przekonaniem wykrzyknęła Walentyna. — Pani Rigal jest uosobioną dobrocią... Trudno nam słów znaleźć na wypowiedzenie wdzięczności naszej za jej serdeczną opiekę na każdym kroku, za nieustanną o nas troskliwość...
— Może zatem — ciągnął kasyer — ten dom nie podoba się pani?
— Zapewne — wyszeptała Walentyna — iż domek, sama nie wiem dla czego, nasuwa mi myśli ponure trochę, a godziny w nim wloką mi się straszliwie... Inaczej było przy ulicy Mozarta; tam w naszem malutkiem gniazdeczku dnie błyskawicą mijały... Wieczór nie wiadomo kiedy nadchodził...
— Bo w Passy zajmowała się pani artystyczną pracą swoją.
— Być może...
— Co pani przeszkadza jednak tutaj pracować?...
— Nie mam nic, co mi do tego potrzebne...
— To bagatela, mogę wszakże dostarczyć pani tego wszystkiego...
— Czyż to warto zachodu? Czy pan sądzisz, że się nasz pobyt tutaj przedłuży, że niebezpieczeństwo, przed którem trzeba było uciekać, istnieć nadal będzie?
— Jeżeli mam powiedzieć sumiennie, myślę, że tak jest — odparł poważnym tonem Vogel. — Mam przekonanie, że prześladowca pani niebo i ziemię poruszy, aby ją odnaleźć, zanim się uzna za zwyciężonego...
Walentyna zwiesiła głową z wyrazem zniechęcenia.
— Ależ to okropne!!! — przez łzy wyjąkała. I niema możności poradzenia sobie przeciwko temu wstrętnemu człowiekowi!!!
— Przepraszam — odparł Vogel — ale posiadasz pani broń potężną w rozporządzeniu swojem...
— Jaką.
— Brak pani silnego opiekuna prawnego, brak pani brata lub męża; ale możesz, jeżeli ci się spodoba, zażądać opieki policyi...
— Policyi?... — powtórzyła, ze zgrozą Walentyna. — Ależ musiałabym przecie opowiedzieć jej o usiłowaniu porwania, którego, gdyby nie pan, padłabym byłą ofiarą?...k
— Naturalnie, proszę pani..
— Nigdy! — zawołała sierota, — Są gwałty, które, lubo nieudane, zdają się rzucać cień na cześć panien młodych... Raczej śmierć poniosę, niż rozgłoszenie hańby mej niezasłużonej!...
— Skoro tak — odparł Vogel — nie pozostaje pani, jak pogodzić się z myślą pozostania do czasu w bezpiecznem schronieniu, w jakiem się znajdujesz... Jutro, jeżeli pani pozwoli, udam się na ulicę Mozarta po przybory malarskie, a być może, że będę miał zaraz coś nowego do powiedzenia także...


LX.

Posłyszawszy nazwę ulicy Mozarta, panna de Cernay zadrżała, pokraśniała, a oczy jej weselej zabłysły, objaw atoli tego żywszego wzruszenia przeminął jak błyskawica...
Odzyskała zaraz zwykły swój spokój i rzekła:
— Bądź pan pewnym, panie Hermanie, iż oceniam szlachetną gościnność ciotki pańskiej, i że wielką jest wdzięczność moja dla was... Smutek nieokreślony, który mnie przygniata, jest koniecznem następstwem zmiany nawyknień, a nadewszystko, w czem zgadzam się z panem, brakiem wszelkiego zajęcia obowiązkowego... Jedź pan zatem jutro do Passy, i przywieź mi przybory do pracy. Przywieź mi zarazem, proszę, duże pudło ze sztychami starożytnemi... — Pan znasz to pudło — dodała z uśmiechem — ponieważ od pana pochodzi.
— Wszystko spełnię, panno Walentyno — odparł Vogel — lecz potrzebuję klucza od domu.
— Oto jest.
— Prócz tego muszę mieć upoważnienie piśmienne wejścia do mieszkania pani, oraz zabrania rozmaitych z niego przedmiotów.
— Upoważnienie piśmienne? — powtórzyła sierota — a to po co?
— Aby uniknąć wzięcia mnie za złodzieja i odprowadzenia do policyi.
— Słusznie... Powiedzże mi pan, co mam napisać...
Vogel dyktował — Walentyna pisała.
Kasyer wsunął potem klucz do kieszeni, a upoważnienie do pugilaresu.
Następnie uścisnął rączkę panny de Cernay, całował Klarunię i uległ natarczywym pieszczotom pseudo-ciotki i ku drzwiom się skierował.
— Drogi siostrzanku — zawołała wdowa Rigal — czy jutro przyjedziesz do nas na obiad?...
— Jeżeli panie pozwolicie na to łaskawie?
— Pozwalamy, a nawet prosimy o to, ale pod warunkiem, że nam kilka kuropatw przywieziesz. Wiesz, że uwielbiam te ptaszki. Nie szkodziłoby, gdybyś przytem kupił trufli trochę.
— Przecież teraz, cioteczko droga, nie pora na trufle.
— Ba! przecież ja się marynowanemi nie brzydzę. Wystarczy jedno pudełko funtowe. Przywieź także pudełko ciastek marcypanowych i butelkę szampana.
— I jeszcze? — zapytał Vogel ze śmiechem.
Wdowa Rigal odrzekła poważnie.
— Na jutro nie potrzeba nic więcej.
Dzień następny wydał się Walentynie o wiele dłuższym, niż poprzedzający.
Vogel mógłby słusznie sądzić, iż jest kochanym lub przynajmniej będzie kochanym niedługo, gdyby przeczuwał, z jaką gorączkową niecierpliwością młode dziewczę oczekiwało jego przybycia.
Byłby się omylił jednak na znaczeniu tej niecierpliwości, którą pobudziło owe parę słów kasyera w wilię wieczorem wyrzeczonych:
— „Może będę miał coś nowego do powiedzenia.“
Walentyna, choć nie dała poznać tego po sobie, w duszy ciągle rozbierała słów tych znaczenie.
Z pewnością, myślała, Herman Vogel miał na myśli hrabiego de Rochegude, i tajemne jego knowania.
Jakież nowe usiłowania mógł jeszcze przedsięwziąć pan oficer od huzarów?
Panna de Cernay nie umiała żadnej dać sobie na to odpowiedzi.
Herman zaś, jak gdyby postanowił rozdraźnić dziewczynę i rozdenerwować ją do najwyższego stopnia, przyjechał daleko później, niż dnia poprzedniego.
Siódma wybiła i zabierano się już bez niego do obiadu, gdy ukazał się nareszcie, mając w jednym ręku rajzbret z farbami i tekę z rysunkami Walentyny, w drugim pakiet z przysmakami.
— Co za szczęście, że kuropatwy oskubane — zawołała pani Rigal. — Każę je w tej chwili wpakować na rożen... Trufle będą na jutro do kurczęcia... Za kwadrans będziemy już przy stole...
Po tych słowach, wypadła do kuchni.
— Zgadnij pani, dla czego tak długo kazałem wam czekać na siebie? — zapytał Vogel Walentyny.
Panienka wzruszyła ramionami.
— Dla tego, że jak wczoraj przeczuwałem, „jest coś nowego“ — powiedział Herman.
Panna de Cernay pobladła, lecz o nic nie zapytała.
Herman prawił dalej:.
— Nagły wyjazd pani, tajemniczy dla jej sąsiadów, oburzył wszystkich mieszkańców zagrody przy ulicy Mozarta. Słyszano hałas, słyszano wystrzały pistoletowe ubiegłej nocy. Myślano, że pani i jej siostra zostałyście wykradzione, a może nawet zamordowane obydwie. Wybierano się właśnie do komisarza policyi z żądaniem, aby kazał wyprowadzić śledztwo, gdy przybycie moje z upoważnieniem uspokoiło wszystkich... Dowiedziałem się od odźwiernego, że jacyś ludzie podejrzani kręcą się ciągle od wczoraj dokoła parkanu, że nawet jeden z nich był bezczelnym o tyle, iż po kilkakroć dzwonił u furtki ogródka pani, utrzymując, że ma bardzo ważne jakieś polecenie... Niezadługo przekonałem się naocznie, że odźwierny nic nie przesadzał; w chwili bowiem, gdym opuścił milutkie mieszkanko pani, i dorożką podążałem do stacyi kolei, spostrzegłem, że ktoś mnie śledzi... Dwóch szpiegów prawie się z tem nie tając, postępowało za mną... Przekonani, że udaję się do pani, pewni byli, iż jeżeli mnie z oczu nie stracą, trafią do naszego schronienia... Potrzeba było zmylić tę pogoń... Aby cel ten osiągnąć, użyłem przeróżnych sposobów, o jakich nie będę pani opowiadał, powiem jednakże, że mi się udało wszystko w zupełności, lubo z wielkim trudem i ogromną stratą czasu... Otóż dla tego się spóźniłem...
Walentyna słuchając, drżała nerwowo.
— Boże mój! — wyjąkała prawie niezrozumiale — gdybyś się pan omylił jednakże. Gdyby ci ludzie nie dali ci się w pole wyprowadzić... Gdyby odkryli moje schronienie... Byłabym w takim razie zgubioną...
— Niechże się pani nie obawia — odpowiedział kasyer. — Zupełnie pewny jestem tego, co mówię; obecnie zanim pan hrabia postanowi coś nowego, możemy być całkiem spokojni... Tylko ponieważ moja wizyta przy ulicy Mozarta za bardzo była hazardowną, muszę się jej na przyszłość wystrzegać... Dzisiaj byłem szczęśliwszym, lub może zręczniejszym od szpiegów, jutro może oni byliby górą... A zresztą nic nowego się już nie dowiemy... Możemy być z góry przekonani, że hrabia de Rochegude nie wysiedzi długo spokojnie, że użyje wszelkich sposobów najpodlejszych i najbezwstydniejszych nawet dla powetowania przegranej... Nędznik ten, dzięki majątkowi i stanowisku, rozporządza środkami potężnemi, że zaś delikatność uczuć, przesadna może, lubo godna szacunku, nie pozwala pani wezwać przeciw niemu policyi, przeto, ażeby drwić sobie z tego panka bezkarnie, potrzeba pani opieki uprawnionej brata lub męża...
Walentyna opuściła głowę bez odpowiedzi.
Przyznawała w duszy racyę Hermanowi; lecz niestety, nie miała brata, a od chwili, gdy przez kilka godzin uznawała się za narzeczoną Lionela, myśl o małżeństwie dreszczem ją przejmowała.
Pani Rigal powróciła do salonu.
— Proszę was do stołu, dziateczki! — zawołała. — Kuropatwy już na rożnie! — Ślicznie wyglądają kochane ptaszęta, aż ślinka do ust idzie, przypuszczam, że po dzisiejszym obiadku palce będziemy oblizywać!
Herman, patrząc na Walentynę smutną i zachmurzoną, pomyślał:
— Szuka sposobu wyjścia, ale go nie znajdzie... Roch ma racyę... Nim tydzień upłynie, rzuci się w objęcia moje, i najszczęśliwszą będzie, że ma zostać żoną moją...


LXI.

Prawie niepodobieństwem było, aby plan tak zręcznie przez panów Roch i Fumel osnuty, a tak świetnie przez Hermana Vogla wykonany, nie miał sprowadzić w krótkim czasie rezultatów, przez trójkę hultajską przewidzianych i oczekiwanych.
Kasyer Jakóba Lefevre odzyskiwał pomału pozycyę zdobytą w czasie pierwszych wizyt w domku przy ulicy Mozarta, szanse jego powodzenia, zachwiane chwilowo zjawieniem się hrabiego de Rochegude, obecnie widocznie wzrastały.
Przyjeżdżał codziennie do Bas-Meudon na obiad i codziennie o jedenastej wieczorem powracał do Paryża.
Walentyna przekonana, że posiada w nim najbardziej prawego i rycerskiego przyjaciela, oczekiwała go zawsze z niecierpliwością, witała uśmiechem i szczerym uściskiem ręki.
Czyż nie zawdzięczała mu wybawienia?
Czyż nie powinna wdzięczną się okazać?
Nie uczuwała nic dla Vogla takiego, coby choć w przybliżeniu miłością nazwać można, miała dlań jednakże szacunek, a nawet szczere braterskie przywiązanie...
Poczucie tego, co dla niej zrobił, jego czyny, i słowa, jednały mu zupełną jej sympatyę.
Przyzwyczajała się powoli do spędzania z nim wszystkich wieczorów i, jak mówiliśmy, oczekiwała go z niecierpliwością, ale gdy przyjeżdżał, serce jej nigdy żywiej nie zabiło, żaden zdradziecki rumieniec nie zabarwił bladej twarzyczki.
Nie tak bynajmniej bywało, kiedy obraz Lionela de Rochegude zamajaczył z nienacka przed oczyma...
Wtedy Walentyna, oblana gorącym rumieńcem, karciła się w myśli za te, jak mówiła, występne wspomnienia, i powtarzała w duszy, że oprócz trwogi i pogardy, żadnego innego uczucia dla hrabiego mieć nie powinna.
Musimy dodać, że te wywoływania przeszłości, mimowolne zupełnie, zdarzały się coraz rzadziej, i coraz mniej wyraźne były... Niezadługo z pewnością ustaną zupełnie.
Wdowa Rigal, wierna instrukcyom od pana Rocha odebranym, paplała bez ustanku o swoim niby siostrzeńcu, wychwalała przymioty jego serca i rozumu, jego odwagę, szlachetność, charakter jednostajny a łagodny, i tysiące innych zalet i cnot, jakich wyliczenie zadużoby miejsca tu zabrało.
Nieustanne to ględzenie starej, wydawało się monotonnem nieco sierocie, lecz sprawiało skutek pożądany, bo zmuszało panienkę do ciągłego o Hermanie Voglu myślenia.
Upłynęło dziesięć dni w ten sposób.
Co rano, przed udaniem się do biura przy ulicy św. Łazarza, kasyer nasz zachodził na pola Elizejskie, aby się dowiedzieć o zdrowiu rywala.
Nic tam pocieszającego nie było dla prawdziwych przyjaciół pana de Rochegude.
Tak, jak to przewidział chirurg wojskowy, obecny przy pojedynku, zapalenie mózgu, wywiązane po długiam omdleniu, ciągle było jednakowo gwałtowne i groźne.
Niebezpieczeństwo ciągle zatem istniało.
Lada chwila uderzenie krwi na mózg mogło zabić rannego.
Niepotrzebujemy dodawać, że Lionel nie odzyskał przytomności ani na chwilę.
W gorączce dwa imiona powtarzał bezustannie: matki i Walentyny.
Zrozpaczona pani de Rochegude dzień i noc siedziała przy łożu boleści uwielbianego syna.
— Jak niepodobna było ukryć przed nią rany i możliwych następstw okrutnych, tak samo musiano ją powiadomić o powodach pojedynku.
Dowiedziawszy się, że Lionel walczył z rywalem o kobietę, hrabina załamała ręce i wyszeptała:
— Boże mój i Panie!... Ty wlałeś w serce matek instynkt nieomylny... Nie omyliły mnie przeczucia moje... Byłam najpewniejszą, że ta dziewczyna sprowadzi na nas nieszczęście... Zlituj się o Boże nademną!... Zabierz mnie, a pozwól żyć Lionelowi... Uczyń cud, jeżeli cudu tego potrzeba...
Przez dziesięć dni okrutnych, niebo zdawało się niezważać na prośby nieszczęsnej matki, która pożerana rozpaczą, nie mając już łez do wyłania, konała w strasznem oczekiwaniu na ostatnią godzinę ukochanego swego dziecka.


∗             ∗

Jedenastego dnia, lokaj obowiązany udzielać odwiedzającym wiadomości o zdrowiu hrabiego, nie miał już miny tak grobowej, jak zawsze.
Pomimo powagi urzędowej, nieznaczny uśmiech przebiegł po jego wargach.
Wieczorem bowiem i nocy poprzedniej, choroba młodego pana szczęśliwy obrót przyjęła.
Zapalenie mózgu po przesileniu, ustąpiło prawie zupełnie.
Lekarze zgromadzeni na consilium, orzekli, że pacyent stanowczo żyć będzie.
Jednakże zgodnie z zapowiedzią chirurga wojskowego oświadczyli, iż rekonwalescencya potrwa bardzo długo, iż umysł i pamięć hrabiego de Rochegude pozostaną czas jakiś zamglone, ale i to niedługo ustąpi.
Rozumie się, że wyrok ten, wydany przez powagi naukowe, pomimo niektórych nawet zastrzeżeń, uszczęśliwił panią de Rochegude, jako też rozwiał ciężką atmosferę żałoby, panującą dotąd w pałacu.
— Czas działać stanowczo — powiedział sobie Herman — ponieważ hrabia wyliże się widocznie... Mógłby narobić mi wielkiego ambarasu!... Trzeba, zanim wstanie z łóżka, wszystko koniecznie skończyć... A wreszcie owoc już dojrzał, i powinien być zerwanym...
Wieczorem stawił się w willi Bas-Meudon z twarzą zmienioną, bladą i cierpiącą.
Tu wyraz jego cierpienia fizycznego czy też moralnego, uderzył odrazu wszystkich.
Walentyna zauważyła go, w chwili gdy próg przestępował.
I głosem pełnym współczucia zapytała:
— Na Boga, panie Hermanie, co się panu stało?... Czy pan chory jesteś, czy masz jakie zmartwienie może?...
— Dla czego się pani o to pyta? — powiedział Vogel.
— Boś pan blady i zdajesz się smutnym bardzo.
— Nie pani... zaręczam, że nic mi nie jest... nic zupełnie...
— Tem lepiej!... bo się tak obawiałam...
— Wdzięcznym pani za tę troskliwość — rzekł Vogel... Dziękuję pani stokrotnie...
Walentyna zadziwiona tem sztywnem obejściem i ceremonialną mową, do jakiej niebyła przyzwyczajoną ze strony kasyera, spojrzała nań, ale o nic się więcej nie zapytała.
Niewierzyła zaprzeczeniu Hermana, skoro jednak ukrywał coś przed nią, niemogła przecie gwałtem zdobywać jego tajemnicy.
Obiad przeszedł smutno i cicho.
Vogel miał minę i postawę człowieka na śmierć skazanego, zachowanie się jego grobowe smuciło Walentynę a Klarunię przerażało.
Wdowa Rigal dostroiła się do powagi pseudo-siostrzeńca, i odpędzała nudy, pakując sobie po dwie porcye na talerz, i zakrapiając je licznemi kieliszkami.
Po obiedzie Herman usiadł w kącie salonu, oparł łokcie na stoliku, głowę opuścił na ręce i siedział milczący, nieruchomy, z wzrokiem w jeden punkt utkwionym.
Twarz jego wyrażała taką boleść, że panna de Cernay uczuła się wzruszoną.
Przeczekała kilka minut, a widząc, że Vogel zmienił się stanowczo w posąg boleści, podeszła doń i położyła mu rękę na ramieniu.
Prusak drgnął i podniósł głowę.


LXII.

— Czy pani ma mi co do powiedzenia?... — zapytał.
— Tak.. — odparła Walentyna — Pragnę porozmawiać z panem chwilkę...
— Służę pani...
Sierota wskazała na wdowę Rigal, stojącą przy okrągłym stole na środku salonu.
Zacna dama zajęta była pakowaniem do filiżanki z kawą z pół tuzina kawałków cukru a miłe to zajęcie przerywała jedynie wychylaniem od czasu do czasu szklaneczki wina szampańskiego, przywiezionego przez Hermana.
Gest Walentyny mówił jasno:
— Chciałabym z tobą tylko pomówić...
Tak przynajmniej zrozumiał Vogel.
Powstał, podał ramię pannie de Cernay i rzekł:
— Wieczór musi być prześliczny... Czy nie zechcesz pani przejść się po ogrodzie?
— Właśnie, chciałam pana prosić... — szepnęła Walentyna.
Przyjęła ramię Hermana i wyszła z nim razem.
— Stanowczo — pomyślał kasyer — jestem czarodziejem... Wszystko, co przewidziałem, spełnia się co do joty... Ta głupia sroka sama mi lezie w łapy... Zanim wyjdę z tego domu, małżeństwo nasze zostanie postanowionem..
Pomimo, że to był początek jesieni, powietrze było ciepłe, jak w piękne wieczory sierpniowe.
Miryady gwiazd błyszczały na czystem tle nieba.
Księżyc w pełni oświecił horyzont, ukośnym promieniem rzucił białą smugę pod wielki kasztan i osrebrzył bladawym blaskiem ławeczkę, po lewej stronie drzwi wchodowych ustawioną.
Vogel zaprowadził pannę de Cernay do tej właśnie ławeczki.
Usiadła.
Po chwili zajął obok niej miejsce; ale, że nie było Klaruni, aby ich przegrodziła, jak podczas pierwszej rozmowy, usiadł w przyzwoitej odległości.
Towarzystwo, powracające wodą do Saint-Cloud, czy do Suresne w łodzi ustrojonej różnokolorowemi lampami, śpiewało chórem kuplety z „Życia cygańskiego.“
Słów nie słychać było; melodya nieco trywialna, złagodzona oddaleniem, brzmiała słodko i przenikała do duszy.
Walentyna słuchała czas jakiś w milczeniu.
Zdawało się, że zapomniała zupełnie, po co przyszła.
Herman przypomniał jej o tem, odezwaniem się swojem:
— Oczekuję, abyś pani raczyła objaśnić mnie łaskawie, w czem mogę być jej użytecznym?...
— Panie Vogel — zaczęło dziewczę — wiem, że będę niedyskretną, czuję to dobrze, liczę jednakże na pobłażliwość pańską...
— Na pobłażliwość moję?... — powtórzył kasyer. — Przecież pani nie możesz jej potrzebować?...
— A jednak, przyrzeknij mi pan...
— Przyrzekam... z całego serca!...
— Od czasu, gdyśmy się poznali — zaczęła Walentyna — okazywałeś mi pan tyle zajęcia, tyle głębokiego przywiązania... tyleś pan dla mnie uczynił... tylem ci winna za to wszystko wdzięczności, że mam obowiązek odwzajemnienia się panu za te szlachetne uczucia... To dług święty, to święty mój obowiązek...
Panna de Cernay umilkła, oczekując odpowiedzi Hermana, ten jednak pochylił głowę i wcale się nie odezwał.
Sierota zaczęła zatem znowu:
— Dziś wieczór, w chwili, gdyś wchodził do nas, zapytałam: Czy chory jesteś? Czy masz jakie zmartwienie?
— Odpowiedziałem pani: „że ani jedno ani drugie...“ — wybełkotał kasyer.
— Otóż, nie uwierzyłam panu... — odparła sierota. — Gdzie się podziała zwykła otwartość pańska?... Masz zmartwienie... jestem pewna, jestem pewna, rozumie pan, że ja coś znaczę w tem zamyśleniu pańskiem i dla tego proszę, błagam cię, przyjacielu jedyny, zaufaj mojemu rozsądkowi, mojej odwadze i nic przedemną nie ukrywaj...
Vogel nie zaraz odpowiedział.
Blask księżyca oświecał twarz jego, a ta twarz niby wierne źwierciadło, zdawała się odbijać niepewność i tortury wewnętrzne młodego człowieka.
— Błagam pana... — szepnęła Walentyna — a pan pomimo to milczysz...
Herman powziął niby nagłe postanowienie.
— Chcesz pani, ażebym mówił? — powiedział. — Może lepiej bym zrobił, gdybym tego nieusłuchał... ale zabrakło mi siły, ażeby milczeć dłużej... Musisz mnie pani atoli wysłuchać do końca... a przedewszystkiem pamiętać, że chciałem zachować milczenie...
— Uspokój się pan — odpowiedziała panna de Cernay — wysłucham cierpliwie i o niczem nie zapomnę...
— Niech się stanie zatem według woli pani... Oto wyznaję prawdę: Jestem nieszczęśliwy... bardzo nieszczęśliwy...
— Pan? — zawołała Walentyna. — Dla czego?...
— Ponieważ dzisiaj pożegnam panią na wieki... Odejdę i nigdy już nie ujrzę pani...
— Nigdy mnie pan nie ujrzy... pożegna mnie pan na wieki... — powtórzyła panienka zmartwiała ze ździwienia. — Co to znaczy? Nie rozumiem pana... Co panu może przeszkodzić w czuwaniu nadal nademną i moją-siostrzyczką?.. Przecież nie myślisz pan wyjechać z Paryża?...
— Za trzy dni nie będę już nie tylko w Paryżu, ale i we Francyi nawet... — odrzekł kasyer.
— Boże! — szepnęła Walentyna. — Uciekasz z kraju!...
— Konieczność to okrutna....
— Co powoduje tę konieczność?...
— Pani...
Sierota gwałtownie w tył się cofnęła.
— Ja!... — zawołała — ja!... Ależ to nie ma sensu, coś pan powiedział... Albo ja śnię, alboś pan zmysły postradał...
— Ani jedno, ani drugie!.. Posłuchaj tylko pani... Dowiedz się wszystkiego, a wszystko zrozumiesz... Jesteś bardziej, niż kiedykolwiek zagrożoną... Ten człowiek, ten hrabia de Rochegude, upiera się przy swoich ochydnych zamiarach... Poprzysiągł, że musisz się stać jego zdobyczą... Ma całą armię agentów na swym żołdzie, przetrząsa cały Paryż, aby cię odszukać, że zaś nie może tego dokazać, rozszerza koło działania i obecnie sieć jego łotrowska po za rogatki już sięga... Nadejdzie dzień, w którym siepacze pana hrabiego dotrą i tutaj...
— I właśnie w chwili, gdy niebezpieczeństwo wzrasta, gdy więcej niż kiedykolwiek potrzebować będę obrońcy, mówisz pan o porzuceniu mnie, o pozostawieniu samej, na łasce wrogów!... — zawołała młoda dziewczyna.
— Źle mnie pani zrozumiała!... Nie zostawię jej na pastwę wrogom... Postanowiłem już, jak postąpię.. Jutro postaram się wejść w drogę prześladowcy pani... Znieważę go pod pierwszym 1epszym pozorem, wymierzę policzek, będę się z nim pojedynkował, a jeżeli Bóg jest sprawiedliwy, zabiję niegodziwca i wtedy uwolnię panią raz na zawsze od niego...
— Co!... — rzekła Walentyna, trzęsąc się jak w febrze.
— Jedyny to sposób, proszę pani...
— A jak on pana zabije
— Jeżeli on mnie zabije?... Cóż ja na to poradzę?.. Spełnię to, co do mnie należy, a pani nie będziesz mogła nic mi mieć do wyrzucenia...
— Ale będę zgubioną!...
— Nie pani, bo pewny jestem, iż znajdziesz uczciwego człowieka, którego pojmiesz za męża... Mąż, może zawsze obronić żonę przed najsilniejszym napastnikiem.. Społeczeństwo, prawo, policya, wszystko mu pomaga!... Taki nawet hrabia de Rochegude, pomimo nazwiska, tytułu i wielkiej fortuny, musi zwinąć chorągiewkę wobec trójkolorowej szarfy pana mera...
Walentyna pochyliła główkę, zamyśliła się głęboko, a potem rzekła:
— Jeżelibyś pan go zabił, dla czegóż wtedy miałbyś wyjeżdżać?...
— Dla czego?... — powtórzył Vogel. — Bo zbrakło mi już cierpliwości i odwagi... Za długo znoszę te męki nie do wytrzymania... Lepiej mi skończyć od razu... Ja ciebie kocham Walentyno!... Wiesz o tem dobrze, ja ciebie uwielbiam, i umieram z tej miłości powoli!... O! gdybyś mnie była pokochała!... Gdybyś była zrozumiała, do czego taka jak moja miłość jest zdolną!... Lecz pani mnie nie kochasz i nigdy mnie nie pokochasz... Wszystko zatem skończone!....
Panna de Cernay położyła rękę na ramieniu Hermana.
— Gdybyś zatem został moim mężem — rzekła — nie byłoby ani pojedynku, ani żadnych okropności?...
— Nicby nie było... Czegóżbyś obawiać się mogła?... Wyzwałbym do walki świat cały!...
— Kiedy tak — rzekła Walentyna — to jeżeli tylko zechcesz się zemną ożenić, panie Vogel, odpowiem ci: zgoda, bez najmniejszego wahania, i bardzo będę dbać o to, aby cię szczęśliwym uczynić.


LXIII.

— Zwycięztwo! — pomyślał Vogel, który udając zakochanego szalenie, ani na jednę sekundę krwi zimnej nie utracił, a potem wierny swej roli, wydał okrzyk radości, do szału niby dochodzącej, wybełkotał parę słów urywanych, jak gdyby zawrót głowy nie pozwalał wyrazić mu uczuć przepełniających serce, padł na kolana przed panną de Cernay, porwał jej drżące rączki i okrywał gorącemi pocałunkami.
Walentyna wyrwała się pośpiesznie z objęć kasyera, nie przez żadną pruderyę, broń Boże, ale dla tego jedynie, że pocałunki jego zanadto żywo przywodziły jej na pamięć chwilę, gdy usta hrabiego de Rochegude dotykały tych samych jej rąk z namiętnem uczuciem.
Upłynęło kilka minut.
Walentyna pojmując, że związała się bezpowrotnie, uczuła ciężar przygniatający całą jej istność i niewyraźną jakąś trwogę.
Serce ściskało się w piersiach, dreszcz zimny przechodził po skórze.
— Przebacz mi, pani... — mruczał prusak głosem drżącym, siadając napowrót obok Walentyny. Przed chwilą nie byłem w stanie zapanować nad sobą... Jeżeli nadmiar szczęścia zdolnymby był rozum pomieszać, to z pewnością powinienbym zwaryować... Pomyśl pani tylko, że nie śmiałem mieć nadziei... poczucie wyższości twojej zmiażdżyło mnie, że się tak wyrażę... a ty tymczasem obiecałaś zostać żoną moją... Wszak obiecałaś mi, najdroższa?... O, całem życiem mojem dowiodę ci z pewnością wdzięczności i miłości!...
Przemówienie to pokorne i tkliwe, ujęło sierotę i inny zwrot myślom jej nadało.
— Co pan mówisz o mojej wyższości? — odpowiedziała. — Dla czego wspominasz o wdzięczności? Czyż nie ja panu wdzięczność obowiązanam? Pan wspaniałomyślnie ofiarowujesz swoje nazwisko biednemu dziecku bez rodziny i majątku, biednej sierocie, którąś się zaopiekował, którąś obronił i ocalił!
Szlachetna walka na słowa wywiązała się teraz pomiędzy niepokalaną dziewicą a nikczemnym obłudnikiem, był on zanadto atoli praktycznym, aby ją miał przeciągać.
Zaczął też zaraz z innej beczki.
— Droga Walentyno — rzekł — mam nadzieję, że odtąd tak mi pozwolisz się nazywać, wierz mi, że w okolicznościach innych, nie dopomniałbym się o jak najprędsze spełnienie uczynionego mi przyrzeczenia... Pojmuję dobrze, że młoda jak ty dzieweczka, nie jest w stanie pomyśleć bez obawy o nagłej a zupełnej zmianie... Na nieszczęście, znajdujemy się oboje w położeniu wyjątkowem a bardzo poważnem i potrzebujemy wyjść z niego jak najprędzej... Niebezpieczeństwo wzrasta z dniem każdym; ażeby je zażegnać, mamy tylko jeden jedyny środek, a mianowicie małżeństwo... Dopóki nie zostaniesz moją żoną, dopóki nie będę miał do ciebie praw małżonka, dopóty nie będę w możności opierania się niecnym pokuszeniom hrabiego inaczej, jak tylko życie narażając... a ty przecie nie chcesz tego...
— O nie, nie chcę — odpowiedziało dziewczę, pragnę owszem co najrychlej także wyjść z tej atmosfery ciągłego strachu i upokorzenia... Proszę, przyśpiesz pan dzień ślubu...
Herman czekał właśnie na tę decyzyę.
— Nic nie stoi nam na przeszkodzie, do pobrania się w terminie przez prawo oznaczonym... — powiedział.
— Jakiż to jest ten termin?
— Jedenaście dni od ogłoszenia pierwszej zapowiedzi...
— Kiedy może wyjść ta zapowiedź pierwsza?
— Zaraz w niedzielę... czyli pojutrze...
— Więc pomyśl pan o tem zaraz...
— Upoważniasz mnie pani?
— Ma się rozumieć...
— Będą mi niektóre dowody potrzebne...
— Jakie?
— Metryka pani... akt zejścia rodziców... pozwolenie opiekuna...
— Metryka i sepultury znajdują się przy ulicy Mozarta, razem z kilkoma dowodami rodzinnemi, w szufladce biurka, od którego kluczyk zawsze noszę przy sobie... Oddam panu zaraz i ten kluczyk i klucz od mieszkania.
— Pójdę zaraz, pomimo, że późno.
— Nic łatwiejszego, jak wydobycie tych papierów — powiedziała Walentyna — ale z opiekunem, będzie trudniejsza bodaj sprawa... Widziałam go zaledwie parę razy i dobrze, że choć adres jego pamiętam... Nie jest to wcale mój krewny, przyznam się więc, że bardzoby mi niemiło było prosić go o pozwolenie...
— Niech się pani o to nie troszczy... — odparł Herman — podejmuję się wyręczyć panią, pójdę sam do pana Lacaussade...
— Pan wiesz, jak się nazywa! — zawołała Walentyna ździwiona. — Znasz go pan zatem?
— Osobiście nie, ale znajomi moi blizcy w dobrych z nim zostają stosunkach, ułatwią mi wstęp zatem... Pewny jestem wreszcie, że pan Lacaussade udzieli z chęcią przyzwolenia, bez którego co prawda, moglibyśmy obejść się także bezpiecznie...
— Wszystko zatem jest jak najlepiej... — zawołała panienka. — Czy tutaj wyprawimy wesele, mój przyjacielu?
— Jakto tutaj? w Bas-Meudon?...
— Naturalnie.
— To niemożliwe...
— Dla czego?
— Z powodu miejsca zamieszkania... Są to przepisy prawne, o jakich trzebaby długo opowiadać, co by cię zupełnie nie zajęło...
— Gdzież zatem ślub się odbędzie?
— Najprzód w urzędzie merowskim, a następnie w kościele parafii, w której jesteś jako stała mieszkanka zapisaną.
— Trzeba zatem do Passy powrócić! — przerwała sierota wylękniona — do Passy; gdzie, jak sam powiadasz, szpiegują nas nieustannie! To przeraża mnie okrutnie.
— Uspokój się, droga Walentyno! — odparł Vogel z uśmiechem. — Raz jeden tylko tam się pokażesz... i to w biały dzień... w chwili ślubu naszego... Będę obok ciebie... Będą nam towarzyszyć świadkowie... Bezpieczna będziesz zupełnie... i nigdy już w życiu obawy żadnej mieć nie będziesz...
— Proszę Boga, aby cię wysłuchał!
Po chwili milczenia, Walentyna, powodowana ciekawością iście dziecinną, zapytała nieśmiało:
— Jak się pobierzemy, to gdzie zamieszkamy?...
— Nie wiem jeszcze, mój aniołku — odpowiedział kasyer z nowym uśmiechem. — Anim śmiał marzyć o mojem szczęściu, anim śmiał cośkolwiek projektować...
— Masz przecież mieszkanie przy ulicy Pépinière?... Czytałam adres na bilecie.
— Tak.
— A zatem...
Nie dokończyła.
— Zamieszkać tam razem?... — dokończył Vogel.
Panna de Cernay zpąsowiała, jak wiśnia i główką tylko przytaknęła...
— Nie — odrzekł Herman — mieszkanie to dostateczne dla kawalera i za małe jest i za niegodne dla mojej pani.
— Nie jestem, jak wiesz, do zbytków przyzwyczajoną, i wcale ich nie pragnę.
— Wierzę, muszę jednak otoczyć cię chociażby dobrobytem tylko, na jaki położenie moje pozwala... — Na zbytek czas przyjdzie później, bo chcę zostać bogatym, droga Walentyno... bardzo bogatym... dla ciebie... i wierz mi, że niezadługo się dorobię... Tymczasem urządzimy sobie mieszkanko skromne, ale eleganckie... rozkoszne gniazdo, w którem będziesz, jak mam nadzieję, szczęśliwą.
— Będziemy mieszkać razem z siostrzyczką moją, wszak prawda?
— Ma się rozumieć.
— Nie rozłączysz mnie z Klarunią nigdy, przenigdy w życiu? — Przyobiecałam mamie na łożu Śmierci, że się będę opiekować drogiem maleństwem.
— Dotrzymasz przyrzeczenia, przysięgam... Kocham Klarunię z całego serca, i czuję, że gdy jej szwagrem zostanę, pokocham jeszcze gorącej...
Walentyna ujęła rękę Hermana i uścisnęła serdecznie.
Ponieważ późno już było, oddała kasyerowi klucz od mieszkania i od biurka; wskazała, gdzie ma szukać potrzebnych papierów, poczem tryumfujący prusak po złożeniu pocałunku na czole narzeczonej, zaczął się wybierać do wyjazdu.
W pół godziny później Walentyna i Klara znalazły się razem w obszernym: pokoju na pierwszem piętrze.
Starsza siostra wzięła młodszą na kolana.
— Maleńka moja — powiedziała głosem nieśmiałym — muszę ci oznajmić wielką nowinę.
— Wielką nowinę?... — powtórzyła Klarunia, patrząc na Walentynę ździwionemi pięknemi oczami.
— Tak, duszko... dam ci brata, a ja mieć będę męża.
— Męża?... — Ty siostrzyczko!!— Kogo takiego?
— Pana Vogla.
Dziecko zbladło śmiertelnie.
Zarzuciło rączki na szyję starszej siostry i kryjąc główkę na jej piersiach, wyjąkało ze łkaniem:
— Pana Vogla... o nie... nie... aby nie jego... Ja go się boję...


LXIV.

Walentyna usiłowała pocieszyć siostrzyczkę, a nie mogąc tego dokazać, zaczęła z nią płakać razem.
Łzy bywają zaraźliwe.
Czarne przeczucia, o których wspominaliśmy, opadły na nowo sierotę.
Napróżno starała się je odpędzić..
Zawładnęły nią uparcie i dręczyły straszliwie.
Cóż znaczyły atoli instynktowe obawy dziecka, co znaczyły cierpienia Walentyny bez wyraźnego powodu, wobec faktów, mających się spełnić na pozór przynajmniej.
— Smutek mój jest wielkim błędem, a obawa szaleństwem — myślała Walentyna. Przyrzekłam i dotrzymam święcie... A potem, niech Bóg ma mnie w swojej opiece!! Będę uczciwą żoną, jestem tego pewną... Czy będę szczęśliwą kobietą?... To tajemnica przyszłości... Herman Vogel jest najlepszym z ludzi... uwielbia mnie... Dowiódł tego, poświęcając się dla mnie... a dowodzi jeszcze lepiej, biorąc mnie za żonę, pomimo, żem zupełnie ubogą... Powinnam odpłacać mu miłością za miłość; a jednak czuję dla niego wdzięczność jedynie... Ah! wstydzę się sama siebie za to doprawdy...
Pozostawmy niewinną sierotę, a pójdźmy za kasyerem banku Jakóba Lefevre.
Powróciwszy do Paryża, oddał się najżywszej radości.
Winszował sobie mistrzostwa w doprowadzeniu do końca sprawy tak trudnej.
— Od pierwszego wystąpienia — myślał sobie — od pierwszej wizyty w domku w Passy, ani jednego błędu, ani jednej niezręczności nie popełniłem... Nikt w świecie nie byłby pojął i nie byłby odegrał tej roli tak, jak ja ją pojąłem i odegrałem, bez wahania, bez zniechęcenia najmniejszego. Znakomity byłem, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość!..
Rochegude odpalony; Walentyna zdobyta!... Za dwa tygodnie zostanie moją żoną, i nie pozostanie mi już nic, jak tylko przyśpieszyć szczęśliwą chwilę, w której biedna sierota, nic o tem nie wiedząc, stanie się bogatą dziedziczka... Od niejakiego czasu zaniedbałem Maurycego Villars, bardzo go nawet zaniedbałem, ale trudno, nie mogę przecie bywać w dwóch jednocześnie miejscach... Ten trup malowany ma żal do mnie z pewnością, ale go udobrucham... Powrócę doń i nie odstąpię... aż przy bramie Pére-Lachaise, gdzie go odprowadzę...
Vogel późno się położył, a spał jak człowiek czystego sumienia; nazajutrz wstał bardzo rano; wsiadł na pociąg kolei obwodowej i w kwadrans znalazł się w Passy.
Poszedł na ulicę Mozarta, do mieszkania sierot, otworzył biurko wskazane przez Walentynę, odnalazł metrykę jej i akt zejścia rodziców, po czem bez straty czasu podążył do agencyi przy ulicy Montmartre, gdzie znalazł się przed dziewiątą.
Pan Roch niebył jeszcze widzialnym dla klijentów zwyczajnych, wiemy jednak, że Herman był klijentem wyjątkowym, że posiadał przywilej zgłaszania się o każdej godzinie dnia i nocy.
Zacny prawnik, wygolony starannie, owinięty w miękki szlafrok z flaneli niebieskiej w pasy czerwone, w białym krawacie i w zielonej aksamitnej czapeczce ze złotym chwastem na głowie, zapijał czekoladę i przerzucał dzienniki.
Podał rękę Hermanowi, patrząc na niego z po za złotych okularów i wykrzyknął:
— Oho! masz dziś rano minę zwycięzcy, kochany i wysoce szanowny klijencie!
Widzę po twej fizyognomii, że przynosisz dobre wiadomości...
— Chyba, że trudno o lepsze — odparł Herman.
— Więc młoda osoba zrozumiała wreszcie, żeś przyszedł na świat dla jej szczęścia wyłącznie, przemówił prawnik.
— Zrozumiała, mój panie — odparł kasyer śmiejąc się wesoło. — A. może się i nie tak zupełnie znowu myli... Niemam zamiaru uczynić ją nieszczęśliwą...
— Nikt nigdy, żeniąc się, niema takiego zamiaru — mruknął pan Roch. — Mówiąc jednak pomiędzy nami, nie wierzę w twoje zalety małżeńskie... Trudno mi jakoś dopatrzeć w tobie dobrego męża i przykładnego ojca; wszystko jednak bywa możliwe, nawet nieprawdopodobieństwo... No, kiedyż wesele?
— Pierwsze zapowiedzi jutro...
— Brawo!... Masz papiery potrzebne?
— Mam w portfelu...
— Czy pamiętasz, że jako cudzoziemiec musisz dopełnić pełnych formalności?
— Pamiętam o wszystkiem... Wszystko odbędzie się formalnie... Proszę cię tylko, uprzedź opiekuna...
— Dziś jeszcze zobaczę się z panem Lacaussade — odpowiedział pan Roch — umówię się z nim i przedstawię cię jutro... Właśnie jutro niedziela, będziesz zatem swobodny... Uprzedziłem go już... nie bój się żadnej opozycyi ze strony tego poczciwca. Dla niego wszystko to jedno, a nawet będzie zapewne zachwycony świetną a niespodziewaną partyą, spadającą jak z nieba na jego pupilkę...
— Czy potrzebą będzie sporządzić intercyzę?...
— A to po co... Gdy jej niema; majątek uważa się za wspólny, a tobie właśnie musi o to chodzić.
— Naturalnie, a przytem to znakomicie rzecz upraszcza...
— Masz świadków?...
— Z łatwościąbym ich znalazł wpośród kolegów biurowych... Przekonany jestem, że sam pryncypałby mi nie odmówił, ale uważam, że należałoby jak najmniej rozgłaszać moje małżeństwo. Jeżeli my nikomu nic nie powiemy, nikt się niczego nie domyśli, bo któżby mógł mieć interes w sprawdzaniu nazwisk, wywieszonych za kratką w merostwie... Przecież w Paryżu nie jeden Vogel i z pewnością nie jeden Herman Vogel zamieszkuje.
— Masz racyę... Jeżeli zechcesz, ja będę twoim drużbą...
— Przyjmuję usługę z wdzięcznością...
— Na drugiego zaproś Laurenta... Niepodobna taić się przed nim, a w dodatku masz dla niego obowiązki, bo był wszak sekundantem twoim.
— Dobrze, niech i on będzie...
— Przyszła pani Vogel niezna z pewnością ani żywej duszy... ciągnął prawnik podejmuję się zatem dostarczyć i jej świadków z przyzwoitem ułożeniem, dobrze się prezentujących.
— Będę ci wdzięcznym nieskończenie...
— Niema za co... Po wyjściu z kościoła zaprosisz wszystkich na bardzo skromne śniadanko, do niewielkiej restauracyjki nad brzegiem rzeki, którą niedawno odkryłem i w której potrawkę z ryb à la matelots, podają jak nigdzie indziej... Będzie nas ośm osób... Ty, twoja żona, jej siostrzyczka, czterech świadków i i kochana ciocia twoja, nieoceniona wdowa Rigal!... Niebardzo ona pożądana, ale niepodobna jej usunąć... Zarzucimy ją wiktem tłustym i pożywnym... a skoro będzie miała gębę ciągle zapchaną, nie będzie miała czasu na gawędkę...
— Strasznie lekko traktujesz naszę ciocię! zawołał Herman, śmiejąc się na całe gardło.
— Nie udawaj!... Ty trzymasz o niej daleko gorzej z pewnością. Ale... jeszcze jedno pytanie: Gdzie myślisz osiedlić się po ślubie?
— Sam jeszcze nie wiem... Walentyna pytała mnie o to wczoraj wieczór, i nie umiałem dać jej odpowiedzi...
— Chcesz posłuchać dobrej rady?
— Proszę...
— Zostań otóż kilka dni, albo kilka tygodni w Bas-Meudon...
Przynajmniej zdobędziesz czas do namysłu...
— Kiedy daleko strasznie do tego Bas-Meudon...
— Co to szkodzi? Przyjdziesz wieczorem, odjedziesz rano, a będziesz zawsze zupełnie pewny, iż nikt w twojej nieobecności żoną twoją się nie zajmuje...
— No tak... odpowiedział Herman, sam jednakże mówiłeś, że wdowa Rigal wcale ucieszną nie jest, a mieć ją ciągle na karku, przyznam się, za ciężko trochę.
— Nie będziesz jej miał wcale!... Kochana ciocia zbierze manatki pod pozorem nagłej podróży i wyniesie się swoim kosztem zaraz nazajutrz po waszym ślubie. Zostaniecie sami zupełnie, jak we własnym domu, a do usługi będziecie mieli ogrodnika i kucharkę, którą wam przyślę zaraz... Zgadzasz się zatem?...
— Zobaczymy... pomyślę...
— Dobrze, myśl, ile ci się tylko żywnie podoba, ale pamiętaj, że bądź co bądź, możesz rozporządzać moją posiadłością...
Wpół do dziesiątej wybiło na zegarze w gabinecie pana Rocha.
Herman pożegnał go uściśnieniem ręki i poszedł do biura, w którem zajęcia kasyerskie wymagały gwałtownie jego obecności.
Idąc ulicą, dumał sobie:
— Nie pojmuję tego zupełnie... Nie jestem przecie ani przesądnym, ani bojaźliwym... a pomimo to, myśl pozostania w Bas-Meudon przestrasza mnie okrutnie!...
Co takiego spotkać mnie może w tym domu?


LXV.

W kilka dni po rozmowie, jaką powtórzyliśmy wiernie w rozdziale poprzednim, wszyscy lokatorowie domków przy ulicy Mozarta nie pomału zostali zadziwieni.
Na drugi dzień bo oto po upływie od wyjścia zapowiedzi terminu prawnego, z rana około dziewiątej, po przed bramę zagrody, zajechały dwa obszerne pojazdy.
W pierwszym siedziały: Walentyna, Klarunia, Herman Vogel i wdowa Rigal; w drugim pan Roch, Karol Laurent i dwóch świadków ślubnych panny de Cernay, sprokurowanych przez ex-prawnika.
Z tego ostatniego nie wysiadł nikt, z pierwszego wysadził Vogel dwie siostry i starą damę, podawszy ramię Walentynie, podążył do jej mieszkania.
Klarunia i improwizowana ciotka udały się za nimi.
Walentyna w sukni z białego jedwabiu, w długim koronkowym welonie, w wieńcu z kwiatów, zdobiącym jej cudną blond główkę, wygłądała prześlicznie.
Uśmiechała się do Hermana, szepcącego jej coś do uszka, pomimo atoli tego uśmiechu, miała wyraz melancholii rozlany w całej twarzyczce.
Niespodziane ukazanie się młodej panienki w stroju ślubnym, zwróciło uwagę wszystkich sąsiadów.
Literat, malarz i muzyk stanęli przed swojemi ogródkami, kłaniając się z uszanowaniem i sympatyą ślicznemu dziewczęciu, o którem często myśleli, od chwili, gdy im z oczu zniknęło.
— Otóż rozwiązanie zagadki... — mówili sobie. — Figlarny to amorek wmieszał się w sprawę... Piękna akwarelistka szkicowała wesele, jakie dziś właśnie obchodzi... Pan młody wcale nie jest pożałowania godnym!...
Panna de Cernay różowa ze wzruszenia, z oczami w dół spuszczonemi, oddawała ukłony zacnym ludziom, którzy przed tem nigdy do niej ani słowa nie przemówili.
Herman roztworzył furtkę ogródka.
Wierny obietnicy, pielęgnował starannie kwiaty i krzaki różane.
Oblicze młodej panienki zajaśniało na ten widok.
— Dziękuję... mój przyjacielu... — szepnęła.
Kasyer wyjął klucz z kieszeni, otworzył drzwi domku i usunął się Walentynie.
Obecność sieroty w dawnem jej mieszkaniu na kilka minut przed połączeniem się na wieki z Hermanem, miała swój powód naturalnie, a był on prostym i wzruszającym jednocześnie.
W znanym nam saloniku wisiał portret matki Walentyny, siostry Maurycego Villars.
W wiliję ślubu panna de Cernay wzięła za rękę Vogla i powiedziała doń słodkim głosem:
— Mam wielką prośbę do ciebie, mój przyjacielu... Przyrzecz mi, że nie będziesz się na mnie gniewał...
— Przyrzekam ci wszystko, najdroższa! Nie powinnaś wątpić o tem...
— Ja też nie wątpię, wiedząc jak dobrym jesteś...
— O cóż więc chodzi, droga Walentyno?...
— Pragnę bardzo, abyś mnie jutro rano, zanim pojedziemy do merostwa i do kościoła... zawiózł na ulicę Mozarta...
Herman zrobił minę ździwioną.
— Jakto! — rzekł. — Po tem wszystkiem coś tam przeszła?...
— Tak — odpowiedziała panienka — wierzaj mi, że to nie kaprys żaden... Portret matki mojej tam się znajduje... Chcę uklęknąć przed nim, chcę pomodlić się trochę, do tych rysów ukochanych... chcę, aby nas pobłogosławiła... Może to słabość przesądna, zdaje mi się jednakże, że matka oczekaje tam na mnie i że, gdybym się nie stawiła, nieszczęścieby to nam przyniosło... Proszę cię, nie odmawiaj mi, Hermanie!... Zmartwiłbyś mnie okrutnie...
— Niech mnie Bóg zachowa i broni, abym miał sprawić ci kiedykolwiek najmniejsze choćby zmartwienie, drogie, ukochane dziecię!... — zawołał Vogel, przystając chętnie na tę, jak w duszy utrzymywał, jakąś głupią sentymentalność. — Dobrze, pojedziemy na ulicę Mozarta...
Oto dla czego Walentyna, jej narzeczony, Klarunia i wdowa Rigal, wstępowały obecnie w progi dawnego panien de Cernay mieszkania.
Portret matki sierot, malowany, gdy była jeszcze Klotyldą Villars, przedstawiał młodą, zaledwie dwudziestoletnią panienkę.
Artysta-malarz nie za zbyt utalentowany, odtworzył rysy modelu, z drobiazgowością fotograficzną prawdziwie.
Ładna głowa Klotyldy, to żywy sobowtór Walentyny.
Sierota uklękła przed obrazem w starych ramach, ceniąc go zawsze, jak najdroższą swoję relikwię.
Złożyła rączki i zaczęła błagać nieboszczki o błogosławieństwo.
W zachwyceniu miłosnem, zdało jej się, że widzi wzrok matki, zwrócony z czułością na siebie, że słyszy, jak szepcą usta ukochane:
— Błogosławię cię, moje dziecię... Bądź szczęśliwą!
Powstała z twarzyczką łzami zalaną, lecz promieniującą radością.
— Dla czego mam się obawiać przyszłości? — pomyślała — kiedy mama z pewnością czuwać będzie nademną, bo mi to obiecała...
— A głośno rzekła do Vogla:
— Służę ci, mój przyjacielu... Jestem gotowa...
W chwilę potem, obydwie siostry, wdowa Rigal i Herman Vogel wsiedli znowu do powozu i podążyli do merostwa w Passy.
Pan mer oczekiwał państwa młodych.
Nie miał on żadnego powodu interesowania się jakąś tam nieznajomą, ale panna de Cernay tak była zachwycająca, że po wyrzeczeniu słów przepisanych, palnął mówkę do nowo zaślubionej, tak pełną ojcowskiej życzliwości, że łzy z jej oczu wycisnęła.
Potem udano się do kościoła.
Ksiądz proboszcz, zacny staruszek; znał dobrze sierotę, cenił bardzo jej charakter prawy i jej zaparcie się siebie dla małej siostrzyczki.
Po udzieleniu młodej parze błogosławieństwa ślubnego, przemówił do nich krótko, ale rzewnie, przy końcu żaś rzekł do Vogla:
— Bóg dobry powierzył ci skarb prawdziwy, mój synu, ta bo oto dziewica, którą pojąłeś w tej chwili za małżonkę, będzie na pewno spokojem, godnością i radością domowego ogniska twojego... Jako męża czekają atoli i ciebie wielkie a święte obowiązki... Kochaj z całego serca, szanuj z całej duszy twojej tę czystą dziecinę, jakiej stałeś się od tej chwili podporą i opiekunem... Będzie ci ona żoną wierną... bądź dla niej mężem wzorowym... Idźcie przez życie, jedno drugie wspomagając, a zwracajcie zawsze oczy swoje ku Bogu, aby rozkosze prawej miłości skróciły czas próby, co was dzieli od szczęścia nieskończonego w ojczyźnie niebieskiej, gdzie ci, którzy miłowali się na ziemi, miłować się będą w wieczności...
Uroczystość została ukończoną.
Nic więc obecnie, chyba śmierć tylko jedna, mogła zniszczyć dzieło oszustwa, zdrady i ponurych knowań, jakie się co tylko spełniło.
Przed Bogiem i przed ludźmi Walentyna de Cernay, została żoną Vogla!...
Gdy jechali do małej restauracyi na wybrzeżu Sekwany, przez pana Roch zaprotegowanej, prusak myślał w duszy:
— Udało mi się... jestem prawie u celu... Maurycy Villars stoi jedną nogą w grobie, a jeżeli potrzeba będzie popchnąć go i drugą tamże, jestem w każdej chwili gotowym... Za kilka dni, za kilka tygodni, za kilka miesięcy najdalej, będę już w posiadaniu trzech milionów... Gdy je tylko do rąk dostanę, znajdę zręczny jaki sposób wykręcenia się od panów Roch i Fumel, od zapłacenia pięciuset tysięcy franków łotrom, co tak bezwstydnie nóż mi do gardła przyłożyli!...
W tym samym czasie myślała sobie Walentyna:
— Nie potrzebuję się zatem niczego już obawiać... Dobry Herman uwielbia mnie... powinnam być szczęśliwą...
Dla czegóż mi jednak tak smutno?...
Dla czego tak jestem zatrwożoną?...


LXVI.

Żaden z urzędników domu bankowego Jakóba Lefevre, nikt z licznych znajomych Vogla, nikt z ludzi, z którymi musiał z konieczności utrzymywać stosunki, nikt, jednem słowem, nie domyślał się, że był on żonatym.
Dla dopełnienia formalności ślubnych wyjednał sobie u pryncypała urlop jednodniowy, nie powiedziawszy, rzecz prosta, o co właściwie chodziło, ale maskujące prośbę pilnemi interesami familijnemi.
Zależało mu na tem, aby uchodził za bezżennego do czasu, dopóki majątek po Maurycym Villars nie spadnie na Walentynę, a tem samem na niego, czyli dopóki nie będzie w możności zaimponować położenia niepewnemu i okrutnie niebezpiecznemu, jakie niespodzianie, a lada chwilę mogło go postawić w konieczności wybierania pomiędzy sądem kryminalnym a samobójstwem.
Gdy wycofa z obiegu weksle fałszywe, rzuci się w giełdę; a że będzie obracał znacznemi kapitałami, będą mu się więc mnożyły w ręku i dojdzie do rezultatów olbrzymich.
Wtedy uwolniony od widma przeszłości, urządzi sobie życie wesołe i hulać będzie jak pan prawdziwy.
Jeżeliby który z naszych czytelników nie mógł pojąć, jakim cudem kasyer nasz wystarczał tak długo na wszelkie wybryki podwójnej swej egzystencyj, bez wywołania katastrofy, odpowiemy, że postępował bardzo prosto i że na nieszczęście, nie rzadko się podobne historye zdarzają.
Urządzał się w ten sposób, ażeby zawsze weksle fabrykowane przez Karola Laurent, spłacane były w terminie.
Osiągał to w ten sposób, że dyskontował co miesiąc coraz to większe sumy, których część zużytkowywał dla siebie, a część pseudo-hrabiemu de Lorbac oddawał.
Cyfry rosły jak na drożdżach.
Przepaść otwierała się w rozmiarach zatrważających.
Fałszywe czeki, przekazy i weksle wynosiły już sumę trzech set tysięcy franków, co zmuszało Hermana, że po za księgami kasowemi prowadził strasznie tajemniczą rachunkowość.
Potrzeba było najmniejszego zapomnienia, mimowolnej najmniejszej dystrakcyi, aby zwalić rusztowanie tak pracowicie wzniesione, a co za tem idzie, aby zmusić się do samobójstwa, lub powędrować na galery.
Konieczne to z naszej strony uwagi dla obznajmienia czytelników z położeniem młodego małżeństwa, któreśmy opuścili, gdy wychodziło z kościoła.
Odnajdujemy młodą parę przy stole w wiadomej restauracji.
Przybytek ten gastronomiczny położony był na samym brzegu Sekwany, w pobliżu mostu Sèvres.
W niedziele i święta tłumy spacerowiczów miejskich zalegały małe jego pokoiki, w dnie powszednie pusto tu było zupełnie.
Właściciel uprawiał dwa fachy, był kupcem winnym i zawołanym rybakiem.
Żona jego, ex-kucharka, nie miała równej sobie w smażeniu kiełbi, przyrządzaniu potrawek z karpi i węgorzy, oraz pasztetu z królików.
W piwnicy win wysokich gatunków nie posiadali, ale mieli szablis i niektóre wina Bordeaux, wystarczające dla zwykłych gości.
Pan Roch cenił zalety tej oberży.
Spożywał w niej śniadanie, ile razy wracał z Bas-Meudon, zawiedziony w nadziei wynajęcia swojej posiadłości.
W wilię ślubu Walentyny zawiadomił właściciela, aby przygotował „wielką salę“ dla gości weselnych.
Ta „wielka sala”, obstawiona dokoła małemi stolikami, mogła pomieścić od biedy jakie pięćdziesiąt osób.
Jasne obicia papierowe, naśladujące pejzaż z wysokopiennemi roślinami, osypanemi kwieciem różnokolorowem i masą motyli, czyniło ją widną i bardzo wesołą.
Okna wychodziły na rzekę.
Oprócz sześciu stolików, które zestawiono w podłuż na środku i nakryto białym obrusem, resztę w jeden kąt sali usunięto.
Pan Roch i Karol Laurent, mając pomiędzy sobą Walentynę, siedzieli przy jednym boku stołu.
Naprzeciw siedział Herman pomiędzy ciotką Rigal a Klarunią.
Na samym końcu zajęli miejsce świadkowie dostarczeni przez prawnika, a byli to kompani nie nieznaczący i nieodzywający się prawie.
Podano kotlety baranie, ryby smażone, kurczęta, sałatę i ustawiono bateryę butelek.
Śniadanie szło niewesoło, pomimo wysiłków pana Roch.
Herman roztargniony, medytował w duszy nad tem, iż rzeczywiście przebył dopiero połowę drogi, prowadzącej do celu, i że należy obecnie koniecznie mu popychać Maurycego Villars do nadużyć wszelkiego rodzaju, aby go co prędzej na tamten świat wyprawić.
Usposobienie umysłu Walentyny już znamy.
Biedne dziecko pragnęło wydawać się wesołem, lecz na nic się nie zdały wszelkie starania.
Gdy próbowała uśmiechu, łzy się jej do oczu cisnęły.
Zaledwie zwracała uwagę na grzeczności i dwuznaczne słówka, jakie jej Karol Laurent szeptał do ucha, a zaręczyć możemy, że ich wcale nie rozumiała
Wdowa Rigal — według własnego jej wyrażenia — „wsuwała“ jak najęta.
Zmiatała potrawy z talerzy i wypróżniała wino z kieliszków z taką zawziętością, że pojąć było trudno, jakim sposobem zdolną była mieścić w sobie takie masy jedzenia i picia.
Świadkowie komparsi jedli i pili w skupieniu ducha.
Pan Roch, człowiek przyjemny, wesoły, a nawet lekki trochę, starał się rozruszać zebranie.
Gdy mu szło trudno, zaryzykował przy deserze kilka śpiewek okolicznościowych, co prawda za nadto przezroczystych...
I to jednakże na nic się nie zdało.
Zwrotki wesołe nie zrobiły wrażenia.
Jedynie małe oczki cioci Rigal zabłysły ogniem trochę żywszym.
Walentyna od śmierci matki żyła w ciągłej samotności i nie znała zupełnie świata, pomimo to czuła jednakże, że oprócz Hermana, całe jej otoczenie składało się z ludzi najzupełniej ordynarnych.
Czuła się nie na swojem miejscu i to właśnie uczucie zwiększało jej pognębienie moralne.
Gdyby przynajmniej miłość ją podtrzymywała... Ale gdzie tam....
Czuła obecnie doskonale, że uczucie wdzięczności, jakie w niej Herman wzbudzał, niepodobne było wcale do miłości.
I myślała sobie:
— Poco ja też wyszłam za mąż?... — Czy ja naprawdę mam męża?... Nie!... ja śnię tylko zapewne!...
Nie był to sen, niestety!...
I biedne dziecko, niezdolne dotąd do nienawiści, opanowywała straszna pogarda dla jej wroga śmiertelnego, dla wroga jej spokoju i jej szczęścia, dla hrabiego de Rochegude, boć on prześladowaniem swojem zmusił ją do szukania ucieczki w objęciach Hermana Vogla.
Po czarnej kawie Karol Laurent poprosił Walentynę, aby pozwoliła wyjść z nim jej mężowi na przechadzka na brzeg rzeki.
Młoda mężatka zgodziła się na to chętnie i obaj panowie zaraz salon opuścili.
— No, winszuję ci, mój drogi! — zawołał pseudo Lorbac z ogniem. — Szczerze ci i serdecznie winszuję!!
— Czego? — zapytał Vogel.
— Jakto czego? — Pani Vogel! — Masz gust naprawdę wyśmienity! — Twoja żoneczka śliczną jest, co się nazywa!...
— Tak — odparł Herman — istotnie jest dosyć ładną.
— Jak ty to chłodno powiedziałeś!
— Powiedziałem chłodno, ale z szacunkiem i z wysoką przyzwoitością... przecież to nie o kochankę chodzi...
— Przypuszczam, że pani Vogel musi być z domu dość bogatą...
— Ma tysiąc dwieście liwrów rocznej renty, z czego połowa należy do jej siostry.
— I ty, Herman Vogel, pomimo to się z nią ożeniłeś?...
— Jak widzisz, mój kochany — odparł kasyer z uśmiechem.
— Musisz być zatem szalenie zakochany?
— Zapewne...
Karol Laurent potrząsł głową i zapytał:
— Czy pozwolisz mi, kochany przyjacielu, wypowiedzieć otwarcie myśl moję?
— Bardzo proszę...
— Otóż, ty kochanku, nie małżeństwo bynajmmiej zawarłeś... Ty ubiłeś interes. i to gruby interes...


LXVII.

Pomimo całej zimnej krwi swojej, Herman zadrżał jednakże.
— Zrobiłem gruby interes? — powiadasz.
— Bardzo gruby — odparł Laurent.
— Powiedziałem przecież, że moja żona nic prawie nie posiada... Cóż więc za interes widzisz w małżeństwie mojem?...
— Może czeka was sukcesya?...
— Walentyna niema żadnych a żadnych krewnych...
— W takim razie, może jej uroda starczy ci za posag, i posłuży do jakiego interesu...
— Jakto?
— E! mój kochany, mąż pięknej kobiety może mieć zawsze jakie takie silne plecy... Urocze spojrzenie, czarujący uśmiech, to w niektórych okolicznościach czynnik wszechwładny... — Miłość tłomaczyłaby bezinteresowność, lecz ty wcale nie jesteś zakochanym, ty w interesie jakiejś partyi hazardowej, którą zagrać zamierzasz, ożeniłeś się z tą dzieweczką. Ona będzie atutem w twoim ręku.
— Nie znasz mnie, widzę wcale, mój kochany! — oświadczył Herman sucho. — Pragnę zdobyć majątek i dążę do tego różnemi hazardami, to prawda, nie jestem wszakże zdolnym frymarczyć urodą mojej żony... i uznaję twoje przypuszczenia jako niegodne i obrażające...
Wypowiadając ostatnie słowa tonem pełnym godności, Vogel myślał jednocześnie:.
— Ten łotr otworzył mi oczy na zupełnie nową stronę mego małżeństwa... Myśl doprawdy wcale dobra i w danej chwili może być przydatną bardzo...
— Kryj się przedemną, kochanku, kryj, ale nie oszukasz ty starego wróbla! — myślał sobie tymczasem znowu Karol Laurent, a głośno powiedział. — Nie sądziłem, że cię obrażę, drogi przyjacielu, mówiąc o rzeczy, która, jak wiesz, praktykuje się co dzień pomiędzy ludźmi bez przesądów. — Cofam jednakże słowa moje, skoro wydały ci się obrażającemi...
— Nie mówmy więc już o tem.
— Ale czy nie będzie już czasem chmurki na naszej przyjaźni?
— Najmniejszej, mój kochany... Nasze interesy wspólne nie pozwalają nam gniewać się na siebie...
— Czy nająłeś już mieszkanie w Paryżu? — zapytał fałszywy Lorbac.
— Nie miałem na to czasu. — Pani Vogel zamieszka na wsi przez kilka miesięcy.
— Czy pozwolisz mi kiedy niekiedy spędzić z wami parę godzin wieczorem?
— Sambym cię prosił o to, ale mieszkanie mamy bardzo skromnie urządzone i dopóki nie wynajdę co innego, nie będziemy przyjmować nikogo.
— A gdybym cię poprosił o zrobienie dla mnie wyjątku?
— Musiałbym ci z przykrością wielką odmówić.
Powiedział to chłodno i poważnie, a Karol Laurent zrozumiał, że nie należy atakować.
Wdzięki Walentyny duże na nim zrobiły wrażenie, lecz nie wydał się z tem bynajmniej i zaczął mówić o rzeczach obojętnych, aż skończyli cygara i powrócili do sali restauracyjnej.
Powiedzenie Hermana: — „Pani Vogel zamieszka na wsi przez kilka miesięcy“ — było zupełnie prawdziwe.
Kasyer przyszedł do przekonania, iż z bardzo wielu powodów wypada mu przyjąć ofiarę pana Roch i zamieszkać w willi Bas-Meudon.
Przedewszystkiem była ona jako tako umeblowana, w położeniu zaś krytycznem, w jakiem się prusak znajdował, o kupieniu sprzętów przyzwoitszych myśleć było niepodobna.
Powtóre, gdyby Walentyna razem z nim w Paryżu osiadła, trudno, a nawet niepodobnaby było nie wyjść z nią co wieczór i w niedzielę na spacer.
Wyjątkowa uroda młodej kobiety nie uszłaby wzroku ludzkiego, musiałaby zwrócić uwagę.
Dowiadywanoby się o nią, śledzonoby ich i dowiedzianoby się nareszcie, że pan kasyer jest żonaty, ale ukrywa swoje małżeństwo.
Wszystkich znajomych ździwiłaby ta niepojęta tajemniczość, szukaliby jej powodów, a więc zajmowaliby się Voglem, a on sobie wcale tego nie życzył.
Pobyt w willi Bas-Meudon do czasu śmierci wuja milionera, zapobiegał radykalnie wszystkim niedogodnościom.
Walentyna, co prawda, nudzić się tu będzie śmiertelnie, ale co jej przykrości mogły obchodzić brudnego spekulanta.
Najważniejszem było to, że w Bas-Meudon ani ona nikogo, ani jej nikt nie zobaczy, on, jeżeli będzie potrzeba mieć swobodę którego wieczoru, znajdzie zawsze jakiś powód, aby dopiero w nocy przyjechać lub nie przyjechać wcale, tylko rano pokazać się na chwilkę...
Że taki rodzaj życia sprawi Walentynie boleść głęboką, że ją gorzko rozczaruje, że się dla niej stanie niewolą, to głupstwo.
Panna Cernay została już panią Vogel.
W dniu, w którym przypadną jej miliony po wuju, on zagrabi te miliony...
Niczego więcej nie żądał.. Dopiął celu, reszta go zatem nic nie obchodziła.
Jak już powiedzieliśmy, uczta godowa wesołą wcale nie była.
Skoro się skończyła, nuda wróciła do niebywałych rozmiarów.
Wdowa Rigal najedzona i opita, zasnęła na krześle i chrapała jak najęta.
Dwaj drużbowie kompani prawie się wcale nie odzywali.
Mieli wielką ochotę wynieść się co prędzej swoim kosztem, ale nie śmieli tego zrobić ze względu na prawnika, w którego mocy pozostawali.
Klarunia stała przy oknie, stukała paluszkiem w szybę i przypatrując się rybakom zarzucającym sieci na środku Sekwany, myślała jakby szczęśliwą była, gdyby mogła znaleźć się teraz na jednym ze statków uwiązanych u brzegu.
Pan Roch, z natury ugrzeczniony i płonący młodzieńczym ogniem obok majestatycznie pięknej kobiety, korzystał z nieobecności kasyera i zalecał się dyskretnie jego żonie...
Walentyna przyjmowała te zalecanki z uśmiechem grzecznym, ale z taką jednocześnie zniechęcającą obojętnością, że adwokat widząc się niezrozumianym; stracił wszelką pewność siebie, stał się ponurym i zaczął myśleć także o opuszczeniu placu...
Ukazanie się Vogla i Karola Laurent, było hasłem do odjazdu.
Woźnice suto nakarmieni, zaprzęgając konie równie dobrze owsem upasione, pogwizdywali wesoło.
Herman zapłacił rachunek, dziwiąc się, że taki skromny w porównaniu z rachunkami w kawiarni Riche i Maison d’Or, podawanych po kolacyi w towarzystwie wybrednych kokotek.
Walentyna, Klarunia, Vogel i wdowa Rigal zajęli miejsca w powozie, który według wskazówki, danej zcicha przez pana Rocha, skręcił na drogę wiodącą do Bas-Meudon, gdy powóz drugi, wiozący czterech świadków, zawrócił na most Sèvres w kierunku do Paryża.
Karol Laurent radby był dowiedzieć się, gdzie leży domek wiejski, o jakim pan kasyer wspominał, lecz zanadto był sprytnym, aby się prawnika o to zapytać...
Miał on swój niezawodny sposób dowiedzenia się prawdy.
Pan Roch wysiadł na ulicy Montmartre, naprzeciw numeru 131.
Świadków odwieziono do ich mieszkań, jednego na bulwar Bonne-Neuvelle, drugiego na ulicę św. Dyonizyusza.
Woźnica wykręcił się na koźle i zapytał Karola Laurent, który sam jeden pozostał w powozie:
— Gdzie się pan odwieść każe?...
— Róg bulwaru i ulicy Chausée d’Antin — odpowiedział pseudo-Lorbac, a wysiadłszy wkrótce w miejscu wskazanem, wetknął pół franka w rękę automedona i rzekł:
— Będę potrzebował niezadługo kilka powozów na ślub pewien... Wolałbym ciebie, niż kogo innego, mój zuchu... Do którego zakładu należysz?
Woźnica wymienił kantor powozów przy ulicy Basse-Rempart.
— Jak się nazywasz?
— Filip...
— A twój kolega... ten, co tam pozostał?...
— Edward...
Karol Laurent dowiedział się, co chciał wiedzieć.
W godzinę potem, woźnica Edward chował do kieszeni całego franka, a w zamian dawał adres willi w Bas-Meudon.


LXVIII.

W dniu, w którym Vogel ostatni raz dowiadywał się o zdrowiu hrabiego de Rochegude, doktorzy zadecydowali, że niebezpieczeństwo minęło i że młody człowiek, opłakany już przez matkę, przyjdzie zupełnie do zdrowia.
Od tej chwili rekonwalescencya Lionela postępowała szybkim krokiem, szybszym, niż można się tego było spodziewać.
Po upływie trzech tygodni od katastrofy, oficer huzarski dźwignął się z łóżka i bez wielkiego zmęczenia, wsparty na ramieniu matki, przechadzał się po pokoju.
Siły i energii z każdym dniem mu przybywało.
W krótkim czasie nie potrzebował już podpory.
Chodził coraz to raźniejszym krokiem.
Przy końcu czwartego tygodnia, lekarz domowy zezwolił mu na konną przejażdżkę.
Lionel dzielnie był zbudowany, straszne też cierpienia pierwszych dni, gwałtowne zapalenie mózgu, noce bezsenne w gorączce spędzone, wszystko to prześlizgnęło się tylko po nim, bez pozostawienia jakichkolwiek śladów widocznych.
Jedynie figura szczuplejsza trochę i matowa bladość twarzy, nie mająca jednakże nie chorobliwego w sobie, świadczyły o tem, co przebył.
Tak było pod względem fizycznym.
Pod względem zaś moralnym, innej natury zaszła w nim zmiana.
Zdawało się, że osłabienie pamięci, w skutek gwałtownych i długotrwałych uderzeń krwi do mózgu, dotyczyło tylko szczegółów pojedynku, w jakim o mało życia nie postradał.
Zdawało się, że zapomniał zupełnie o istnieniu panny de Cernay, i o tej głębokiej a gwałtownej miłości, dla której, jak widzieliśmy, gotów był życie poświęcić.
O wszystkiem innem pamiętał i sądził z dawną, właściwą mu bystrością umysłu.
Panią de Rochegude dziwiło potroszę to zjawisko psychologiczne, chociaż cieszyła się w duszy z tej zmiany.
Namiętność szalona, jaką Walentyna wznieciła w Lionelu, była, jak wiemy, źródłem zawodów okrutnych i bolesnych dla hrabiny.
Skoro namiętność ta zamierała w sercu syna, nadzieja pani de Rochegude ożywiać się musiała.
Najlepsza i najczulsza z matek mogła na nowo snuć wątek marzeń, przerwanych straszną katastrofą,
— O Boże mój! — mówiła drżąc z radości — nic już chyba teraz nie przeszkodzi małżeństwu mego chłopca, za śliczną kuzynką Esterą...
I potem dodawała zawsze:
— Gdy to przyjdzie do skutku, powiem sobie, żem dość na świecie żyła!... Jeżeli po wysłuchaniu najdroższych pragnień moich, Bóg zawezwie mnie do siebie, pójdę z ochotą, szczęśliwa i wdzięczna...
Nie miała jednak odwagi mówić z synem o projektach zburzonych tak nagle.
Pomimo ufności w przyszłość, nie chciała wywoływać wspomnień z przeszłości w sercu Lionela.
A jednak obiecywała sobie, że nie będzie zwlekać bardzo, że uchwyci pierwszą lepszą sposobność, a w potrzebie nawet nagnie wypadki do swojego interesu.
Takie było usposobienie matki i syna w dniu, w którym korzystając z pozwolenia lekarza, młody hrabia wydał rozkaz osiodłania sobie ulubionego wierzchowca.
— Dziecko najdroższe — powiedziała hrabina, obecna w tej chwili w pokoju, ta twoja przejażdżka kłopot mi sprawia...
— Dla czego? — zapytał Lionel.
— Czy będziesz miał tyle siły, aby się na siodle utrzymać?...
— Pewny jestem — odrzekł pan de Rochegude — nie wahałbym się nawet uganiać po polu za zwierzyną.
— Weź kogo z sobą przynajmniej...
— Na co, moja mamo?
— Dla mojej spokojności...
— To co innego.
Lionel rozkazał, aby groom za nim pojechał.
— Czy długo będziesz na spacerze? — dodała hrabina.
— Nie długo, mateczko... trochę się tylko przejadę...
— W którą stronę się udasz?
— Do lasku Bulońskiego... Objadę jezioro do okoła i zaraz powrócę...
Służący podał hrabiemu kapelusz, rękawiczki i szpicrutę.
Lionel pocałował matkę w czoło, zszedł na dół i dosiadł konia.
Dla zamiłowanego sportsmena, dla zuchowatego mężczyzny, jazda wierzchem jest najwyższą przyjemnością, jaką sobie wyobrazić można.
Lionel tem więcej odczuwał tę rozkosz, że dosyć długo jej nie używał.
W chwili, gdy wyciągniętym galopem spuszczał się z wyniosłości wzgórza Pól-Elizejskich, czuł się, jak gdyby pijanym, coś na podobieństwo mocnych wyziewów alkoholicznych biło do głowy osłabionego młodzieńca.
Stracił na chwilę poczucie rzeczywistości.
Wydawało mu się, jak gdyby fantastyczny koń skrzydlaty unosił go gdzieś wysoko w powietrze.
Poddał się bezmyślnie koniowi, nie myśląc, ani gdzie jedzie, ani czy i gdzie się zatrzyma.
Irlandzki biegun, pozostawiony samemu sobie, wybrał drogę, jaką pan jego przed niedawnym czasem tak często odbywał.
Zamiast tedy iść aleją Cesarzowej, skręcił w aleję Eylau, przebiegł ją całą w przeciągu ośmiu minut najwyżej, minął park Muette, przeleciał stacyę kolei w Passy i stanął jak wryty na przeciw palisady przy ulicy Mozarta.
Wstrząśnienie gwałtowne zbudziło z marzeń Lionela.
Spojrzał do koła; poznał miejsce, w jakiem się znajdował; zbladł jak trup, a serce bić mu przestało na chwilę.
Mgła, otaczająca umysł jego, znikła, jak mgła poranna pod pierwszemi promieniami słońca.
Na raz wszystkie wspomnienia odżyły, a z niemi razem odżyła i miłość, o której zapomniał zupełnie, miłość, którą hrabina uznała już za umarłą, a która uśpiona tylko, spoczywała w głębi jego serca.
Odżyła przeszłość cała, ze wszystkiemi uniesieniami, ze swoją boleścią i okrutnym zawodem po nadziejach najdroższych.
— Tą dziewczyną... — szeptał Lionel — powinienem się brzydzić... powinienem jej nienawidzieć! a ja ją kocham jeszcze! Pragnę ją ujrzeć i ujrzę... ale nie będę teraz na nic w świecie zważał!... Biada temu, co stanie pomiędzy nami!
Odwrócił się, skinął na grooma, rzucił mu lejce, a sam zsiadł z konia i wszedł prosto w bramę ogrodzenia.


LXIX.

Lionel de Rochegude, udając się da mieszkania Walentyny, robił to pomimowoli, bezwiednie prawie.
Gdyby nawet pragnął zawrócić z drogi, nie mógłby tego uczynić, tajemniczy pociąg pchał go naprzód; zresztą nie myślał mu się opierać.
Sam fakt, że bez jego woli, wierzchowiec zaniósł go do Passy, wydawał się mu nie trafem przypadkowym, lecz dziwnym objawem przeznaczenia.
— Pomimo woli mojej, tutaj przybyłem... tak więc być musiało widocznie, żadna zatem ludzka moc nie zmusi mnie do zawrócenia z drogi...
Zbliżał się coraz bardziej do domku Walentyny, zdecydowany dostać się do niej, chociażby przemocą nawet.
Gdy raz stanie przed ukochaną, zawoła głosem z serca pochodzącym:
— Walentyno, ja znowu do ciebie przyszedłem!... Przyszedłem, bo wzgląd na szczęście nasze wspólne tak mi zrobić nakazywał!... Nie odtrącaj mnie, najdroższa moja!... Na nic ci się to nie przyda!... Musisz mnie dziś wysłuchać!... Musisz zrozumieć, czego pragnę!... Ciemności nieprzeniknione otaczały mnie do koła, a teraz naraz przejrzałem nareszcie... Nie żadne to nieporozumienie nas rozłączyło, jak ci się zdaje, to kłamstwo, zdrada, zbrodnia ohydna pomiędzy nas się wmieszała... Czuję to teraz, odgaduję, pewny jestem tego!... Kochałaś mnie przez jednę chwilę, a miłość twoja nie jest z tych, co się daje i odbiera, wierzę zatem mocno, że kochasz mnie jeszcze, chociaż napisałaś mi okrutnie, że to nieprawda!... Nie wierzę temu, bo ten list kazał ci napisać nędzny ów szalbierz. Dziś to dopiero zrozumiałem; dziś wiem, że ani jedno w nim słowo nie pochodziło od ciebie!... Ja cię kocham, Walentyno, kocham goręcej niż przedtem, moje życie tak samo należy do ciebie dziś, jak należało wtedy, gdy oświadczyłem matce, że ciebie z pośród wszystkich wybrałem, że ciebie tylko uwielbiam, że ty córką jej zostaniesz... Chciano rozłączyć nas, odbierając mi życie, i o mało, że się tak nie stało, ale rachuby wroga mojego spełzną na niczem, bo oto żyję i jestem znów przy tobie!... Zapomnij o tych kilku tygodniach strasznych męczarni, Walentyno, zapomnij o nich, jak o śnie okrutnym!... Nie chcę pamiętać, żem cierpiał przez ciebie, chcę wierzyć jedynie, że jasna przyszłość nas czeka... Odpowiedz mi, Walentyno... Wyrzeknij słowo... uśmiechnij się do mnie, najdroższa... a odejdę, aby za godzinę powrócić z matką moją, która cię jak córkę do serca przyciśnie...
Lionel monologował gorączkowo, wydawało mu się, że mówi już do Walentyny.
Umysł, osłabiony po chorobie, halucynacyę brał za rzeczywistość.
Nagle stanął jak wtyty i zachwiał się na nogach, jak człowiek kulą w piersi ugodzony.
Twarz dotąd bladą, pokryła siność trupia, oczy przerażone słupem stanęły.
Stał właśnie przed furtką ogródka, podnosił prawie rękę, by zadzwonić, gdy ujrzał dużą kartę przybitą nad drzwiami, a na niej napis:

„Domek do wynajęcia.“

Jakto! mieszkanie sierot do wynajęcia?...
Zatem panna de Cernay nie mieszka już tutaj?...
Coś strasznego, coś czego odrobić nie można, musiało się stać zatem, przez czas, gdy młody hrabia, powalony na łożu boleści, walczył ze śmiercią.
Znów więc jakaś przeszkoda, może już teraz niepokonana stanęła pomiędzy nim a Walentyną.
Wszystkie te myśli desperackie, przemkneły przez głowę Lionela z szybkością błyskawicy, a powiedzieliśmy już wyżej, jakie piorunujące wrażenie na nim zrobiły.
A jednak po chwili przyszedł do siebie i zdolnym już był do zastanowienia się chłodnego.
Najpierw zapytał siebie:
— Co się tu stało?...
Następnie zaraz pomyślał:
— Jakim sposobem dowiedzieć się o tem?...
Lionel przeczytał po raz drugi trzy wyrazy nie mniej straszne dla niego, jak: Mane, Tekel, Fares, wypisane na ścianie przy uczcie Baltazarowej.
Spostrzegł parę wierszy drobniejszym charakterem u dołu karty, jakich z początku nie zauważył:
„Wiadomość przy ulicy Mozarta, na przeciw ogrodzenia w sklepiku wdowy Lombard, która poda adres właściciela.“
Wspominaliśmy w początkach tego opowiadania, o wdowie Lombard i o handelku, a wiemy i to, że pan de Rochegude znał dobrze tę kobietę.
Do niej to zwrócił się był po objaśnienia w dniu, w którym spotkał po raz pierwszy Walentyną odnoszącą akwarele do pp.: Gabé i Duvart..
Za jednego franka stara przekupka opowiedziała Lionelowi wszystko, co wiedziała, opowiedziała, że młoda panienka nazywa się Walentyna de Cernay, że jest sierotą, że jest bardzo biedną, bardzo zacną i bardzo uczciwą panienką, że mieszka sama z małą siostrzyczką tylko.
Hrabia, nie tracąc ani chwili, przeszedł w poprzek ulicę Mozarta i podążył w stronę sklepiku, lecz zanim tam wszedł atoli, poczekał trochę, aby odzyskać zimną krew i równowagę umysłu.
Gdy opanował wzruszenie, gdy pewnym był, że nie zdradzi burzy swej wewnętrznej, ujął dopiero za klamkę.
Wdowa Lombard, staruszka siedmdziesięcioletnia, siedziała za kulawym stolikiem, pełniącym obowiązki kontuaru, i zawzięcie robiła pończochę.
Pomimo okularów na nosie, widziała bardzo mało.
Nie poznała też młodego pana, który był u niej przed trzema tygodniami i wypytywał o Walentynę.
— Czem mogę służyć?... — zapytała. — Jakich pan potrzebujesz naczyń?... fajansowych, czy z gliny polewanej?...
— Nie, dobra kobieto — odpowiedział Lionel — ja nic nie potrzebuję... Wszak pani jesteś wdową Lombard?... — zapytał.
— We własnej osobie.
— Pani zatem, jak na karcie napisano, możesz mi dać objaśnienia?...
— Co do wynajmu małego domku...
— Właśnie.
— Jestem do usług zatem... Śliczny szalecik, nie prawda?... Czy chcesz go pan wynająć?...
— Tak jest, dobra kobieto...
— Czynsz dotychczas wynosił czterysta franków rocznie, ale obecnie gospodarz podniósł go o całe sto franków... Czy to się panu za drogo nie wydaje?...
— Nie, to wcale nie za drogo.
— W takim razie, udaj się pan do właściciela... Jest nim pan Desvignes, mieszka w Grenoble przy ulicy Handlowej nr 6... Zastanie go pan w domu co dzień do południa... A może pan życzy sobie obejrzeć szalecik...
— Jeżeli to możebne...
— O! i jak jeszcze możebne.. Dam panu klucz i sam sobie tam pójdziesz... Nie mam potrzeby obawiać się złodziei... Niema tam nic do wzięcia... Ani sprzętów, ani mebli, nic a nic, pustka, jak po pożarze...
— Ani mebli... — powtórzył Lionel machinalnie.
— Nie niema, od dwóch tygodni... Oto klucz proszę pana... jak nie będzie już potrzebny, to mi go pan oddaj...


LXX.

Lionel wziął klucz, podany przez starą kobietę, ale o wyjściu nie myślał.
Chciał dowiedzieć się o wszystkiem, choćby nawet to, co się dowie, miało być źródłem goryczy i cierpienia.
— Będzie temu kilka tygodni, przejeżdżałem tędy, dobra kobieto — rzekł — i wszedłem w ogrodzenie, po za którem mieszczą się wille... Pamiętam, że szalecik był wtedy zajęty i nic nie zapowiadało, aby lokatorzy jego mieli się wyprowadzać... Zkądże tedy jest dziś do wynajęcia?...
— O, to cała historya, proszę pana — odparła wdowa Lombard.
— Czy mogłaby mi pani opowiedzieć tę historyę?...
— I owszem...
— Ale w takim razie przyjmij, dobra kobieto, to, co ci się, jako słuszne wynagrodzenie za czas stracony na opowiadanie należy...
Lionel wsunął srebrną monetę w pomarszczoną rękę staruszki.
— Ależ proszę pana! — zawołała żywo ostatnia — i bez tego bym wszystko opowiedziała, przyjmuję jednak pięć franków z wdzięcznością i niech ci Bóg za nie zapłaci, mój śliczny panie... Trzeba panu wiedzieć — zaczęła potem — że lokatorką szaleciku, była młoda prześliczna panienka, z wysokiego rodu, chociaż uboga zupełnie... Nazywała się Walentyna de Cernay... Dobra była, przystępna, a śliczna i mądra!... Drugiej takiej niełatwoby znaleźć na świecie, bo choćby kto nie wiem jak zły język posiadał, na nią nicby niedobrego powiedzieć nie był w stanie... Mieszkała z siostrzyczką, małą ośmioletnią, także ładniutką bardzo dziewuszką!... Wyobraź pan sobie, że jednej nocy, (będzie tomu trzy albo cztery tygodnie), obudził naraz wszystkich hałas jakiś i wystrzały z pistoletu... Pif paf! pif, paf!... zupełnie jakby cały świat zabijali... Działo się to w ogrodzeniu, w pobliżu willi...
— Cóż to było takiego? — zapytał Lionel.
— Nikt nigdy się o tem nie dowiedział — odpowiedziała stara. — Nikt nie chciał narażać się na oberwanie czego w zamieszaniu, nikt też nosa z domu nie wyścibił... Dopiero nazajutrz rano zaczęto śledzić przyczynę nocnego hałasu, ale nic nie znaleziono... Tylko brama wchodowa na oścież była otwartą...
— A panna Walentyna de Cernay?... zawołał hrabia.
— Siedziała cichutko u siebie, spokojna i zajęta, jak zawsze... Lecz poczekajno pan trochę... Otóż upłynął dzień, potem wieczór, potem znów noc cała upłynęła... Nazajutrz, oho! Szalet puściuteńki, sieroty gdzieś przepadły...
— Porwano je, uwieziono... szepnął Rochegude osłupiały.
— Myślano z początku, że porwano albo poprostu zamordowano.
— Ale to nie prawda?
— Nie... nie... we dwa dni bowiem, gdy już wybierano się na policyę, aby śledztwo zarządziła, zjawił się jegomość jakiś, młody, bardzo przystojny, trochę do pana nawet podobny. — Ten jegomość miał klucze od domku i pismo do odźwiernego od panny Walentyny. Ten odźwierny jest zarazem naprawiaczem starego obuwia i polecam go panu w razie potrzeby. Otóż pan ów zabrał z domu to, co mu było potrzebne i poszedł zkąd przyszedł.
— I więcej nie wrócił — rzekł hrabia, pewny, że ma z Hermanem Vogel do czynienia.
— Poczekajże, panie kochany!... — odparła wdowa Lombard. Wystaw sobie, że będzie temu dwa tygodnie, kiedy dwa piękne powozy po parę koni zatrzymały się przed bramą ogrodzenia... Wyszłam, ma się rozumieć, przed mój sklepik... i zgadnij pan, co zobaczyłam? Zgadnij pan, kto wysiadł z pierwszego powozu!... No?... nie, nigdy pan tego nie zgadniesz, wolę więc już sama odrazu powiedzieć. Otóż wysiadła zeń panna Walentyna ze siostrzyczką, z młodym człowiekiem, który ją często odwiedzał i jakąś starą damą, pięknie ubraną, w pąsowym szalu, w kapeluszu z piórami, słowem, wystrojoną, jak na uroczystość jaką wielką. A co najważniejsze... panna Walentyna ubrana biało, miała długi welon na głowie... wieniec z kwiatów pomarańczowych... i takiż sam bukiet w ręku!...
— Ależ to ślubne ubranie! — jęknął Lionel z nieopisanem wzruszeniem.
— Ma się rozumieć!... Jechali do ślubu... Świadkowie siedzieli w drugim powozie... Panna młoda i jej otoczenie poszli wszyscy do szaletu, przebyli tam z dziesięć minut, a najwyżej kwadrans, następnie wsiedli z powrotem i pojechali do u merostwa, a z merostwa do kościoła...
— Czy pewna tego jesteś, moja kobieto? — zapytał hrabia głosem stłumionym.
— A to dobre zapytanie? Czy jestem pewna? Ależ najpewniejsza jestem, mój panie!... Bardzo lubię patrzeć na śluby, bo to przypomina dawne dobre czasy i mojego biednego męża (świeć panie nad jego duszą), który, jak się upił, to mnie bił aż skóra trzeszczała, ale pomimo to kochał mnie szalenie... Otóż zamknęłam sklepik, pobiegłam do kościoła i słyszałam na własne uszy, jak nasz ksiądz proboszcz po skończonej ceremonii, prawił takie rozczulające do młodej pary historye, że jej łzy ciurkiem z oczu leciały... Tak, tak, panna Walentyna poszła za mąż, widziałam to na własne oczy i mogę panu zaręczyć, że wszystko odbyło się według przepisów... Zdaje mi się tylko, że to pana nie cieszy wcale?... Co panu jest, mój dobry panie?...
Hrabia de Rochegude schował twarz w dłonie, aby ukryć rozpacz, co mu rysy wykrzywiła.
Za chwilę podniósł głowę, spojrzał do koła i wyszeptał:
— Nic mi nie jest...
— Czyś pan znał pannę Walentynę?
— Nie, nie znałem... Mów dalej, kochana pani...
— Już prawie skończyłam... W kilka dni potem przyjechał wóz po rzeczy. Komorne zapłacono, wszystko zabrano i oto szalet do wynajęcia; klucze oddano mnie, boć nie można było drzwi otworem zostawić... Wiesz pan teraz, dla czego domek opustoszał, wiesz także, dla czego możesz go wynająć, jeżeli ci się spodoba, i wprowadzić się choćby dziś nawet...
Lionel wrócił do drzwi, lecz stanął natychmiast.
Poczuł, że mu zbraknie odwagi do przestąpienia progu mieszkania, w którem tak niedawno widział Walentynę.
Po co się narażać na boleść niepotrzebną?
Po co rozkrwawiać ranę, nigdy zagoić się nie mającą?
Więc Walentyna poszła za mąż?... Walentyna stracona dla niego na zawsze, w chwili, gdy namiętność z nową gwałtownością w sercu jego ożyła, w chwili, gdy stanowczo zapragnął poślubić młodą dziewczynę...
Zachwiał się pod strasznym ciosem przeznaczenia.
— Nie pójdę dzisiaj do tego szaletu — rzekł do wdowy Lombard, zwracając klucz i dając jej drugą pięciofrankówkę, a następnie, niesłuchając podziękowań, wyszedł ze sklepiku, wziął lejce z rąk służącego, skoczył na konia, i puścił się pędem do lasku Bulońskiego.
Po godzinie szalonej jazdy, którą napróżno chciał zagłuszyć cierpienia moralne, zawrócił konia okrytego białą pianą i pojechał do pałacu de Rochegude.
Hrabina czekała nań z wielką niecierpliwością.
— Jakżeś blady! — zawołała gdy wchodził do swego pokoju. — Dalekoś bledszy teraz, niż gdyś na spacer wyjeżdżał... Mam nadzieję, że cię nic złego niespotkało?...
— Nie, droga matko, nic złego — odrzekł młody człowiek, starając się ukryć stan swego serca przed panią de Rochegude.
— Musisz być jednak zmęczony?
— Cokolwiek...
— Zanadto twym siłom zaufałeś... Jeżeli kochasz mnie, szanuj się, mój Lionelu!... Nie wiele potrzeba, ażeby recydywę sprowadzić...
— Bądź spokojna, mateczko... za chwilę przyjdę do siebie...
— Odpocznij i żebyś mi tak dobrze, jak rano, wyglądał... Podczas twej nieobecności, wuj twój zawiadomił mnie, że przyjedzie z Esterą, aby nas zaprosić na obiad...
— Cieszę się bardzo z tej wizyty — odpowiedział hrabia, siląc się na spokój.
— O i ja się cieszę — powtórzyła hrabina.
Kto wie — dodała z uśmiechem — może niedługo... moje dawne marzenia... ty wiesz, o czem myślę... może te moje najgorętsze pragnienia spełnią się nareszcie...
— O jakich pragnieniach mówisz, matko droga?...
— O małżeństwie twojem z kuzynką...
— Proszę cię, nie myśl o tem, moja mamo... odrzekł Lionel głosem stanowczym... Lepiej to będzie i dla twego i dla mego spokoju, zawód bowiem zawsze sprowadza cierpienia... Kuzynka moja jest prześliczną, najgodniejszą jest miłości, ale ja się z nią nigdy nie ożenię...
— Dobrze, moje dziecko — wyjąkała pani de Rochegude — ponieważ postanowienie twoje jest niezłomnem, nigdy ci już o Esterze nie wspomnę... Poszukamy razem innej żony dla ciebie...
— Napróżno, moja matko — przerwał Lionel, bo ja się nigdy nie ożenię...
— Jednakże...
— Nigdy!... nigdy! — powtórzył młody człowiek z przekonaniem.
A cicho dodał:
— Czyż mam prawo rozporządzać życiem mojem?... Czyż ja do siebie należę?... Należę przecież do Walentyny... która należy do innego, która straconą jest dla mnie, lecz którą odzyskam, czuję to, jestem pewnym tego...


∗             ∗

Czy hrabia de Rochegude, zaślepiony namiętnością szaloną, mógł mieć nadzieję zbliżenia się z Walentyną?
Czy odnajdzie ją kiedykolwiek?
W jakich okolicznościach nastąpi spotkanie tych dwóch istot stworzonych dla siebie, a rozłączonych podstępem piekielnym?
Druga część naszego opowiadania, pod tytułem „Wdowa po kasyerze”, da nam rozwiązanie tej zagadki...

Koniec części pierwszej.


CZĘŚĆ DRUGA.[2]

Wdowa po kasyerze.
I.

Upłynęło kilka miesięcy od zamążpójścia Walentyny.
Po mroźnej zimie przyszła wiosna ciepła i woniejąca.
Prawie przez sześć tygodni płynął po powierzchni Sekwany biały szron, wytwarzający przy arkadach mostu sewrskiego wielkie zatory.
Po silnych mrozach nastały deszcze ulewne; rzeka wezbrała i, wylewając zmącone wody po przez bulwary, zatopiła wioski nadbrzeżne.
Można sobie wyobrazić, jak smutno było w podobnych warunkach w osamotnionym domu w Bas-Mendon.
Walentyna, zostawszy panią Vogel, mieszkała jednak ciągle w ponurej willi, w której według przedślubnych zapewnień Hermana, miała przepędzić kilka tygodni jedynie, to jest tyle czasu, ile go będzie potrzeba na urządzenie i umeblowanie rozkosznego gniazdeczka.
Wiosna zapowiadała się cudownie.
Ciepły wiatr południowy zastąpił zimne huragany północne. Słońce na niebie jasnem przyświecało rozkosznie,.
Zieloność poczynała okrywać drzewa, ziemia w pierwsze kwiatki się stroiła.
Przez całą zimę Walentyna ani razu nie wydaliła się z Bas-Meudon.
Vogel umiał zawsze znaleźć jakiś powód, aby jej nie zabrać do Paryża.
W samych początkach pożycia, prosiła go kilka razy, ażeby pozwolił jej wyjechać za sprawunkami dla siebie i Klaruni, zapewniając, że sama da sobie wszędzie radą, iż nie oderwie go ani od kasy, ani od książek rachunkowych, że jednak nie otrzymała nigdy pozwolenia, postanowiła nie nalegać więcej.
Służąca, młoda dziewczyna, dosyć rozgarnięta, przysłana przez pana Roch, wystarczała jako tako do usługi.
Ogrodnik pomagał jej niekiedy w cięższej robocie.
Walentyna od zamążpójścia, zgodziła się na egzystencyę smutną i monotonną, jaka jej przypadła w udziale.
Cisza i spokój, po strasznych cierpieniach i nieustannej trwodze, miały nawet dla biedaczki pewien urok.
Wiemy, że miała dla Hermana szacunek i wdzięczność, wiemy, iż sądziła, że jest gorąco kochaną, powtarzała też sobie z przekonaniem, że dostała człowieka najlepszego i najszlachetniejszego w świecie. »
Herman nie dał jej dotąd powodu uskarżania się na siebie:
Młodość, uroda, słodycz charakteru Walentyny, zmiękczały twarde serce prusaka.
Nie śpieszył ze zrzuceniem obłudnej maski i odgrywał w dalszym ciągu komedyę czułości.
Walentyna w obec tego nie była wcale godną pożałowania, życie wydawało jej się dość znośnem.
Duży pokój na pierwszem piętrze zmieniono w sypialnię młodego małżeństwa.
Sprzęty z ulicy Mozarta i kilka wygodnych kanapek, przywiezionych przez Vogla, zastąpiły umeblowanie, nabyte przez Rocha razem z nieruchomością.
Portret Klotyldy de Cernay zawieszony po środku ściany, uśmiechał się do córki ukochanej.
Pani Vogel zabrała się na nowo do malowania.
Skoro zmęczyła ją robota artystyczna, zajmowała się Klarunią, uczyła ją tego, co sama umiała, uczyła mianowicie rachunków, historyi i geografii.
Niekiedy brała się do igły, a dla odpoczynku i rozrywki odczytywała stare romanse Walter-Scota, kupione jej przez męża.
Przy tych zajęciach rozmaitych, czas choć powoli schodził jednakże, i młodej małżonce nie dłużyły się zanadto godziny oczekiwania na powrót Hermana z Paryża na obiad do domu.
Egzystencya taka jednostajna, żeby nie powiedzieć nudna, nie dawała żadnego z tych uroków, o jakich marzą młode dziewczęta, lecz był to przynajmniej spokój serca i umysłu, jednem słowem, najzupełniejsza bezczynność ducha...
Po dwudziestu latach takiego istnienia, nie może kobieta powiedzieć, że żyła, może jednak powiedzieć, że nie cierpiała nigdy.
Uznalibyśmy bez wahania Walentynę za bardzo szczęśliwą, gdyby takiem było jej przeznaczenie, i z radością nakreślilibyśmy słowo: „Koniec“, u spodu niniejszego rozdziału.
Niestety! niemożliwe to jednakże.


∗             ∗

Było to w pierwszych dniach kwietnia 1859 roku..
Na wieży kościoła parafialnego w Bas-Meudon wybiła dziewiąta wieczorem.
Ciemna noc bezksiężycowa, którą jednakże miryady gwiazd czyniły jako tako przejrzystą, rozpostarła swe cienie po nad spokojnemi wodami Sekwany i po nad wzgórzami jej brzegów, co do koła wielkiego miasta tworzą taki wieniec przepiękny.
I Walentyna siedziała w pokoju bez światła, na sofie pod oknem otwartem.
Postać jej w długim peniuarze z białej wełny, rysowała się wdzięcznie w półcieniu.
Twarzyczki nie było widać, ale było słychać nierówny oddech piersi wzburzonej.
Od czasu do czasu przykładała rączkę to do głowy to do serca.
W ogrodzie, w alei kasztanowej, śpiewała mała Klarunia głosem świeżym, cieniutkim, śpiewkę jakąś dziecinną.
Zapukano do drzwi z lekka.
Walentyna zadrżała.
Powtórzono pukanie.
— To ja, proszę pani... Marieta... — odezwała się służąca.
— Możesz wejść... — odparła pani Vogel.
Drzwi się otworzyły.
— Jakto!... — zawołała Marieta — pani siedzi bez światła!... To niewesołe wcale... Na miejscu pani, bałabym się okrutnie... Czy pani każe zapalić lampę, czy świece?...
— Nie, nie potrzeba... Czego chcesz, Marieto?...
— Przyszłam się zapytać, czy można podawać do stołu...
— Nie jeszcze, moja kochana, bo pan jeszcze nie powrócił...
— Ale to już dziewiąta, a nawet więcej trochę... Od dwóch godzin wszystko gotowe... Już teraz obiad wart nie wiele... a wkrótce na nic się nie przyda...
— Co to szkodzi?... Jakiś nieprzewidziany interes zatrzymał pana w mieście, ale przyjedzie przecie nie zadługo... Trzeba poczekać...
— W dodatku — zaczęła służąca, chcąc na swojem postawić — panna Klarunia narzeka, że bardzo głodna... Śpiewa sobie, kochane, biedactwo, ale bodajby nie zachorowała z głodu...
— Masz racyę Marieto — rzekła Walentyna, siostrzyczka moja czekać nie powinna... Jeżeli pan za kwadrans nie przyjedzie, to usiądziemy do stołu...
— Dobrze, proszę pani...
Śpiew ucichł — Klarunia weszła do pokoju.


II.

— Czyś bardzo głodna, kochanko?... — zapytała Walentyna.
— Tak jest, siostrzyczko... — odpowiedziała Klarunia — ale to mi się trafia co dzień prawie... dodała. — Pan Herman tak często się opóźnia...
— Nie winien temu... Mieszkamy tak daleko...
— Dla czegóż nas do Paryża nie zabierze?...
— Sądzę, że nie długo to nastąpi... Dla niego samego jest to koniecznem... Na taką odległość nie podobna być akuratnym...
— Myślałam, że pan Herman wychodzi z biura o czwartej... — zaczęła Klarunia.
— Tak, ale bardzo częste wypadają mu zajęcia nadzwyczajne, pozabiurowe...
— Z początku zawsze na czas przyjeżdżał?...
— Bo zajęcia, o jakich wspomniałam, rzadziej przypadały... Nie narzekaj nigdy na Hermana, pieszczotko moja... Obwiniając go, skarżąc się na niego, okropną mi sprawiasz boleść...
— Ja się też nie skarżę wcale... Byleś ty mnie tylko kochała jak zawsze, będę zadowoloną i szczęśliwą...
— O, ja cię kocham, moja najdroższa!... — zawołała Walentyna. — Kocham cię nad wszystko w świecie!...
Za całą odpowiedź, Klarunia wskoczyła siostrze na kolana, objęła szyję jej rączkami i ucałowała serdecznie.
Ale nagle zawołała:
— Płaczesz!... Dla czego płaczesz, siostrzyczko?... Kto lub co cię zmartwiło?...
— Nikt mnie nie zmartwił... — odpowiedziała młoda kobieta głosem złamanym. — Nie płaczę wcale...
— A ja ci powiadam, że masz buzię mokrą od łez...
— Zkad możesz to widzieć, po ciemku?...
— Nie widzę, ale czuję dobrze... masz twarz zlaną zupełnie... To bardzo źle, że kłamiesz!...
Klarunia, wypowiedziawszy to, zeskoczyła z kolan, pobiegła do kominka, zapaliła świecę i powróciła do siostry.
Napróżno pani Vogel przykładała chusteczkę do oczu zaczerwienionych, łzy, jak perły grube płynęły jej z oczu nieustannie.
— A widzisz, siostrzyczko — powiedziała smutno dziewczynka — widzisz, że miałam racyę... O! jak mi boleśnie patrzeć na te łzy twoje!... Gdybym znała przyczynę twojego zmartwienia, starałabym się pocieszyć cię przynajmniej...
— Zaręczam ci, że płaczę bez żadnej przyczyny... — szepnęła Walentyna. — Nie mam najmniejszego ku temu powodu... Jestem trochę słaba i rozdenerwowana... ot i wszystko... Uściskaj mnie, a zaraz złe przeminie...
Klarunia tego tylko pragnęła.
I otoczyła znowu szyję swej siostry rączkami, a Walentyna namiętnie tuliła ją do piersi i niezdolna zapanować nad wzruszeniem, gwałtownie załkała.
Upłynęło kilka minut.
Słusznie mogliby zapytać nasi czytelnicy, o co Klarunia pytała Walentyny.
Zkąd te łzy?...
Z jakiej przyczyny, te wybuchy płaczu gwałtownego?...
Chcąc odpowiedzieć na te pytania, musimy dać koniecznie niektóre krótkie objaśnienia.
Po okresie absolutnego spokoju i pożycia małżeńskiego, które względnie było szczęśliwem, nastąpiła całkowita zmiana w nawyknieniach i obejściu kasyera Jakóba Lefevre.
Herman Vogel, trzymający się zrazu jak najściślej godziny, w której codziennie do Bas-Meudon powracał, zaniedbywał powoli tę ścisłość.
Opóźniał się prawie już codziennie, a często późną dopiero nocą powracał.
Lecz nie dosyć tego jeszcze.
W miarę, jak upływały tygodnie i miesiące, prusak widocznie obojętniał dla Walentyny, a nie troszczył się bynajmniej, iżby tę wzrastającą oziębłość ukrywać.
Biedne młode stworzenie poczuło, że nie jest kochanem i zadawało sobie pytanie, jaka bezwiedna jej wina mogła spowodować tak gwałtowny przedział pomiędzy nią a jej mężem.
Herman ponury i strapiony, wyglądał na ofiarę rozdrażnienia.
Zdawało się, że żywi tajemną jakąś urazę do małżonki, że ta uraza goryczą go przepełniała.
Sztywność, granicząca z grubijaństwem, zastępowała niemiecką jego hipokryzyę.
Nie maltretował wprawdzie Walentyny, nie ubliżał jej w niczem, przemawiał atoli oschle i pogardliwie; a drwił bezlitośnie z jej łez, gdy ich przed nim ukryć nie była w stanie.
Podobne zachowanie się, trudne do zrozumienia po znanych nam wypadkach, wprawiały anielską istotę w rodzaj osłupienia, dręczyły jej umysł pracujący nad rozwiązaniem zagadki przedstawiającej się w ten sposób.
— Jeżeli nie kochał mnie, skoro jawny wstręt tak prędko zastąpił tę czułość pozorną, to dla czego żenił się ze mną?...
Rzecz prosta, iż nie znajdowała żadnej na to odpowiedzi.
Walentyna tkliwą była z natury.
Jakkolwiek poszła za mąż bez miłości, liczyła jednak na przywiązanie, pełne wzajemnej ufności i słodkiego porozumienia.
W miejsce tego wszystkiego, człowiek, z którym związała się na wieki, traktował ją obojętnością, równającą się wstrętowi.
Ustawicznie raniona miłość własna, sprawiała jej cierpienia okrutne.
Cierpiało ciało, cierpiała i dusza także.
Poczęła chudnąć stopniowo, co nadawało jej wygląd młodych męczennic na płótnach Giotta i Cimabuégo.
Cudne oczy powiększyły się w ściągniętym owalu twarzyczki, której perłowy odcień przybierał przejrzystość alabastru.
Delikatnie zarysowane błękitne obwódki uwydatniały kontury powiek zaróżowionych.
Bezwiedna gorycz uśmiechu nadawała dziewiczemu obliczu wyraz smutkiem przepełniony.
Od niejakiego czasu podlegała pewnym osłabieniom, których nigdy przedtem nie doznawała.
Niekiedy zabrakło jej oddechu raptownie; to znów serce bić przestawało, szum napełniał uszy, a przed oczami to ciemność, to ognie przelatały naprzemian.
Pewnego dnia, leżąc przy oknie otwartem na szeslongu, bez widocznej przyczyny wpadła w omdlenie, z dziesięć minut trwające, dopiero łzy i pocałunki Klarunki do przytomności ją przyprowadziły.
Podlegała nadto zachceniom przeróżnym albo uczuwała wstręt niczem niewytłomaczony do rzeczy najzwyczajniejszych.
Często bardzo mówiła sama do siebie:
— Co się ze mną dzieje?... Nie poznaję się zupełnie... Co mnie tak zmienić mogło?... Zdaje mi się, że jestem chorą... bardzo chorą... Bóg widzi, jakbym pragnęła umrzeć, gdyby nie to, że Klarunia zostałaby samą na świecie... Drogie moje maleństwo potrzebuje mnie bardzo... Boże miłosierny, pozwól mi żyć dla niej jeszcze!...
Poznamy niezadługo przyczynę tych tajemniczych, a w gruncie rzeczy niezatrważających zupełnie objawów, jakim podlegała Walentyna.
Kwadrans czasu upłynął od przyjścia Klaruni do pokoju siostry.
Służąca zawołała z dołu:
— Obiad podany... jeżeli pani zechce przyjść z siostrzyczką, to nie pożałuje tego...
— Dobrze, Marieto... odpowiedziała Walentyna. — Zaraz idziemy...
Wzięła Klarunię za rączkę i miała już zejść na dół, gdy naraz stanęła jak wryta.
Dzwonek u bramy zadźwięczał ostro, gwałtownie.
Tylko pan domu, i to zły i niecierpliwy mógł był dzwonić w ten sposób.
— To Herman... szepnęła Walentyna.
Klarunia przytuliła się do siostry wylękniona.
Ogrodnik otworzył bramę.
Chód prędki i nierówny rozległ się pod kasztanami.
Vogel ukazał się w progu.
Walentyna słyszała, jak zapytał Mariety:
— Gdzie pani?...
— W swoim pokoju, proszę pana — odrzekła cicho służąca.
Herman wbiegł gwałtownie na schody i wpadł do pokoju sypialnego...


III.

Nikczemny Vogel odmienił się także od dnia, w którym widzieliśmy, jak odbierał z rąk odźwiernego tajemnicze wezwanie do stawienia się „bez najmniejszej zwłoki“ w agencyi przy ulicy Montmartre, „we własnym interesie wielkiej doniosłości”.
W owej epoce był to piękny, dwudziestosześcioletni młodzieniec, z jasnemi blond włosami, z twarzą pełną i różową, z płową brodą, pretensyonalnie na boki rozczesaną.
Dbały o swoję osobę, myślał tylko o tem wówczas, aby wyglądać zawsze na prawdziwego dżentelmena.
Kilka miesięcy upłynęło zaledwie od czasu, gdy go na nowo przedstawiamy czytelnikom, a jakaż zmiana widoczna zaszła w powierzchowności kasyera; był wprawdzie jeszcze przystojnym, ale wydawał się starszym o jakie lat dziesięć lub piętnaście... Liczne srebrne nitki przeświecały w złotawej czuprynie i w zaroście brody.
Sieć drobnych zmarszczek pokryła skronie, od kątów ocznych szły podłużne kresy, a zżółkłe powieki miały odcień sinawy po brzegach.
Stalowo-niebieskie oczy straciły blask metaliczny; zdawały się raz jakby zagasłe, czy przyćmione chwilami, drugi raz gorzały ogniem dzikim, poczem wyraz ich stawał się jeszcze bardziej ponurym.
Herman ubierał się zawsze u dobrego krawca, lecz nosił teraz strój niedbale.
Dawniej wymuskany i wyświeżony, niby dżentelmen angielski lub jaki baron pruski, posuwając aż do sztywności drobnostkowość w tualecie, obecnie przyjeżdżał do Bas-Meudon w odzieży pomiętej, stosownej dla jakiegoś stałego gościa knajpy drugorzędnej, lecz bynajmniej nielicującej z powagą kasyera, żonatego od pół roku i po zajęciach obowiązkowych, powracającego na wieś do młodej małżonki swojej.
Vogel nosił teraz bieliznę wymiętoszoną, kapelusze powykrzywiane i pod włos szczotką czyszczone.
Widywano go niekiedy bez rękawiczek, z krawatem rozpiętym, z rozwartą na piersiach koszulą, jak gdyby w przystępie wściekłości darł skórę na sobie paznogciami.
Uważny spostrzegacz, napotkawszy Hermana po raz pierwszy, i nie mając o nim żadnych danych z przeszłości, mógłby był sądzić, że ma przed sobą człowieka, wyczerpanego używaniem, rozpustą i nocami spędzonemi przy zielonym stoliku, lub też człowieka, przygniecionego troską okrutną, śmiertelnym niepokojem, dobywającego sił ostatnich do podniesienia skały syzyfowej, która wali się na niego fatalnie i miażdży bez ratunku.
Któreż z tych dwóch przypuszczeń było prawdziwem?
Wkrótce się dowiemy o tem.
Kasyer Jakóba Lefevre, jak o tem wspominaliśmy, wszedł do pokoju na pierwszem piętrze.
Musiał bardzo prędko iść przez całą drogę od stacyi kolei, bo kroplisty pot spływał mu po twarzy, na której bladość żółciowa zastąpiła świetny koloryt dawny.
W lewej ręce trzymał kapelusz.
Prawą ocierał pot z czoła, policzków i włosów.
Całość fizyognomii wyrażała humor okrutny i usposobienie złośliwe, usposobienie człowieka, gotowego zwalić na pierwszego lepszego odpowiedzialność za to, co go niepomyślnego spotkało.
Ażeby jednak wybuchnąć, potrzebował pozoru, cienia choćby jakiegoś ze strony obecnych.
Gdzie tu znaleźć pozór taki?
Jak się przyczepić do Walentyny?
A jednak wybuch złości przynosi ulgę niejaką.
Herman wiedział o tem i pragnął koniecznie wybuchnąć.
Rzucił się na fotel, cisnął precz kapelusz od siebie i obcierał ciągle twarz z potu, nie odzywając się wcale.
— Gorąco ci, mój przyjacielu... zaczęła młoda kobieta.
— Tak, gorąco — odparł krótko Herman.
— Zmęczony jesteś?
— Zmordowany.
— Napijesz się może czegoś orzeźwiającego?
— Czy sądzisz, że można się posilić wodą świeżą? — syknął drwiąco. — Jeść mi się chce... Umieram z głodu... Powiedz, niech mi natychmiast jeść podadzą!...
— Wszystko gotowe — odpowiedziała Walentyna. — Nie jadłyśmy obiadu jeszcze.
— A to znów dla czego? — zapytał Vogel.
— Czekałyśmy na ciebie.
— Powiedz mi, jeśli łaska, z jakiej racyi czekałyście?
— Dla tego, żeś nie powiedział dziś z rana, iż nie myślisz powrócić. I dobrze zrobiłyśmy, oczekując.
Vogel wyprostował się gwałtownie.
Znalazł nareszcie pretekst długo szukany — pretekst wstrętny, co prawda, ale w braku lepszego i takim się zadowolnił.
— Ej, do milion dyabłów! — wykrzyknął. — Czy kpisz ze mnie, czy co... Czy obowiązany jestem spowiadać ci się z moich czynności?... Rozkazałem raz na zawsze, aby nigdy nie czekać na mnie, a nie lubię nieposłuszeństwa!
— Nie zrozumiałam, mój przyjacielu — szepnęła Walentyna.
— Zrozumiałaś wybornie! — odpowiedział Vogel. — Tylko podoba ci się pozować na istotę zapoznaną, opuszczoną!... Podoba ci się przyznawać samej sobie palmę męczeńską!... Byłoby to śmiesznem, gdyby nie było wstrętnem; proszę, żeby mi więcej tego nie było...
— Dobrze... nie będzie — rzekła młoda kobieta głosem złamanym, odwracając się, aby łzy ukryć.
Klarunia spostrzegła, że siostra płacze; serduszko jej wezbrało więc wielkim żalem, i lubo starała się powstrzymać, wybuchnęła jednak głośnem łkaniem.
Herman tupnął nogą i zaklął jak poganin.
Walentyna wzięła dziewczynkę na ręce, starając się ją uspokoić.
— Wyrzuć ją ztąd! — wrzasnął kasyer z wściekłością. — Zamknij bachora w piwnicy, albo gdzie pod strychem, ażebym go nie widział więcej; Przedewszystkiem zaś, żebym nie słyszał jego beków!! — Jeżeli mi będzie jeszcze skrzeczeć nad głową, zamknę ją na jakiej pensyi, i niech tam sobie ryczy, wiele jej się tylko podoba!!
— Hermanie — zawołała Walentyna z przerażeniem — Hermanie, ty nie zrobisz tego!
— Zobaczymy! — odburknął Vogel.
— Przyrzekłeś mi, przysiągłeś mi, że mnie nigdy z siostrą nie rozłączysz — wybąkała męczennica.
— Cóż z tego? przyrzekłem, ale nie dotrzymam przyrzeczenia i basta!
— To byłoby haniebne... zbrodnicze prawie...
— Za wielkie słowa dla takiej błahej rzeczy!
— My nie moglibyśmy żyć bez siebie!
— Tak się gada, ale żyje się jednak przewybornie. — Przekonasz się o tem, jeżeli nieznośny bęben dokuczać mi nie przestanie! — Powiedziałem, ażebyś ją precz ztąd zabrała!
Klarunia, przekonana, że Herman ją wywiezie i uwięzi natychmiast, straciła głowę i coraz głośniej zawodziła.
Walentyna uciekła z nią do drugiego pokoju.
W kwadrans może, gdy powróciła na dół, obcierając oczy zapłakane, Herman siedział chmurny przy stole.
Walentyna poleciła Meriecie, żeby zajęła się Klarunią.
Podczas całego smutnego obiadu, małżonkowie nie przemówili ani słowa do siebie.
Gdy nareszcie skończyły się tortury, Walentyna powstała i chciała odejść do siebie.
— Zostań! — burknął Herman, wyjmując papier jakiś z kieszeni. — Rozkaż Mariecie, niech przyniesie przybory potrzebne do pisania. Potrzebuję twego podpisu.


IV.

Młoda kobieta spojrzała na męża ze ździwieniem.
— Potrzebujesz mojego podpisu? — powtórzyła.
— Tak.
— Do czego?
— Mógłbym ci odpowiedzieć krótko a węzłowato, dla tego, że mi się tak podobało — odparł kasyer — będę jednak tyle łaskawym i dam ci niejakie wyjaśnienia.
— Bardzom ci wdzięczna za to — szepnęła Walentyna.
Herman mówił dalej:
— Posiadasz sześć set liwrów dochodu, co zestawia około dwunastu tysięcy franków kapitału...
— Dowody są w twoich rękach — przerwała młoda kobieta.
— Dowody wystawione są na twoje imię — rzekł Vogel — zatem, aby je sprzedać, potrzebuję piśmiennego upoważnienia od ciebie...
— Chcesz je sprzedać? — zawołała Walentyna.
— Cóż w tem tak dziwnego znajdujesz?
— Ta mała sumka, spuścizna po mojej matce, to cały mój majątek przecie.
— Cóż z tego?
— Sześć set franków dochodu — mówiła pani Vogel — to bardzo niewiele, a jednak mogą być one ratunkiem w chwili nieszczęścia. — Jeżeli rozporządzisz inaczej kapitałem, cóż mi pozostanie?
Herman uczynił gest zniecierpliwienia.
— Czy bierzesz mnie za rozrzutnika, czy za szaleńca? — powiedział z goryczą. — Czy sądzisz, żem zdolny roztrwonić te twoje pieniądze? — Dziękuję pani za opinię, jaką posiadasz o mnie!
— Bóg świadkiem, że ci ufam! — Wiem, że chciwym nie jesteś... Dowiodłeś tego, żeniąc się ze mną, choć nie miałam ani szeląga... Po co jednakże realizować te kilka tysięcy franków, gdy tak dobrze są umieszczone?
— Przyznaję, że są na pewnej hipotece, ale dodaję, że umieszczono je po głupiemu. Co to znaczy w tych czasach jakieś kiepskie pięć od sta rocznie... Toż to marnotrawstwo wierutne... Kupię akcyj, o wiele więcej przynoszących i tym sposobem podwoję, a może nawet potroję ci dochody...
— My, kobiety, nie znamy się na interesach, zauważyła Walentyna nieśmiało — zdaje mi się atoli, że tylko wielce ryzykowna operacya może przynieść odsetki tak grube... Po co narażać fundusik, jaki posiadamy?... Pensyę masz bardzo znaczną... nie potrzebujemy pieniędzy...
Vogel słuchał i wzruszał ramionami.
Skoro Walentyna mówić przestała, wziął dzwonek stojący na stole i zadzwonił.
Przybiegła Marieta.
— Przynieś pióro i kałamarz — zawołał.
Służąca wypełniła rozkaz pośpiesznie,
Kasyer Jakóba Lefevre rozłożył na stole arkusz papieru stemplowego, jaki na początku rozmowy wyciągnął był z kieszeni.
— Przypuszczam, że wszystko już wypowiedziałaś, co ci ciążyło na sercu — zaczął — i że musisz oddać mi sprawiedliwość, iż ze świętą cierpliwością nie przerywałem ci tyrady... Ale dosyć tego, nie chodzi już o brednie tylko o posłuszeństwo.
Położył palec na dole arkusza i dodał:
— Tu... w tem miejscu... masz się podpisać...
Umoczył pióro i podał je Walentynie.
Młoda kobieta wstrząsnęła głową.
— Nie — rzekła z mocą — nie podpiszę.
— Z jakiego powodu, jeżeli łaska? — zapytał Vogel, zdumiony oporem niespodziewanym, a oczy mu zabłysły złowrogo.
— Różnie w życiu przytrafić się może — wyjąkała Walentyna. — Zajmujesz dziś stanowisko świetne, ale jutro możesz je postradać. — Ten mały kapitalik będzie wtedy deską ocalenia dla ciebie, dla Klaruni i dla mnie... Nie zgodzę się na nic w świecie na pozbawienia nas tego ratunku.
— Odmawiasz? — powtórzył kasyer po przez zęby zaciśnięte głosem głuchym, świszczącym.
— Odmawiam.
— Zastanowiłaś się dobrze nad tem, co powiedziałaś?:
— Naturalnie.
— To jest twoje ostatnie słowo?
— Tak jest, to moje ostatnie słowo.
Herman palnął w stół pięścią, aż zastawa porcelanowa, srebro i szklanki zadzwoniły przeraźliwie.
Walentyna sądziła, że teraz już burza wybuchnie:!
Ale nie tak się stało.
Zamiast popuścić wodze szalonemu gniewowi, pan kasyer zaczął śmiać się na całe gardło, śmiechem tak dziwnym, że się co do niego łudzić nie można było.
— Niechże będzie — rzekł nakoniec. — Wolno ci moja pani iść wbrew woli mojej, wolno ci niweczyć najlepsze chęci moje; wolno ci upierać się przy swojem... Nie myślę walczyć z tobą; pamiętaj tylko, że jestem panem w moim domu, panem bezwzględnym, rozumiesz? Prawo nawet przyznaje mi tę władzę, rozumiesz?... Oświadczam ci otóż, że oddawna już, obecność twojej siostruni pod moim dachem nużyła mnie i niecierpliwiła, znosiłem jednak becha przez wzgląd na ciebie, po nauczce jednak, jaką tylko co otrzymałem, znosić nie pragnę. Jutro rano zabieram pannę Klarę de Cernay do Paryża i oddaję do klasztoru. Niech ją te sześćset franków żywią i edukują...
Pani Vogel, jak śmierć blada, wyciągnęła rączki do męża.
— Hermanie, błagam cię — rzekła.
Nędznik nie dał jej dokończyć.
— Nie nalegaj! — rzekł drwiąco — Skoda słów marnować napróżno! — Ja także dobrze się zastanowiłem... Przed chwilą usłyszałem twoje ostatnie słowo... a teraz swoje ci wypowiedziałem... Powtarzam raz jeszcze zatem, nie nalegaj!...
Walentyna zrozumiała nareszcie.
Nie chciała za żadną cenę rozłączyć się z siostrzyczką...
Porwała za pióro.
— A jeżeli podpiszę? — zapytała.
Prusak uśmiechnął się cynicznie.
— Jeżeli podpiszesz — odparł — to zupełnie co innego... Jestem człowiekiem bardzo zgodnym... jak wiesz o tem przecie... Co znosiłem dotąd, będę znosić i nadal...
— Czy przysięgniesz, że mi zostawisz Klarcię?
— Czemu nie!
— Czy dasz mi słowo honoru?
— Dam ci słowo, przysięgnę ci, zrobię słowem wszystko, co ci się żywnie podoba...
— Co trzeba napisać?
— Parę słów tylko: „upoważniam okaziciela,“ a pod spodem: „Walentyna Vogel z domu de Cernay“...
Młoda kobieta uczyniła zadość żądaniu.
— Doskonale! — rzekł Herman składając papier stemplowy i wsuwając go do portfelu. — Zatrzymaj sobie bębna, który mnie nie cierpi i którego ja także nienawidzę, i wiedz, kochanko, że dobrocią i małemi ustępstwami, można zrobić ze mną wszystko na świecie... Łagodny jestem, jak baranek...
Radzę ci tylko, abym na przyszłość żadnych buntów nie napotykał, bo się pogniewamy naprawdę...
Powiedziawszy to, mam honor pożegnać panią!... Jest już wpół do jedenastej... Idę spać i radzę ci uczynić to samo... Dobranoc!...
— Dobranoc... jęknęła Walentyna.
Herman podniósł się, wziął świecę ze stołu, dotknął ustami czoła żony i do drzwi się skierował.
W pół drogi przystanął jeszcze.
— Ale, ale, moja droga, ponieważ takbyś rada wiedzieć o wszystkiem, co robię i co robić zamierzam, chcę zatem nie wychodzić z roli grzecznego męża... i oznajmiam, że jutro, gdy spać będziesz jeszcze, opuszczę willę Bas-Meudon...
Nie czekaj na mnie wieczorem...
Ważne, nadzwyczajne zajęcia zmuszają mnie do pracy nocnej, pozostanę zatem w kawalerskiem mojem mieszkaniu przy ulicy Pépinière... Zobaczymy się dopiero pojutrze przy obiedzie... Będę chciał być punktualnym, ale za nic nie ręczę... Jak spóźnię się o dziesięć minut, siadajcie do stołu bezemnie...
Nie czekając odpowiedzi, wykręcił się na pięcie i znikł po za drzwiami.
Nazajutrz bardzo rano powrócił do Paryża.
Zanim udał się do banku Jakóba Lefevre, zamienił na gotówkę tytuły własności należące do Walentyny.
Gwałtowna potrzeba zmusiła go do tej operacyi natychmiastowo.
Bo pan Herman Vogel, czyli baron de Précy, urządził dziś w apartamencie swym przy ulicy Boulogne małą fetkę dla Maurycego Villars, który uparł się i nie myślał wcale umierać...


V.

Maurycy Villars, jak powiedzieliśmy przy końcu poprzedzającego rozdziału, uparł się i niechciał umierać.
Upór ten (bardzo wreszcie naturalny), był jednym z najgłówniejszych powodów zupełnej a smutnej zmiany w postępowaniu Hermana Vogla z żoną.
Kasyer Jakóba Lefevre, żeniąc się z siostrzenicą starego kawalera, liczył, jak wiadomo czytelnikom, że Walentyna w krótkim bardzo czasie stanie się dziedziczką, że trzy milionowy spadek jej uchroni go od stoczenia się na dno przepaści, do jakiej z każdym dniem coraz bardziej się przybliżał.
Tymczasem Maurycy Villars, ten rozpustnik zużyty do szpiku kości, ten trup ledwie dyszący, ta dogorywająca lampa, co lada chwila powinna była zgasnąć z powodu braku oliwy, żył i nie dawał się śmierci z energią niewypowiedzianą.
Napróżno Vogel popychał go do nadużyć przeróżnych.
Wymalowany szkielet nic nie odczuwał tego wszystkiego i zawodził nadzieje ugruntowane na blizkim jego zgonie...
Zawód tem był straszniejszym, im mniej był przez Hermana spodziewanym.
Miał z tego powodu żal do żony i czynił ją poniekąd odpowiedzialną za to zupełnie, jak gdyby wychodząc zań, nadużyła niegodnie dobrej jego wiary, jak gdyby nadużyła zaufania.
Ztąd nienawiść rosnąca z dniem każdym, ztąd nieustanne podniecenie przeciw istocie niewinnej.
Czas naglił coraz bardziej,
Oczekiwanie stawało się niemożebnem.
Położenie Hermana było w tej chwili o wiele gorszem, niż na początku opowiadania niniejszego, i, jak pan Roch powtarzał, nie należało mu już zwlekać ani jednej chwili.
Wszystko do koła chwiało się i groziło katastrofą okrutną,
Jeden z weksli, podrobionych przez Karola Laurent, puszczony w obieg z domu bankierskiego Jakóba Lefevre, poznany został jako fałszywy i sądowi złożony.
Śledztwo było właśnie w toku.
Zawezwano Vogla przed sędziego, aby złożył swoję opinię.
Jeszcze go o nic nie posądzano, pryncypał wierzył jeszcze w uczciwość jego nieskazitelną, ale lada chwila mogło coś wypaść, coby wszystkim oczy otworzyło.
Najmniej na pozór znacząca okoliczność, mogła była naprowadzić policyę na ślad winowajcy; a wtedy wszystko stracone, a wtedy trzebaby wybierać pomiędzy samobójstwem a galerami.
W okolicznościach podobnych, szaleństwem by było myśleć o puszczaniu w obieg nowych falsyfikatów, aby niemi dawne popłacić!
Weksle nowe i zlecenia nie honorowane w terminie, zostałyby jako fałszywe poznane.
Ździwionoby się bardzo słusznie, że taka masa papierów podrobionych przeszła przez ręce pana kasyera, bez zwrócenia na siebie uwagi, od ździwienia zaś do podejrzenia krok już jeden tylko.
Akurat za trzy tygodnie, przypadały wypłaty ogromne.
Herman widział zbliżającą się chwilę, w której całe rusztowanie, tak pracowicie przezeń wzniesione, runie z trzaskiem i zmiażdży go swemi szczątkami.
Bezustannie powtarzał sobie:
— Zgubionym, zgubionym bez ratunku!... jeżeli jednak Maurycy Villars umrze za tydzień, mogę być ocalonym jeszcze...
To go dniem i nocą prześladowało.
Dla natury tak z gruntu niegodziwej i przewrotnej, nie potrzeba było więcej nad to, aby do myśli o zbawieniu, przyłączyła się myśl o zbrodni.
Skoro potrzebną mam jest śmierć człowieka i skoro ten człowiek nie chce umierać, wtedy go zabijamy...“
Oto logika zbrodniarzy.
Herman nie cofnąłby się z pewnością przed podobnem rozwiązaniem sprawy, ale nie tak łatwo jest zabić kogoś, gdy się ma ważne powody, aby pozory uczciwości zachować.
Morderstwo jawne, brutalne, nie leżało w interesie kasyera, po cóżby bowiem miał wzbogacać Walentynę, a sam skończyć pod mieczem oprawcy?
Chodziło zatem o wymyślenie dowcipnego sposobu, któryby dopomógł Maurycemu Villars, do nagłej jego śmierci.
Nie trucizna zatem, nie pchnięcie nożem!
To pozostawia ślady i wprowadza do gry policyę.
To byłoby niezręcznie i głupio.
Trzeba koniecznie czegoś innego.
Czego jednakże?
Kasyer szukał.
W wilją dnia, w którym wymógł podpis Walentyny, powiedział sobie nareszcie:
— Znalazłem!...
Nie długo ujrzymy go przy działaniu.
O godzinie czwartej, wychodząc z banku Jakóba Lefevre, udał się do swego agenta giełdowego.
Tytuły własności pani Vogel, zostały już sprzedane z jego rozkazu.
Odebrał ich wartość, to jest dwanaście tysięcy franków w biletach bankowych.
Zaopatrzony w pieniądze, wsiadł do fiakra i kazał jechać na ulicę Męczenników, stanął przed dużym nowym domem i zapytał odźwiernego:
— Zastałem pannę Adę Bijou?...
Odźwierny, zajęty cały łataniem starych pantalonów jednego z lokatorów, spojrzał uważnie na przybysza i odpowiedział zapytaniem:
— Czy to pan byłeś tu wczoraj i zostawiłeś bilet swój wizytowy z jakimś dopiskiem?...
— Tak, ja...
— Kiedy tak, to proszę... Panna Bijou jest u siebie i czeka na pana... Piąte piętro, drzwi na lewo... Niema dzwonka, trzeba zapukać...
— Dziękuję...
Vogel przebiegł lekko niezliczoną ilość schodów.
Na piątem piętrze przystanął, odpoczął chwilę i zapukał po trzykroć do drzwi wskazanych.
Prawie w tej chwili głos z wewnątrz zapytał.
— Kto tam?
— Baron de Précy — odpowiedział Vogel.
Drzwi się otworzyły.
— Dzień dobry, baronie!... — zawołała właścicielka mieszkania. — Proszę co prędzej!... Muszę być ostrożną aż do śmieszności, ale tak trzeba!... Ci łotrzy, wierzyciele, nie dają mi ani chwili spokoju, odkąd dowiedzieli się, że jestem w Paryżu... Wyobraź sobie, że mam istne procesye na schodach... Musiałam dzwonek skasować... Dziesięć razy na dzień, co najmniej, obrywali sznurek, szarpiąc nim z całych sił jeden po drugim... O! baronie, co to za straszne pijawki z tych ludzi!
— Zawsze tedy pełno wierzycieli, moja biedna Ado!... — przerwał Herman z uśmiechem.
— Zawsze, a nawet więcej niż zawsze! Wiesz dobrze, baronie, że nie mam szczęścia...
— A jednak z Anglii powracasz?
— Yes milord...
— Artur Aldrige, z którym wyjechałaś, ma być dżentelmenem bardzo poważnym...
— Nie narzekam nań wcale... Był to człowiek nadzwyczaj chic... nudny jak słota, lecz bardzo chic... Rozstając się z nim, byłam w posiadaniu pugilaresu, wypchanego banknotami... O! dziesięć razy więcej miałam, niż potrzebowałam na spłacenie wszystkich długów; w razie gdybym była zaraz powróciła...
— Cóż dalej?
— Na nieszczęście, gdy miałam już siąść na pociąg i zmykać do Dowru, napotkałam akrobatę z Cremorn-Gardens, prawdziwego Apolla angielskiego... Śliczny chłopak, co się zowie, lecz bynajmniej nie poważny, co nie, to nie... Apollo angielski wpadł mi w oko i zamiast wsiąść do wagonu, powróciłam do Londynu i wspólnie z nim przepuściłam banknoty z zadziwiającym pośpiechem... Trwało to, dopóki mogło, to jest do ostatniego szylinga... Sprzedałam zegarek na podróż powrotną, lecz niczego nie żałuję... Słowo honoru, że użyłam za moje pieniądze... Pokażę ci fotografię Dicka Tomlison, zobaczysz, jaki okazały...
— Zawsześ hultaj dziewczyna! — powiedział Vogel ze śmiechem.
Cała ta rozmowa miała miejsce w małym przedpokoju, ogołoconym z mebli zupełnie.
— Chodź do salonu, baronie... — rzekła Ada Bijou. — Napisałeś wczoraj na bilecie, że masz powiedzieć mi coś bardzo zajmującego, więc pilno mi usłyszeć...


VI.

Pokój, do którego Ada Bijou wprowadziła Hermana, był jednym z salonów pospolitych, w mieszkaniach kokotek drugorzędnych, nie posiadających ani gotówki ani kredytu u awanturniczych tapicerów, których specyalnością nieograniczone zaufanie do przyszłych gwiazd półświatka paryzkiego.
Kanapa, dwa fotele i cztery krzesła z drzewa czarnego, obite aksamitem granatowym wytłaczanym w kwiaty, stół na środku, etażerka, fortepian wynajęty za dwadzieścia pięć franków miesięcznie, kilka nad kominkiem figurek z imitacyi porcelany sewrskiej, pod oknem żardinierka bez kwiatów, dywan angielski w lichym gatunku, franki aksamitne i małe zasłonki z fałszywej gipiury, oto wszystko, co było w tym salonie.
Były tam tylko dwa przedmioty artystyczne, które zwracały na siebie uwagę.
Przepyszny obraz, przedstawiający młodą kobietę w rajskim kostiumie, leżącą na otomanie i palącą z długiej fajki tureckiej, i posążek mały, modelowany z tej samej kobiety, zupełnie nago stojącej, przegiętej w tył zuchwale, z rękami na głowę zarzuconemi.
Tak obraz, jak rzeźba, przedstawiały Adę Bijou, kochankę malarza znanego, a potem sławnego rzeźbiarza.
Dwa otóż owe arcydzieła, pozostałe ze stosunków „artystycznych,“ ceniła Ada tak, że nawet w najcięższej potrzebie, nie chciała rozstać się z niemi.
Skoro jej ktokolwiek ofiarowywał za obraz lub rzeźbę ogromną nawet sumę, odpowiadała zawsze:
— Nidy! Gdy się zestarzeję, skoro będę pomarszczoną, żółtą i wyblakłą, patrząc na obraz, czy rzeźbę, będę mieć tę pociechę przynajmniej, że byłam kiedyś piękną prawdziwie.
Ada nie posiadała rysów klasycznych, które podziwiać można na zimno, miała jednak w sobie coś, czego określić trudno, coś niepokojącego i szatańskiego zarazem; poruszenia elastyczne, giętkie, wdzięk i świeżość czarującą, nakoniec ten szyk niebezpieczny, co to niektóre dziewczęta z wesołego świata paryzkiego czyni o wiele więcej zachwycającemi, niż wyszłe z mody Wenery olimpijskie.
Ada Bijou miała lat dwadzieścia pięć.
Wysoka, szczupła ale nie chuda, zwinną była jak jaszczurka.
Ramiona spadziste, ręce okrągłe o przepysznych kształtach, odpowiadały figurze tak wciętej w pasie, że bransoleta tłustej mieszczki mogłaby jej służyć za pasek.
Nóżki nie pozostawiały nic do życzenia.
Paluszki jedynie, choć bardzo białe i delikatne, zdradzały kształtem nizkie pochodzenie.
Przed wejściem w świat, Ada Bijou była praczką.
Całość, którąśmy opisali, wieńczyła główka mała a kształtna.
Wyobraźcie sobie las włosów jak jedwab miękkich, koloru miedzi ciemnej, nie nazbyt długich ale gęstych i pokręconych z natury, tak, że ani grzebień z kości słoniowej, ani sztuka najzręczniejszego fryzyera rady sobie z tem dać nie mogły, wyobraźcie sobie masy loczków błyszczących, powstających zawsze na całej tej głowie — a ja wam dopowiem, że wszystko to nadawało fizyonomii młodej kobiety wygląd złośliwego, a rozkosznego chłopaka.
Czoło miała Ada nizkie, wypukłe, oczy czarne, prawie za duże, długie rzęsy płowe, a ciemne powieki.
Nosek mały zadarty, był arcydziełem kokieteryi.
Usta drobne, mocno czerwone, zęby jak u młodego wilczka.
Po bokach dwa cudne dołeczki przy uśmiechu.
Taki sam dołek na środku brody.
Płeć biała i matowa, poznaczona była gdzie niegdzie piegami, starannie welutyną przykrytemi.
Ada wieczorem jedynie używała różu, aby nie wydać się za nadto bladą przy sztucznem świetle salonów.
Przepadała za perfumami i używała ich bez miary.
Najmodniejsze zapachy roztaczały się z jej całej postaci i otaczały atmosferą, działającą na nerwy odurzająco...
W chwili, gdy ją przedstawiamy czytelnikom, miała Ada ogniste włosy, przewiązane wstążką blado-niebieską.
Okrywał ją biały kaszmirowy peniuar, zżółkły od długiego użycia i podarty miejscami.
Wstążka wyblakła, ubranie, któregoby nie włożyła nawet ceniąca się pokojówka, zdradzały niedostatek w najwyższym stopniu.
Dla czego Ada, taka młoda i taka piękna, trzy czwarte swej egzystencyi wegetowała w niedostatku.
Bo panna Ada Bijou była fantastyczką niepoprawną.
Kaprysami a wymaganiami bezmiernemi zawsze od siebie szczęście odpędzała.
Rzecz zadziwiająca w naszej epoce, że ta dziewczyna nie umiała wcale rachować.
Poświęcała ona zawsze świetną przyszłość dla jednej chociażby tylko bieżącej godziny rozkosznej.
Zdarzało się po kilkakroć, że ludzie poważni, milionerzy w wieku dojrzałym, oczarowani jej oryginalną pięknością, pragnęli ustalić jej pozycyę i uczynić sławną, ale ona, powolna z początku, pojmująca instynktem rolę swoję, odgrywała ją z szykiem wysokim, napełniała rozkoszą i dumą serca starych protektorów, a gdy już sądzili, że wcieliła się w życie eleganckie, że się z niem już oswoiła, ni z tego ni z owego wymykała się z pod opieki i przepadała gdzieś bez wieści.
Chcąc mówić jej językiem, zadurzała się w pierwszym lepszym artyście lub dziennikarzu, w studencie lub podrzędnym aktorze i bez wahania puszczała w trąbę dostatki.
Opowiadano o niej zadziwiające historye.
Pewnego dnia, podczas uroczystości w Saint-Cloud, gdzie zawiózł ją dyplomata jakiś, wielki pan i milioner, zakochany tak szalenie, że się publicznie z nią pokazywał, porzuciła go, nie obejrzawszy się nawet za nim, dla tego, żeby pójść, a właściwie wziąć z sobą na kolacyę siłacza cyrkowego w brudnych trykotach, co podnosił zębami ciężary trzysta funtowe.
Podobne wybryki, jak łatwo się domyśleć, czyniły Adę Bijou niemożebną prawie; to też tapicerowie, modniarki i t. p., nie ufając w szczęście swej klijentki, nie tylko odmawiali jej nowego kredytu, ale dopominali się energicznie uiszczenia zaległości.
Dzięki temu, panna Ada zmuszoną była, jak to widzieliśmy, skasować dzwonek, od którego wierzyciele sznurek obrywali.
Taką była kobieta, którą Herman Vogel przyszedł namówić na wspólniczkę lub chociaż na sprzymierzeńca w zbrodni zamierzonej.


VII.

— Kochana Ado — rzekł z uśmiechem — masz dwie wielkie zalety...
— Dwie tylko, panie baronie? To nie za wiele! — przerwała panna Bijou z minką wyzywającą.
— Mówię tylko o dwóch zaletach głównych — odparł Herman — o tych, co cię najwięcej zdobią.
— Któreż to?
— Piękność twoja niezrównana, i otwartość zachwycająca, odurzająca, że się tak wyrażę.
Ada się rozśmiała.
— To pewna, że jestem ładną — rzekła — i daleko mniej fałszywą niż moje koleżanki, kłamiące, licho wie dla czego.
— Z tobą, moja kochana — ciągnął kasyer — człowiek wie przynajmniej od razu, czego ma się spodziewać... Nie ukrywasz przed dobrymi przyjaciołmi, że siedzisz w długach po uszy... i masz racyę, że pokładasz w nich zaufanie, pierwszem bowiem ich staraniem będzie naprawić niesprawiedliwość losu względem ciebie i wydobyć cię z położenia, nieodpowiedniego ani twoim zaletom, ani piękności twojej...
— Zrobiłbyś to, baronie?... — zawołała Ada.
— Dla tego tylko przyszedłem.
— Wiedziałeś zatem, że jestem w kłopotach?
— Doskonale.
— Kto ci powiedział?
— Policya moja.
— I znów pchniesz mnie na pełne morze?
— Bezzwłocznie.
— Doprawdy?
— Jak jestem baronem de Precy.
— Jesteś więc czarodziejem... mam wielką ochotę uściskać cię za to.
— Pozwalam na to zachcenie.
Ada zarzuciła białe ramiona na szyję Vogla i ucałowała go w oczy.
Jakkolwiek mąż Walentyny zajęty był ważnemi sprawami osobistemi, zadrżał jednak pod wrażeniem prądu elektryczności, wydzielającego się z całej postaci dziwnej istoty.
Mimowolny jego dreszcz nie uszedł uwagi Bijou.
Zdjęła mu ręce z szyi i odsunęła się trochę.
— No!... no!... baronie — zapytała — czy ty przypadkiem nie zakochałeś się w Adzie?
— Czyżby cię to ździwiło?
— Wcale a wcale.
— Lecz możeby ci było nie na rękę?
— Dla czego?... Czy ty, czy inny, co mnie to obchodzi?... Lepiej może nawet, że to ty będziesz, bo dobry z ciebie chłopak i lubię cię dosyć... Żebyś nie był człowiekiem światowym, może miałabym nawet „słabość“ dla ciebie, lecz ci światowcy, to piekielnie nudny naród!
Vogel wziął dziewczynę za rękę.
— Moja droga Ado — powiedział — wielką jest moja admiracya dla ciebie, lecz muszę wyznać, że piękność twoja nie zapala mnie bynajmniej. Patrzę na ciebie, jak na ładny obraz... Nie przyjdzie nigdy do miłości pomiędzy nami, ani z twojej, ani też z mojej strony.
— A jednak — zawołała Bijou — mówiłeś o wydobyciu mnie z nędzy?
— Obiecałem i słowa dotrzymam.
— Będziesz zatem protektorem moim platonicznym? A to zabawne!! Aha, domyślam się... Jesteś bodaj zajęty jakąś wielką damą, strzeżoną przez męża zazdrośnika... Czytałam coś podobnego w jakimś romansie Balzaca... Tamta, pamiętam, była cyrkówką i zdaje mi się, nazywała się „Malaga”... Czy zgadłam?...
— Jesteś bardzo oczytaną, moja droga, ale pomimo to, bardzo od prawdy daleką... Bawimy się w słowa, a czas ucieka... Posłuchaj mnie, proszę i nie przerywaj...
Ada Bijou zrobiła minkę wyrażającą, że cała w słuch się zamieniła,
Herman prawił dalej:
— Zanadto masz rozumu, aby przypuszczać, że w naszym dziewiętnastym wieku można otrzymać cokolwiek, nic w zamian nie dając... Gdybym naprzykład był dobrym dla ciebie tak z czułego serca, gratis zupełnie, miałabyś prawo uważać mnie za naiwnego kompletnie... Otóż, kochana Ado, przyszedłem tutaj, dla tego, że możesz stać mi się użyteczną, i że chcę ci zaproponować układ pewien.
— Bardzo dobrze — rzekła Bijou. — Ja i to lubię... O cóż idzie zatem?
— Wszystkie twoje długi zostaną zapłacone, a w dodatku zarobisz pokaźną sumę...
— W jaki sposób mogę na to zarobić?
— Zawracając głowę pewnej osobistości...
— Młodzikowi, czy starcowi?
— Starcowi...
— Mam zostać jego kochanką?...
— Ma się rozumieć...
— Na długo?
— Do śmierci jego...
Panna Bijou wyprostowała się i zrobiła minkę komicznie przestraszoną...
— O! uspokój się! — pośpieszył dodać Vogel. To nie potrwa długo...
— Zkąd wiesz o tem?
— Ten, o którym mówię, taki juź jest kiepski, że największe starania mogą zaledwie na kilka dni życie jego przedłużyć... w dodatku...
Ada Bijou spojrzała prosto w oczy swojemu interlokutorowi.
— Mój drogi... grajmy w otwarte karty — powiedziała.
— Niech i tak będzie.
— Masz w tem interes, ażeby ten starzec umarł jak najprędzej?...
— Gdybym ci powiedział: Nie, tobyś mi nie uwierzyła...
— Bardzo bogaty?
— Bardzo...
— Czy to twój krewny, po którym masz dziedziczyć?...
— Znów jesteś na fałszywej drodze, moja droga... Żadne a żadne węzły krwi nas nie łączą... Nie zapisze mi ani szeląga.
— Zatem chcesz się ożenić z wdową po nim?
— To stary kawaler...
— Więc chyba go nienawidzisz?
— Jestem jego przyjacielem najserdeczniejszym — odparł Herman krótko.
Ada wybuchnęła szczerym śmiechem.
— Saperlipopette! — zawołała. — Oryginalny masz sposób pojmowania przyjaźni... Winszuję ci, baronie! Zostawmy tedy na stronie wszystkie twoje powody. Skoro chcesz być tajemniczym... powiedz, czego się po mnie spodziewasz... Czy chodzi o współpracownictwo w jednej z tych zbrodni misternych, których sprawiedliwość dosięgnąć nie potrafi?...
Herman zaprzeczył gestem.
— Zbrodnia — powtórzył. — Mówisz o zbrodni?...
— Ma się rozumieć...
— Oszalałaś, moja biedna Ado!...
— Że nie, to nie, ty wiesz o tem najlepiej... Nazywam rzeczy po imieniu, ot i basta... Zastępuję omówienia delikatne wyrażeniami prostemi... Zbrodnia zresztą, o jakiej mowa, wcale mnie nie przeraża... Przecie Fornarina zabiła Rafaela miłością swoją, a nikomu na myśl nie przyjdzie za złe brać jej tego... Potrafię doskonale doprowadzić twego starego przyjaciela do stacyi Cytery, zkąd weźmie bilet i pojedzie na tamten świat pociągiem pośpiesznym... Uczynię to z miłą chęcią, lecz za cenę naprzód ustanowioną... a uprzedzam cię, że będzie bardzo wysoka... — Herman spodziewał się niejakich wymagań ze strony panny Bijou, pewnym był jednak, że potrafi wymagania te sprowadzić do rozmiarów skromnych. Tak się też stało.
Nie będziemy nużyć czytelników opisem targów, a nareszcie warunkami kontraktu zawartego pomiędzy Ada Bijou i mniemanym baronem de Précy, powiemy jedynie, że Ada i kasyer przy rozstaniu porozumieli się co do wszystkich punktów zamierzonej kampanii.
Herman tytułem zadatku zostawił awanturnicy kilka biletów bankowych, niezbędnych dla niej na zaspokojenie przynajmniej najbardziej natarczywych wierzycieli, a przedewszystkiem dostarczycielki strojów.
Postanowiono przytem, że Ada pogodzona z panią Casimir i zaopatrzona przez nią w toaletę wieczorową, gotową będzie punkt na dziesiątą, o której zajedzie powóz i zawiezie ją na ulicą Boulogne do barona de Précy, gdzie będzie Maurycy Villars.


VIII.

Przed laty dwudziestu narzekano już na wzrastające wymagania życia codziennego i na niesłychaną cenę mieszkań w Paryżu.
Ceny te jednak różniły się bardzo od praktykowanych obecnie.
Herman Vogel, jako baron de Précy płacił w roku 1859 pięć tysięcy franków za apartament, który dziś kosztowałby co najmniej piętnaście tysięcy.
Zajmował obszerne pomieszczenie w pięknym domu przy ulicy Boulogne, na pierwszem piętrze, od frontu, urządzone z prawdziwą elegancyą.
Wszystko tam było, co świadczyć mogło o bogactwie, tak zwanem mieszczańskiem,
Sufity malowane olejno przedstawiały dowcipne połączenie małych amorków i wielkich ptaków, szybujących na tle nieba.
Złoto świeciło na gzemsach, drzwiach i na obiciach do koła pokojów.
Wiemy, że Vogel przed ożenieniem nie mieszkał stale w tym przybytku, umeblowanym przez tapicera Lebel-Girarda, że przybywał tutaj wtedy tylko, gdy wyprawiał przyjęcia wieczorne i kolacyjki dla ścisłego kółka przyjaciół i przyjaciółek.
Tutaj to wynagradzał sobie godziny pracy biurowej i podrzędność położenia; tutaj grał rolę wielkiego pana i milionera, z werwą i wybornem naśladownictwem.
Lokaj wygalowany i znakomita kucharka, płatni drogo, a pędzący życie w ustawicznem prawie „far niente“, wierzyli w dostojność swego chlebodawcy, uważali go z całem przekonaniem za bogacza, należącego do najwyższych sfer towarzyskich, zmuszonego dla zachowania pozorów, podejmować w tajemnicy kompanijki wesołe.
Zadowoleni nieskończenie ze swojej służby, błogosławili szczęśliwą swoję gwiazdę za to, że im taki spokojny kawałek chleba ofiarowała.
Musimy dodać, iż ilekroć „pan baron“ usług ich potrzebował, jedno przez drugie na wyścigi starano mu się dogodzić.
Kucharka przyrządzała kolacye wyśmienite.
Lokaj był arcydziełem swego rodzaju.
Cicho, bez hałasu, bez zamieszania, pomnażał się, że tak powiemy, i wystarczał co najmmiej za trzech służących.
Mieszkanie składało się z przedpokoju, z salonu dużego, z mniejszego, który służył zarazem za buduar, z fuomaru, z pokoju do gry w karty, z obszernej sali jadalnej i trzech pokojów sypialnych, z przyległemi gabinetami do ubierania.
Vogel był zawsze kuso z funduszami i nie mógł pozwalać sobie bardzo na dogadzanie fantazyom pańskim, dlatego też, udając się do Lebel-Girarda, polecił mu unikać wielkiego zbytku, a starać się jedynie o urządzenie kokieteryjne.
Lebel-Girard zastosował się ściśle do wskazówek klijenta swego.
Apartament przy ulicy Boulogne, dzięki mebelkom zgrabnym, a żywym kolorom niedrogich materyj na pokryciach, wyglądał na rozkoszne gniazdko pięknej kobiety.
Wszystkie pokoje podobne były do buduarów.
Jedna z sypialni, łącząca się z wielkim salonem i z przedpokojem, urządzoną została na wygodny gabinet toaletowy dla „dam“, zapraszanych przez „barona“.
Panie te miały tutaj puder w najlepszym gatunku, welutinę, z jakie dwadzieścia rodzajów perfum, blansz, róż, ołówki niebieskie i czarne, puszek do pudru, zajęcze łapki, słowem wszystko, co potrzebnem jest kobiecie do nadawania wdzięku ładnej i tak już buzi.
Dwa olbrzymie lustra stojące pozwalały na dokładne obejrzenie toalety i poprawienie każdej, choćby najbagatelniejszej niedokładności spódniczki lub trenu.
Zwykle po kolacyi przyjaciółki mniemanego pana de Précy spędzały samotnie dziesięć minut w tym specyalnym przybytku i wychodziły zeń tak samo świeże, białe i różowe, jak w chwili siadania do stołu.
Wszystko, co się wyżej powiedziało, świadczy, że Lebel-Girard, dekorator apartamentów high-lifeu i półświatka, znał swoję sztukę, a gust posiadał poprawny.
Pomimo to, rachunek zapłacony gotówką, nie przeniósł sumy piętnastu tysięcy franków.
Godzina dziewiąta wybiła na czterech z kolei zegarach, zdobiących apartamenty barona.
Żyrandole, kandelabry i przeróżne świeczniki, oświecały à giorno wszystkie pokoje.
Herman ubrany czarno, w białym krawacie, miał twarz chmurną, zestarzałą, spojrzenie ponure, wargi zaciśnięte.
Kręcił się samotnie po wielkim salonie, niby dzikie zwierzę w klatce zamknięte.
Zaprosił na dziś dwunastu panów i tyleż młodych kobiet.
Nikt dotąd nie przybył jeszcze.
Prusak nie dziwił się temu wcale, ale rozmyślał nad położeniem swojem okropnem, rozmyślał nad tą obręczą żelazną, która go opasywała i z której jedno tylko było wyjście, wyjście straszne a przerażające.
To tłomaczy jego niepokój, to tłomaczy zmianę w rysach i wyraz spojrzenia ponury.
Służący, imieniem Adolf, niemniej starannie od pana ubrany, lecz o wiele spokojniejszy, siedział w przedpokoju i czytał dziennik wieczorny.
Naraz rozległ się dzwonek.
Vogel zadrżał cały.
— Przyszedł ktoś — mruknął. Tem lepiej... Nie będę sam przynajmniej... Pozbędę się choć na chwilę myśli, co tak mnie przeraża...
Na progu salonu ukazał się służący i zaanonsował:
— Pan hrabia de Lorbac...
Karol Laurent z uśmiechem na ustach, z ręką wyciągniętą, podszedł do Hermana.
— Dobry wieczór, baronie! — zawołał. Tak mi cię pilno było zobaczyć, że przybywam najpierwszy.
— Jak się masz, kochany hrabio? — odpowiedział Vogel.
Karol Laurent przeszedł dziś siebie.
Pozował na wielkoświatowca i na dyplomatę, w sposób, niepozwalający podejrzewać podrobienia.
Nigdy jeszcze nie był tak rzetelnym hrabią.
Zręczny fryzyer ułożył mu włosy tak, że zakryły i czubek łysiejący, i siwizną przyprószone skronie.
Puder rozjaśnił płeć zniszczoną i pokrył gęste a głębokie zmarszczki,
Lekko podcieniowane powieki ożywiały spojrzenie.
Długie wąsy podkręcone zostały do góry.
Faworyty wyperfumowane wiły się kokieteryjnie po bokach twarzy.
Łotr młodziej dziś, niż zwykle wyglądał.
Ubranie czarne doskonale uwydatniało zgrabną figurą.
Kamizelka na jeden guzik spięta, odkrywała przód koszuli śnieżnej białości, spiętej na cztery małe perełki.
W ręku trzymał kapelusz, podszyty białym atłasem, z cyframi w głębi złotem wyszytemi.
Kilka dekoracyj zagranicznych połyskiwało na lewej klapie ubrania, na szyi zawieszoną była wstęga czerwona z żółtemi brzegami, a na wstędze krzyż komandorski, fantastycznego jakiegoś pochodzenia.
Wszystko to razem przedstawiało się wspaniale.
Dwaj panowie uścisnęli się za ręce, następnie Karol Laurent nachylił się i szepnął do ucha gospodarzowi.
— Czy służący nas nie podsłucha?...
— Nie...
— Pewny jesteś tego?
— Najpewniejszy... Jest na swojem stanowisku w przedpokoju...
Czy masz mi do powiedzenia coś poufnego, mój drogi?...
Nowo przybyły skinął głową.
— Mów zatem bez obawy... oświadczył Herman — Słucham...


IX.

Herman Vogel i Karol Laurent w życiu powszedniem używali nazwisk prawdziwych, lecz w otoczeniu pseudo-arystokratycznem, w mieszkaniu bogato przybranem, tytułowali się baronem i hrabią, nawet gdy byli sami.
Czy to była ostrożność, czy przyzwyczajenie, nie wiemy, notujemy więc fakt sam bez komentarzy.
Pseudo-Lorbac ujął pod ramię Vogla i prowadząc go do buduaru obok położonego zapytał:
— Czy dużo osób będziesz miał dzisiaj, kochany baronie?
— Sądzę, że około dwudziestu czterech — odpowiedział Vogel.
— Będziemy grali w karty?
— Prawdopodobnie... Możesz się przekonać, rzuciwszy okiem, że wszystko, jak zwykle, przygotowane; stół okrągły na środku do lancknechta lub bakarata; po rogach stoliki do rulety i do ecarté... Powiedz mi, kochany hrabio, czy istnieje jaki związek pomiędzy tem zapytaniem, a tem czemś poufnem, co mi powiedzieć obiecałeś?...
— Tak jest, baronie — odparł Karol Laurent. — Najpierw jednak, proszę cię, wybacz mi...
— Co ci mam wybaczyć?
— Że ośmieliłem się, nie będąc do tego upoważnionym, zaprosić tu pewną osobistość, którą ci przedstawię...
— Mężczyzna? — zawołał Vogel.
— Tak.
Brwi samozwańczego barona ściągnęły się, twarz wyrażała najwyższe niezadowolenie.
— To, kochany hrabio — rzekł tonem ostrym, wcale mi się niepodoba. Wielka to lekkomyślność z twej strony!... Co mam sądzić o twym rozumie i przebiegłości, jeżeli nie jesteś w stanie pojąć, iż każda nowa znajomość jest dla nas piekielnie niebezpieczną?... Możesz wszystko skompromitować, możesz zgubić wszystko bezpowrotnie, wprowadzając do domu barona de Précy jakiegoś naprzykład kogoś, co zna kasyera Vogla! Czyś pomyślał o tem?
— Nie myśl o podobnem niebezpieczeństwie...
— Pewnym jesteś?...
— Dla tego to właśnie zdecydowałem się działać na własną rękę... Nie miałem czasu naradzić się z tobą, a niechciałem nieskorzystać ze sposobności, jaka mi sama w ręce wlazła...
— Mamy zatem interes w zawarciu tej nowej znajomości?...
— Przynajmniej możemy dużo na niej skorzystać...
— Wytłómacz się kochany hrabio, krótko a węzłowato... Goście za chwilę schodzić się zaczną i przerwą sam na sam nasze...
— A więc patrzaj: Znasz to nazwisko?
Jednocześnie Karol Laurent wyjął bilet wizytowy z kieszeni i podał go Hermanowi.
Ten ostatni przeczytał:
— „Graf von Augelis“... Nazwisko niemieckie — dodał — lecz nieznane mi zupełnie...
— Hrabia Angelis — podjął Karol Laurent, jest pomerańczykiem, dobrze wychowanym, mówi poprawnie po francuzku, jest prawie w twoim wieku i tak samo jak ty pięknym jest mężczyzną; bardzo jest nawet podobnym do ciebie...
— Za wielki to honor dla mnie! — powiedział Vogel z uśmiechem.
— Te szczegóły, chociaż potrzebne, nie mają tak wielkiego znaczenia — ciągnął pseudo-Lorbac, teraz nastąpi coś bardziej interesującego... Pomerańczyk, o którym mówię, stracił niedawno ojca i matkę, niema zaś brata ani siostry, ani żadnych bliższych krewnych... Ostatnim jest potomkiem rodu i nazwiska... Przed opuszczeniem zapleśniałego swego zamku i vaterlandu, do którego postanowił niepowracać już nigdy, za siedm ósmych swojego majątku wziął przekazy na najpierwsze domy bankierskie Paryża, Londynu, Medyolanu i Nowego-Yorku, bo zacny młodzieniec projektuje sobie rozpocząć niebawem wędrówkę na około świata. Od trzech miesięcy zajmuje mały apartament przy ulicy Basse Rempart, od frontu, w domu pod nr. ***.
— Znam ten dom! — przerwał Herman — front, dwie oficyny poprzeczne, trzy podwórza, w ostatniem zakład wynajmu powozów i sprzedaży koni.
— Tak!— potwierdził Laurent. — Jest to nieruchomość duże dochody przynosząca, ale używająca złej bardzo opinii...
Hrabia de Angelis, niebywa ani w kołach urzędowych, ani też w towarzystwach arystokratycznych, i najął tam mieszkanie dla tego, aby przyjmować w niem swobodnie młode osóbki bez przesądów...
Pomerańczyk jest dla nich dojną krówką, doją go też na wszystkie strony... Spotkałem go kilka razy w szulerniach podrzędnych, utrzymywanych przez kokoty wyranżerowane, gdzie jako de Lorbac, a w dodatku hrabia, grałem rolę pierwszorzędną... Ostatni z Angelisów przyczepił się do mnie... obsypuje mnie grzecznościami, otacza szacunkiem... szuka mej rady we wszystkiem... uwielbia mnie... Puszcza się grubo w karty, a gdy przegrywa, traci głowę i stawia na piątkę w bakaracie... Pomagając trochę losowi, można ściągnąć zeń grube sumy i być najpewniejszym, że zacny chłopak nie pozna się na tem wcale...
— Zaczynam pojmować — mruknął Vogel.
— Przyszło mi otóż do głowy — prawił Karol Laurent — sprowadzić jelenia na grunt przyjazny, na którym działać mógłbym z zupełnem zaufaniem.
— I wybrałeś mój dom na to?...
— Czyż źle postąpiłem?...
— Nie powiedziałem tego...
— Niegdyś, nie miałem sobie równego w zręczności, jaką niektórzy tak brzydko nazywają... Pracowałem przez całą godzinę i przekonałem się, iż nie straciłem na sile...
Upewniwszy się pod tym względem, oznajmiłem pomerańczykowi, iż go zapoznam z moim przyjacielem, niejakim baronem de Précy, człowiekiem nader miłym, u którego zbierają się najpiękniejsze kobiety z całego Paryża i najpoważniejsi amatorowie gier hazardownych...
Ucieszył się do tego stopnia, że nie wiedział, jak mi dziękować... Otóż przyjdzie on tutaj trochę po dziesiątej, z dobrze naładowanym portfelem...
Ja, z mej strony, przyniosłem pełne kieszenie kart, które, jąk sądzę, zrobią co do nich należy... A teraz, kochany baronie, wiesz już o wszystkiem. Czy ci się dostatecznie wytłomaczyłem?...
— Tak, mój kochany, i jeżeli zażądasz pomocy, licz, proszę cię, na mnie zupełnie... Ma się rozumieć, że się podzielimy...
— O tem niepotrzeba mówić... Podzielimy się, jak bracia rodzeni... Lecz jest jeszcze coś innego... Mam na pomerańczyka pewne widoki, o których pomówimy później...
— Dla czegóż nie w tej chwili?...
— Bo pomysł nie dojrzał jeszcze... Mogę ci jednak powiedzieć, że gdyby się udało obedrzeć kompletnie jegomościa, postawiłoby nas to zupełnie na nogi, pozwoliłoby nam doprowadzić szczęśliwie do końca myśl produkowania biletów bankowych...
Brak mi jeszcze sposobu wykonania mego zamiaru, ale szukam go... i znajdę, bądź pewnym... pomówimy o tem potem...
— Pamiętaj, że czas nagli! — rzekł Vogel. Grunt nam chwieje się pod nogami! Katastrofa bardzo blizka... Nieszczęsny przekaz na tysiąc talarów obudził trwogę... Śledzą już!...
— Ej! ty się zawsze alarmujesz niepotrzebnie... Wykpimy się, zobaczysz... Ale, ale, kochany baronie, co się dzieje z piękną panią Voge1?...
— Pani Vogel ma się dobrze — odparł sucho Herman, bo nie lubił, aby Karol Laurent mówił o jego żonie.
— Czy na wsi ciągle mieszka?
— Tak, na wsi.
— Proszę cię, oświadcz jej moje najniższe uszanowanie...
— Nie omieszkam...
Przerwał im odgłos dzwonka.
Wystrojony lokaj otworzył podwoje pierwszego salonu i zameldował:
— Pan Maurycy Villars...


X.

Na początku naszego opowiadania, mówiliśmy już, przedstawiając czytelnikom wuja Walentyny, że Maurycy Villars nie miał więcej nad lat pięćdziesiąt pięć, lubo wyglądał na stuletniego starca przedstawiał obraz zgrzybiałości wstrętnej, bo wytynkowanej, zgrzybiałości, pragnącej koniecznie zatrzeć ślady wieku i bodaj świecić jeszcze urodą.
Od owego czasu pan Villars wydawał się starszym co najmniej o lat dwadzieścia jakie.
Wszedł do salonu, prostując sztywny grzbiet i usiłując przybrać chód lalki, a ruchy swobodne; ta zaś chęć udawania młodego, o mało go o wypadek nie przyprawiła, zachwiał się bowiem i byłby runął jak długi, gdyby nie Vogel, który pośpieszył na powitanie i podtrzymał w ramionach.
— Słowo daję, drogi przyjacielu, o mało nie zrobiłem fik... — rzekł stary kawaler głosem grobowym i drżącym, czepiając się ręki gospodarza domu. — Zadziwiające to prawdziwie, boć przecie, jak wiesz, jestem mocny w nogach...
— Poślizgnąłeś się, kochany Maurycy.. — Odparł Vogel — a to każdemu może się przytrafić...
— Tak... to prawda... ale mnie to nie spotkało dotąd nigdy... Dobry wieczór, hrabio... — dodał, wyciągając rękę do Karola Laurent. — Przyjemnie mi, że spotykam pana...
Villars ubrany był z wyszukaną elegancyą i kokieteryą, a warto było istotnie zwrócić uwagę na jego twarz wymalowaną.
Ciemna peruka, przedzielona przez środek głowy, wiła się w puklach młodzieńczych.
Gruby pokład blanszu, pokrywał zmarszczki na twarzy, usta miały kolor jaskrawo-czerwony, a wąsy czarne jak smoła.
Nie podobna wystawić sobie nic dziwaczniejszego i śmieszniejszego nad tę trupią głowę wytapetowaną.
Kołnierzyk wyłożony na biały krawacik, odkrywał szyję czerwoną i pofałdowaną, jak szyja indycza.
Kamizelka czarna atłasowa, mocno wycięta, z wyłogami karmazymowemi, spięta była na duże korale.
W koszuli tkwiły trzy brylanty ogromne.
Kwiat gardenii pysznił się w dziurce od fraka.
Nogi cienkie jak patyki, tkwiły w obszernych spodniach do kolan, łydki zaś przyprawiane, nie mając się na czem trzymać, na bok się powykręcały.
Widmo zlane od stóp do głów perfumami, trzymało z gracyą w lewej ręce szapoklak, podbity atłasem różowym.
Z zapachami, wśród których dominowało piżmo, jaśmin i Es-bouquet, mięszała się jakby woń jakaś grobowa.
Villars podlegał co chwila atakom kaszlu, a wtedy czerwona piana ukazywała się w kątach ust malowanych; obcierał ją delikatnie chusteczką, bacząc przy tej sposobności zamigotać brylantem pierścienia, umieszczonego na czwartym palcu ręki prawej.
— Przyszedłem wcześnie, mój drogi — odezwał się po dłuższem niż poprzednio zakrztuszeniu — bo pragnąłem najpierwszy uścisnąć dłoń twoję...
— Dobrześ zrobił, kochany Maurycy... — Odrzekł Vogel.
— Dużo osób się spodziewasz?
— Około dwudziestu...
— Kobiet i mężczyzn?
— Ma się rozumieć...
— I ładne będą szelmutki?
— Mam nadzieję, że ci się spodobają... A zresztą, znasz już z nich niektóre...
— Te, które znam, są prześliczne!... — rzekł Maurycy. — Wszystkie bez wyjątku prześliczne... Lecz mówię o czemś nowem zupełnie... Pytam, czy uraczysz nas jakim kwiatkiem nieznanym?
— E! e! kochanku, tobie zawsze chce się pierwiosnków!... — zawołał, śmiejąc się fałszywy baron de Précy. — Czy przypadkiem nie zaczynasz obojętnieć dla płci pięknej?
— O, co nie, to nie!... — opowiedział stary kawaler z głębokiem przekonaniem. — W moim wieku, mój drogi, trudno obojętnieć dla kobietek; gdybym nawet nie był tak młodym, zawszeby mnie zajmująca nowość podniecała... Czy możemy tedy, spodziewać się piękności jeszcze nieznanych?...
— Przyrzekam ci jednę przynajmniej...
— Jednę, godną uwielbienia prawdziwego?...
— Tak
— A zatem ładną rzetelnie?
— Więcej niż ładną... Olśniewającą... nieporównaną... odurzającą...
— O, do dyabła!.. Jakże się ten cud nazywa?...
— Ada Bijou...
— Nie znam...
— Nikt prawie jej nie zna w Paryżu... Do tej pory prawie ciągle za granicą przebywała... A zresztą bardzo mało się udziela... Dziwna dziewczyna zaiste!.. Typ najoryginalniejszy w świecie...
— Dla czego?
— Ada Bijou nie jest bynajmniej cnotą niewzruszoną, ale bardzo różni się od swoich koleżanek... I ona nie gardzi pieniędzmi, ale stawia je na drugim planie... Ażeby ją ująć, nie dosyć jest być bogatym, potrzeba jej się spodobać...
Blade światełko zamigotało w głębi zagasłych źrenic Maurycego Villars.
Żyjący szkielet zrobił gest głupi i zarozumiały, następnie zamierzył wykręcić się na lewej pięcie, lecz gdy mu się nie udało, podkręcił czarnego wąsa i powiedział:
— Trzeba się zatem jej spodobać... Dobrze, postaramy się oto.
Vogel przygryzł wargi, ażeby nie parsknąć śmiechem.
Karol Laurent odwrócił się, w tym samym celu.
Rozmowę dwóch przyjaciół, przerwało przybycie kilku osób, poczem lokaj prawie już co pięć minut otwierał drzwi i anonsował przybyłych.
Maurycy Villars, czatował na przybycie kobiet.
Tym, które znał, posyłał ręką ukłony lub w przechodzie rzucał im komplimenty jakieś, czynił to atoli z roztargnieniem widocznem.
Obietnica gospodarza domu wywarła głębokie na wyobraźnię starca wrażenie.
Oczekiwał z gorączkową niecierpliwością.
Nakoniec, po dziesiątej, służący barona de Précy wstrząsnął nerwami Villarsa, anonsując z emfazą:
— Panna Ada Bijon!...
Jednocześnie piękna dziewczyna ukazała się w salonie.
Modniarka dobrze usłużyła przyszłej spólniczce Vogla.
Sroga dopiero co przedtem wierzycielka, stała się współpracowniczką znakomitą.
Tualeta zaimprowizowana przez panią Casimir była skromna, ale wyzywająca.
Gładka suknia jedwabna, wycięta, bez rękawów, była tak jasnego koloru, iż niepodobna było odgadnąć, gdzie kończy się suknia a ciało zaczyna.
W sukience tej Ada przypominała kwiat żywy, wydający z siebie woń odurzającą.
Włosy jedwabiste koloru miedzi, rozrzucone na małej główce w wykwintnym nieładzie, spadały w loczkach na czoło i ramiona, nadając jej cechy oryginalności i urody imponującej.
Szmer uwielbienia rozszedł się po sali.
Herman stał przy Maurycym Villars.
— No cóż! mój drogi — zapytał półgłosem — jakże ci się podoba?...
Za całą odpowiedź stary kawaler mruknął tylko:
— Przedstaw mnie...
— I owszem...
Mniemany baron de Précy podprowadził wuja Walentyny do panny Bijou, i rzekł ściskając jej rękę znacząco:
— Przedstawiam ci, moja piękna Ado, mojego najlepszego przyjaciela, Maurycego Villars... uznał, że jesteś zachwycającą i zapragnął ci się podobać.. Uprzedzam, że jest niebezpiecznym, pilnuj zatem serduszka...


XI.

Przedstawiwszy Adę Bijou, Vogel usunął się dyskretnie, ażeby zostawić wujowi Walentyny zupełną swobodę w nadskakiwaniu młodej kobiecie, która pamiętna na układ zawarty, przyjęła starca łaskawie i zachęcała spojrzeniem zalotnem.
Karol Laurent złapał w przejściu gospodarza domu.
— No! — mruknął mu do ucha z uśmiechem znaczącym — pragniesz, jak widzę, pozbyć się jak najprędzej biednego Maurycego?
— Zkąd to mniemanie? — powiedział Herman, marszcząc brwi.
— Nie udawaj niewiniątka, kochanku. Sprowadziłeś tę olśniewającą dziewczynę specyalnie dla niego; to przecież jasno bije w oczy!.. Ada odegra dziś wieczorem główną rolę w tragikomedyi, której jesteś autorem.
— A gdyby i tak było?
Pseudo-Lorbac nie zdążył odpowiedzieć.
Służący od kilku chwil upatrujący widocznie kogoś w salonie, zbliżył się doń i rzekł z cicha:
— Proszę pana, dżentelmen jakiś oddał mi bilet swój wizytowy i powiedział, że chce pomówić z panem hrabią. Oczekuje w przedpokoju.
— Hrabia Angelis — rzekł Karol Laurent do Vogla. Wprowadzę go natychmiast.
— Dobrze, mój drogi... Przyjmę jak najserdeczniej twego znajomego...
Wytrawny fałszerz wyszedł z salonu i za chwilę powrócił w towarzystwie młodego blondyna, powierzchowności dystyngowanej, ułożenia eleganckiego, ubranego wytwornie i z dobrym smakiem, z jasną brodą, rozczesaną na boki.
Był on równie jak Vogel prawdziwym typem urody niemieckiej.
Zgodnie z tem, co już powiedział Karol Laurent, podobieństwo pomiędzy nimi nie było zupełne, było coś atoli w ich rysach, jakby pokrewnego.
Gdyby powiedzieć, że są braćmi rodzonymi, nikogoby to nie ździwiło za bardzo.
Małżonek Walentyny wyszedł na spotkanie gościa i powitał uprzejmie.
— Uprzedzony zostałem o odwiedzinach pańskich, panie hrabio, przez człowieka, którego kocham i szanuję — rzekł. — Rekomendacya hrabiego de Lorbac, naszego wspólnego przyjaciela, daje nam prawo do wzajemnej sympatyi... Witam pana i proszę, abyś raczył dom mój, jak swój własny uważać...
Pomerańczyk, zachwycony tak miłem przyjęciem, starał się wyrazić wdzięczność swoję gospodarzowi, następnie Karol Laurent zajął się nim i poprowadził do buduaru, zamienionego na szulernię.
Stół z bakaratem obsiedli gracze płci obojej, poniterujący dotąd nieśmiało.
— Mówiłeś mi pan o grubej grze — odezwał się Angelis do swego usłużnego przewodnika.
— Cierpliwości, kochany hrabio — odparł ostatni z uśmiechem. — Tak to zwykle bywa z początku. Zaczyna się małym baczkiem familijnym, następnie gra staje się interesującą. Zwykle dopiero po kolacyi prawdziwi gracze otwierają swoje portfele. Około drugiej po północy zobaczysz hrabio napewno setki tysięcy franków, przewalające się po zielonym stole.
— Brawo! — zawołał pomerańczyk — gdy widzę bawiących się kartami nieśmiało, niedobrze mi się robi, czuję się zdenerwowanym.
Postawił kilka luidorów i przegrał.
— Zagrajmy partyjkę w ecarté — rzekł Laurent — to będzie daleko więcej zabawne.
— Dobrze... Jak drogo grać będziemy?...
— Ze mnie gracz bardzo skromny... Zacznijmy od pięciu luidorów. Czy zgadzasz się, hrabio?
— Z przyjemnością.
Zasiedli przy osobnym stoliku.
Karol Laurent przegrał pięć razy z rzędu zapłacił dwadzieścia pięć luidorów.
— Nie masz dziś szczęścia, kochany hrabio... rzekł Angelis. — Czy gramy dalej?:.
— I owszem. — Może karta odwrócić się zechce później.
Stolik do ecarté stał w rogu, tuż obok sofy niezajętej.
Naraz pomerańczyk drgnął tak widocznie, że przeciwnik jego pomyślał:
— Co się tam stało?
Obrócił się i odgadł natychmiast.
Ada Bijou, wsparta na drżącem ramieniu Maurycego Villars, podążała ku szerokiej sofie.
Idąc chwiejnym krokiem, stary szkielet wymalowany miał oczy utkwione w młodą kobietę, oczy zapadłe, świecące jak fosfor, i szeptał jej do ucha słowa bez związku, świadczące wymownie o kompletne rozstrojeniu mózgu.
A syrena o włosach miedzianych, z główką pochyloną, mierzyła go wzrokiem, słuchała z minką zachwyconą, udawała, że go rozumie, i w czarownym uśmiechu pokazywała przecudowne białe ząbki.
Maurycy Villars, nie mogąc utrzymać się już na wyschłych nogach, upadł na sofę osłabiony.
Ada usiadła obok niego i z gracyą niezrównaną, dotykała prawie gorsem na pół nagim ramion starego kawalera, którego upajała jednocześnie woń perfum uderzających.
Zaczęli rozmawiać półgłosem.
Dziewczyna wybuchała chwilami śmiechem srebrzystym i wstrząsała główką zalotnie, jak gdyby chciała powiedzieć „nie“, to znów, aby osłodzić gorycz odmowy, pozwalała swoim lokom musnąć po wargach malowanych Maurycego Villars.
Te niby pieszczoty wprawiały w drżenie wuja Walentyny; wyglądał jak trup, poruszany prądem elektrycznym.
Od wejścia panny Ady Bijou, hrabia Angelis, grał bezprzytomnie, a roztargnienie jego wzrosło, gdy piękna grzesznica i stary jej adorator, zajęli miejsca tuż obok niego.
Spoglądał na Adę wzrokiem palącym, nie wiedział sam, co się z nim dzieje, tasował i rozdawał karty, jakby przez sen, nie pamiętał nawet zaznaczyć króla, jeżeli trafem dostał go w rękę.
Karol Laurent (zdaje się, że nie potrzeba nawet mówić o tem) korzystał, o ile tylko mógł z tego usposobienia partnera, który nie myślał wcale wstawać od stolika, bo toby go oddaliło od nieznajomej czarodziejki.
Pseudo-Lorbac, nie uciekając się nawet do kart znaczonych, w jakie się zaopatrzył, wygrywał partye jednę po drugiej, a że jako wygranemu służyło do tego prawo, zaginał parol, dublował stawki po każdem rozdaniu kart i chował ciągle do kieszeni po kilka biletów tysiącfrankowych, obiecując sobie nie wspominać nic o tej gratce swemu serdecznemu przyjacielowi.
I obdzierając bez skrupułu pomerańczyka, myślał w duszy:
— Albo się nie znam na niczem, coby mnie dziwiło okrutnie, albo poczyna się tu przed memi oczyma romansik nie lada, a nawet namiętność gwałtowna! Kto wie, czy przypadek nie nastręczy mi czynnika niezbędnego dla przeprowadzenia planu, z jakim noszę się oddawna.
Maurycy Villars, poruszony do głębi miłosnem gruchaniem, a więcej jeszcze sąsiedztwem niebezpiecznej dziewczyny, dostał napadu kaszlu, cięższego i dłuższego, niż zazwyczaj.
Zdawało się, że wybiła jego ostatnia godzina.
Trupie oblicze, krwią się zabarwiło, piana czerwona spadła z ust na biały gorset koszuli i zostawiła na nim dużą plamę.
— Trzeba wziąć coś uspakajającego, drogi panie — szepnęła Ada Bijou z pozorem żywej sympatyi.
— A na co mi lekarstwa... — zawołał starzec głosem świszczącym. — Żartujesz pani chyba! potrzebuję rozgrzać się jedynie... Parę szklanek Xeres, to najlepsze lekarstwo na katar uparty.
— Chodźmy napić się Xeresu, kiedy pan tylko takich ziółek używasz — odrzekła dziewczyna z uśmiechem.
Następnie, pomógłszy Maurycemu podnieść się z sofy i podtrzymując go energicznie, ponieważ słabo mu się robiło co chwilę, wyszła w towarzystwie jego z pokoju dla grających.
— Przegrałem! — zawołał pomerańczyk, nie dokończywszy nawet partyi. — Pieniądze należę do ciebie, panie hrabio.
Wstał od stolika i zamierzał wyjść także.


XII.

— Już nie gramy? — zapytał Karol Laurent.
Pan Angelis potrząsnął głową przecząco.
— Gotów jestem rewanż dać panu — ciągnął łotr bezwstydny. — Niepodobieństwem jest, aby takie szczęście bezczelne nie skończyło się przecie. Pragnę przegrać koniecznie. Pozwól, kochany hrabio, jeszcze parę partyjek.
Pomerańczyk znów potrząsnął głową.
— Wygrałeś pan odemnie nic nieznaczącą bagatelę — powiedział. Zrewanżujemy się innym razem.
— Może pana męczy ecarté?
— Tak, męczy mnie.
— Życzysz pan sobie może trzymać bank w bakara?
— O, nie... Nie będę już grał tej nocy.
Samozwańczy Lorbac udał ździwienie i wykrzyknął:
— Sądziłem, żeś pan wiernym rycerzem damy pikowej!
— Tak, rzeczywiście.
— Cóż zatem panu przeszkadza?
Angelis zawahał się, a nakoniec rzekł raptownie:
— Jakkolwiek nie oddawna mam zaszczyt być znanym panu — sądzę jednak, żeś szanowny pan przyjacielem moim.
— Najszczerszym! — odrzekł Lorbac. Dziękuję panu, że nie wątpisz o tem. Bądź łaskaw wystawić na próbę przyjaźń moję...
Gorące uściśnienia rąk nastąpiły po tych wynurzeniach.
Karol Laurent myślał:
— Głupi!... wiem naprzód wszystko, co mi prawić będzie.
Pomerańczyk zaczął:
— Czy uważałeś pan, że od pół godziny straciłem przytomność prawie?
— Szczerze mówiąc, nic podobnego nie spostrzegłem... Może trochę roztargnienia, lecz sądziłem, że to u pana zwyczajne...
— Nie... nie... ja nigdy takim nie jestem... Zawsze panuję nad sobą!... Lecz tu oto, tej nocy, jak mówi jeden z waszych autorów, „piorun uderzył we mnie z nienacka“.
Karol Laurent znowu udał ździwienie.
— Piorun?... co tu piorun ma do czynienia?... powiedział. — Co to wszystko znaczy, wytłomacz mi, hrabio kochany?...
— To znaczy, że zakochałem się gwałtownie do szaleństwa...
— W kim takim?
Angelis wskazał ręką na sofę i odpowiedział.
— W tej kobiecie, która tu przed chwilą siedziała ze starcem ohydnym...
— Ada Bijou? — mruknął przez zęby Karol Laurent.
— Więc pan ją znasz? — zapytał pomerańczyk z ogniem.
— Wszyscy ją znają...
— Co to za jedna...
— Piękna kobieta przedewszystkiem...
— O... więcej niż piękna! — zawołał Angelis. Cudowna! Do dzisiaj nie przypuszczałem, aby równie piękna istota mogła się na świecie znajdować... Kocham ją i chcę mieć ją na własność...
— Tam do dyabła! — rzekł Lorbac. — Łatwo to powiedzieć „chcę”... trzeba, żeby i ona chciała, dopiero wtedy interes będzie skończony...
— Czyż to niemożebne.
— Trudna bardzo sprawa z tą dziewczyną.
— Dla czego? — Mówiłeś mi przecie, że damy, bywające u barona de Précy, to nie żadne westalki.. Czyż zachwycająca Ada Bijou miałaby być wyjątkiem?...
— Tego bynajmniej nie mówię...
— Dla czegoby więc miała być niezdobytą?... Pamiętaj, hrabio, że jestem bardzo bogatym, że rzucam garściami złoto nieraz, tak sobie, dla prostego kaprysu... że zatem mógłbym bardzo dużo uczynić dla namiętności...
— Nie masz szczęścia... kochany hrabio — odparł interlokutor pomerańczyka. — W złą chwilę przybyłeś... Przed paroma miesiącami powiedziałbym ci, jak mnie tu widzisz: „Wygrana pewna!“ dziś powiadam: „Wątpliwe zwycięztwo!...“
— Ada Bijou ma zatem kochanka?
— To jeszczeby nie wiele znaczyło... W świecie, w jakim żyje, im się więcej kogo uwielbia, tem go lepiej się zwodzi... Nie, Bijou obecnie nie kocha nikogo... niema wybrańca w znaczeniu, w jakiem pan rozumiesz... Obecnem jej marzeniem posuniętem aż do obłędu, jest odzyskanie dobrej sławy... Wesołe życie... przyjemności bez końca i miary, już ją zdenerwowały... Pragnęłaby zostać, czy pozować tylko na uczciwą kobietę... Zazdrości spokojnym mieszczkom, które ze swej strony zapewne jej też zazdroszczą... Chce męża koniecznie...
— Czy go znajdzie?...
— Już znalazła...
— Jest tu obecny?
— A jakże!... Czyżby ona była tu w przeciwnym razie?
— Pokaż mi tego człowieka...
— Jużeś go widział...
— Kiedy?
— Przed chwilą... obok siebie... na sofie...
— Jakto? — wybełkotał pomerańczyk osłupiały — ten starzec?...
— On sam...
— Ten trup chodzący!... Ta mumia egipska!!!
— To właśnie największa jego zaleta. Wdowieństwo w krótkim czasie, a toż to wspaniała gratka, zwłaszcza, że w dodatku przynosi wielki majątek...
— Więc ten starzec jest bogatym?...
— Posiada sześć milionów, a zazdrosny jak szatan... Chce się żenić z Adą, pod warunkiem, że będzie kochanym a nieoszukiwanym. Otóż ten przyszły jej mąż i pan, niedowierzający i jak małpa złośliwy, pilnuje zawzięcie Bijou, ona zaś pozwala mu trzymać się na pasku, aż do dnia ślubu, bo wie, że najmniejsze podejrzenie, w niweczby wszystko obróciło... Powtarzam panu zatem, że Ada chce się wydać za mąż, chce być bogatą i chce co najprędzej owdowieć, i że jest właśnie u tego potrójnego celu... Sądzisz pan, że byłaby zdolną dla przelotnego kaprysu, zniweczyć nadzieje tak długo w sercu piastowane? Cóżbyś mógł jej ofiarować za te zniszczone nadzieje?
— Cały mój majątek...
— Posiadasz hvabio sześć milionów?
Pomerańczyk potrząsnął głową przecząco.
— Więc przynajmniej uczyniłbyś Adę hrabiną? — Nigdy! Wszystko oprócz tego...
— No to nie masz szansy żadnej... Wierzaj mi, nie myśl o tem więcej...
— Co?... ja miałbym dać za wygraną! — powtórzył Angelis. — To niemożebne... W przeciągu pięciu minut, zawładnęła mną całym, tak jak nigdy nie dokazała tego żadna kobieta od czasu, gdy się począłem kochać... Musi być moją, za jakąkolwiek bądź cenę, nie cofnę się przed niczem... Jeżeli prośby nie pomogą, to podstępu użyję, jeżeli podstęp się nie uda, ucieknę się do siły... U nas w Pomeranii, panie hrabio, gdy kobieta wpadnie nam w oko, a nie chce być uległą, bierzemy ją gwałtem i... finita la comedia... Czyż myślicie, że przejechawszy granicę, zapomniałem obyczajów mojej ojczyzny?... Cokolwiekby z tego wynikło, choćby to miało być coś dla mnie najgorszego, postanowiłem sobie, i wydrę tę dziewczynę obrzydłemu starcowi, postanowiłem to sobie i dotrzymam postanowienia...
— Taa...a...k?...
— Tak, to moje ostatnie słowo...,
— A... skoro chodzi o uczucie prawdziwe i na wszystko się ważące, nie opuszczę pana w tej potrzebie... Będę sprzymierzeńcem pańskim, będę cię chronił od wybryków i ekstrawagancyj, do jakich, jak widzę, jesteś pochopnym niezmiernie... Mam niejaki wpływ na Adę, będę zatem bronił twojej sprawy... Zacznę od tego, że cię przedstawię, trzeba bowiem, ażeby panna Bijou wiedziała, z kim ma mieć do czynienia... Daj mi pan jednak słowo szlacheckie, że nie odezwiesz się z niczem, że zostawisz mi zupełną swobodę działania, że postępować będziesz ściśle według wskazówek moich...
— Masz pan to słowo, daję ci je z całego serca, a pozwól mi dodać, że wdzięcznym będę nieskończenie... Rozporządzaj moim majątkiem! Rozporządzaj życiem mojem!
— Do licha! — pomyślał Karol Laurent — niczego więcej nie pragnę!
A głośno dodał:
— Służę ci, hrabio!...


XIII.

Herman Vogel zadziwił się ogromnie, gdy zobaczył, że Karol Laurent przedstawia hrabiego Angelis pannie Bijou, która, widząc przed sobą ładnego chłopca, nie mogła powstrzymać uśmiechu bardzo pociągającego.
Maurycy Villars dostrzegł ten uśmiech, dreszcz zazdrości przebiegł po wyschłej jego skórze...
Mąż Walentyny pociągnął na bok pseudo-Lorbaca i zapytał:
— Co to znaczy? Dla czego bez porozumienia ze mną, zaznajamiasz tego obcego z Adą, tembardziej, gdy odgadłeś, że dziewczyna gra dziś rolę przezemnie jej wskazaną?...
— Uspokój się, baronie — odparł Karol Laurent. — Jakiekolwiek są twoje zamiary, w poprzek ci z pewnością nie stanę... Znajomość, która cię tak intryguje, nie będzie mieć następstw żadnych... Odnosi się ona do przyszłości, do tego planu grandioso, jaki dojrzewa w mej głowie i jaki poznasz w swoim czasie...
— Pomimo to wszystko, pamiętaj, drogi hrabio, że Ada należy dziś do mnie i że nic jej nie powinno odrywać od rozpoczętego dzieła...
— Nie bój się, kochany baronie...
Wieczór upłynął bez wypadków szczególnych.
Odjeżdżając o czwartej nad ranem z ulicy Boulogne, i Maurycy Villars, i hrabia Angelis byli gwałtownie zakochani w pannie Bijou...
A teraz przenieśmy się o dwa tygodnie naprzód.
Od pięciu dni Herman bardzo rzadko bywał w Bas-Meudon, a jeżeli raczył się pokazać na chwilę, to tylko dla tego, aby Walentynie, zaniepokojonej jego nieobecnością, nie przyszła ochota szukać go przy ulicy Pépinière lub też w banku Jakóba Lefevre, bo to mogłoby go skompromitować.
Nie zadawał sobie już wcale trudu, tłomaczenia żonie, dla czego po całych nocach w domu nie bywał.
Mało go obchodziło, czy Walentyna posądzi go o niewierność i czy cierpieć będzie z tego powodu.
Zanadto był pognębiony własnemi swojemi sprawami, ażeby myśleć mógł o łzach nieszczęśliwego dziecka, co nazwisko jego nosiło.
Pod swoim arystokratycznym pseudonimem, poświęcał łotr wieczory i noce Maurycemu Villars, którego był nieodłącznym towarzyszem, i który nie mógł się obejść bez niego podczas uczt i orgij bezecnych, w towarzystwie czarodziejki o włosach ognistych.
— Trzeba raz już to skończyć — mówił sobie Vogel — trzeba skończyć jak najprędzej!... Nagła śmierć tego trupa, dyszącego zaledwie, uratuje mnie może... Za kilka dni będzie za późno!...
Ohydna myśl zbrodniczego skrócenia skonania temu, którego nie bez racyi nazywał: trupem zaledwie dyszącym, napastowała go bazustannie.
Odpychał jednak precz pokusę niebezpieczną.
Trucizna ślady pozostawia!...
Bał się...
Nie ustawał więc w zabijaniu wuja swej żony, powolnemi sposobami, jakich nie przewidziało prawo i jakich z tego powodu karać nie może.
Co dzień, co godzina, co minuta nawet, Maurycy Villars zbliżał się do mogiły.
Czy zejdzie doń w samą porę?
Czy zbawienie Hermana stanie się zapłatą zbrodni?
Vogel bezustannie stawiał sobie te zapytania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Godzina jedenasta wieczorem tylko co wybiła.
Prosimy czytelników, aby przestąpili wraz z nami próg gabinetu prywatnego, położonego na pierwszem piętrze Maison d’Or.
Maurycy Villars, Vogel a raczej baron de Précy w towarzystwie panny Bijou, dojadają obiadu, zaczętego o godzinie ósmej.
Okna wychodzące na bulwar, zamknięte są i szczelnie zasłonięte.
Masa świec w kandelabrach, czyni powietrze gorącem nie do wytrzymania.
Na jednej z konsoli stoi kilkanaście butelek pustych z etykietami: Chateau d’Yquem, Chateau Lafitte i Marsigny.
Świadczy to, że biesiadnicy nie próżnowali.
Stół przedstawiał się jak plac boju, ponieważ Vogel nie pozwalał nic sprzątać lokajom.
Resztki deseru nie dojedzonego przez łakomą Adę Bijou, leżały porozrzucane razem z przeróżnej formy kieliszkami, filiżankami od kawy, pudełkami od cygar i z naczyniem srebrnem, w którem chłodziła się w lodzie wypróżniona do połowy butelka szampana.
Maurycy Villars, rozparty na sofie obok Ady, siedział naprzeciw Hermana.
Ada Bijou, wsparta na poduszkach z głową w tył odchyloną, z rękami w górę podniesionemi i papierosem w ustach, puszczała dym w górę i patrzyła w sufit okiem bezmyślnem.
Wino, które zrazu ożywiało, odurzyło ją obecnie.
Była już dobrze podciętą, była w bardzo złym humorze, była bardzo Śpiąca, ociężała i znudzona.
Rozmyślała właśnie nad tem, że cyrkowcy wędrowni, o silnych kształtach, skaczący na koniach w trykotach cielistych i krótkich kalesonach aksamitnych, to prawdziwie ładne chłopaki, że gdyby z jednym z takich ucztowała w tym tu gabinecie, to nie nudziłaby się z pewnością.
Nie będziemy opisywać, jak wyglądał Maurycy Villars i jak szybkie postępy zgrzybiałość jego czyniła.
Praca Vogla wydawała owoce.
Można było być pewnym, że wuj Walentyny zdecyduje się umrzeć na czas oznaczony.
Biedny starzec miał głowę słabą, a Herman, wytrwały, jak każdy prusak, zachęcał go do picia, i podniecał miłość jego własną.
Maurycy Villars był okrutnie pijanym i czasem tylko jakiś błysk rozumu przemknął mu po głowie.
Wtedy zaczynał rezonować, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi, i nie czekając na odpowiedź.
Następnie tracił znów świadomość siebie, a język plątał mu się i stawał kołem jak sparaliżowany.
Róż i blansz opadłe z twarzy, czyniły go podobnym do starej kamienicy zniszczonej wilgocią.
Ściągnięte rysy miały wyraz bydlęcy.
Oczy szklane patrzyły, nic nie widząc.
Głowę opuścił na piersi, a obwisłemi wargami cmoktał cygaro oddawna zagasłe.
Herman Vogel chociaż się nie ochraniał, zachował jednak całą przytomność i całą krew zimną swoję.
Wpatrzony w Maurycego Villars, zdawał się wyczekiwać, rychło w tej piersi chudej serce bić przestanie.
Na raz ściągnęła się twarz jego blada a wzrok przybrał wyraz dziki i pełen groźby.
Postanowienie, błyszczące w oczach prusaka, musiało mieć siłę magnetyczną, okrutną.
Wuj Walentyny zadrżał, wyprostował się i spojrzał prosto w oczy Voglowi.


XIV.

Oblicze tego ostatniego straciło natychmiast wyraz groźby.
Oczy stały się słodkiemi i pieszczotliwemi, uprzejmy uśmiech zarysował się na ustach.
— Cóż to, kochany Maurycy — rzekł — zdrzymnąłeś się trochę, jak widzę...
Wuj Walentyny zaprzeczył gestem.
— Zdrzemnąłem się, powiadasz... — jąkał głosem ostrym, z czkawką pijacką — zdaje ci się chyba... Nigdy! nigdy!... Gustawie, ty nie znasz jeszcze twego przyjaciela... Gustawie, przykrość mi sprawiasz... Nie... nie... mój kochany... mój jedyny, nie spałem... zamyśliłem się...
— O czemże myślałeś Maurycy?...
— O czem myślałem?... — powtórzył stary kawaler. — Sam nie wiem... Jakie to zabawne!... Daję słowo, że nie pamiętam...
Zmarszczył brwi, zdradzając tem natężenie mózgu..
Po chwili widocznego wysiłku przemówił:
— Ah! otóż przypomniałem sobie... Myślałem właśnie, jak słodko żyć pomiędzy miłością i przyjaźnią, jak mówi stara piosenka... Zapomniałem tylko nuty... i słów także zapomniałem... Mniejsza z tem... Tra... la... la!... Umiesz tę śpiewkę, Gustawie?... Jeżeli umiesz, to zaśpiewaj... Zrobisz mi wielką przyjemność... tra... la... la... la... Przyjacielu kochany, zaśpiewaj...
Nie czekając odpowiedzi Hermana, Marycy mówił dalej:
— O jakżeż los mój godnym jest zazdrości!... Kocham i jestem kochany... Najpiękniejsza kobieta w Paryżu do mnie należy... Ada uwielbia mnie... Prawda, moja mała, że mnie uwielbiasz?...
I dotknął suchemi palcami gołego ramienia Bijou.
Dotknięcie to wyrwało piękną grzesznicę z pół sennych marzeń o ładnych cyrkowcach wędrownych, skaczących przez koła papierowe, przy dźwiękach krzykliwej orkiestry.
Wstrząsnęła się z obrzydzeniem i odsunęła co prędzej.
Maurycy Villars nie spostrzegł tego i prawił dalej:
— Ona mnie uwielbia, ona mnie uszczęśliwia... Sam sułtan... wyznawca Mahometa, gdy się znajduje w swoim haremie, przesiąkłym wonią perfum arabskich, nie jest tak swawolnym, ani tak jak ja szczęśliwym!... Bo widzisz, Gustawie, Ada, to Venus wcielona!... Nie mów o tem nikomu... lecz podbiła mnie zupełnie... To cię dziwi, wszak prawda, mój drogi?... Podbiła mnie, mnie, który jestem więcej niż motyl płochy!... Otóż ustatkowałem się... na całe życie... Co chcesz, mój drogi... człowiek jest ułomnym... trzeba raz z tem skończyć... ożenię się z Adą... Będziesz świadkiem moim... toż to będzie wesoło... lecz nie mów nikomu...
Herman wzruszył pogardliwie ramionami.
Wuj Walentyny, jak to się pijanym zdarza, nie mógł powstrzymać wylewu swych uczuć, ujął za ręce kasyera i gadał:
— Tyś mój przyjaciel, Gustawie... mój najlepszy przyjaciel... tyś mi brat rodzony... pragnąłbym, ażebyś był synem moim... Czy chcesz, bym cię adoptował?...
— Czemu nie? — rzekł Herman ze śmiechem.
— A więc interes skończony... za tydzień zaadoptuję cię... Baron... będę mieć syna barona... to mi pochlebia... będziemy sobie żyć razem z Adą, w rozkoszach prawdziwych... Życie, to rzecz wyśmienita!... Jak tu gorąco... duszę się... Gdybyś wiedział, jakie mnie pragnienie pali... Gustawie, ochłódź twego przyjaciela... Baronie, daj pić ojcu twojemu...
— Chcesz szampana? — zapytał Vogel głosem zmienionym.
— Daj szampana, lub co ci się żywnie spodoba — zamruczał starzec — wszystko mi jedno, byle zimne było... O jak mi gorąco... Daj mi pełną szklankę... daj dwie... wypiłbym całą butelkę... Pić mi się chce...
— Poczekaj...
— Czekam z całem zaufaniem... Nalej mi, przyjacielu... Oto przyjaciel!... oto syn prawdziwy!... Miłość i przyjaźń... Niech żyją... tra... la... la... la... Zaśpiewasz potem.. Jeżeli potrafisz... Jeżeli nie potrafisz... to się nauczysz... Zrób to dla mnie... Przecież cię za syna przyznaję...
Vogel wziął ze stołu butelkę, zawierającą kirschwasser, napój wyborny a straszny zarazem, napój, w którym kwas pruski znajduje się w wielkiej ilości...
Napełnił nim po brzegi dużą szklankę i podał Maurycemu, mówiąc:
— Wypij... to cię orzeźwi... zobaczysz... no, dalej, wychyl do dna... Tra... la... la...
Wuj Walentyny, wziął drżącą ręką szklankę, a przechyliwszy w tył głowę, wlał w gardło od jednego razu całą dozę.
Skutek był szybki i piorunujący.
Starzec zużyty do szpiku kości i nie będący w stanie poruszyć się bez pomocy, wyprostował się naraz, jak jaguar strzałem ugodzony.
Przez sekundę może, stał prosty, odrażający i wstrętny, z rękami rozłożonemi, z gębą otwartą, z oczami na wierzch wyszłemi.
Wyraz cierpienia gwałtownego, niewypowiedzianego odbił się na twarzy zniszczonej.
Ta sama trzęsąca się i słaba ręka, zgniotła na miazgę szklankę, której nie puścił jednak z dłoni.
Wszystko to, powtarzamy, nie trwało sekundy nawet.
Nagle wuj Walentyny wydał okrzyk ostry, połączony z chrapaniem i jękiem.
Nie wymówił ani słowa, i runął na sofę jak nieżywy.
Wyciągnięty na wznak, z otwartemi powiekami, wzrokiem szklanym i wywieszonym językiem spalonym, wyglądał na trupa ulegającego już rozkładowi.
Uśmiech tryumfu zaigrał na wargach Vogla.
Rozdzierający okrzyk konającego, zbudził pannę Bijou z jej marzeń o cyrku wędrownym i o jeźdźcach w cielistych trykotach.
Ujrzawszy na wznak padającego starca, zerwała się pomieszana na równe nogi i skoczyła ukryć się w kącie pokoju, jak gdyby przed własnem, strasznem niebezpieczeństwem uciekała.
— Co ci się stało, moja droga?... — zapytał Vogel.
Ada Bijou wyciągnęła rękę w kierunku ciała Villarsa i odpowiedziała zapytaniem:
— Coś ty mu się dał napić?...
— Mrożonego szampana, którego żądał przecież... — odrzekł Herman, a po chwili dodał: — Niepotrzebnie pytasz o to, skoro wiesz doskonale, co podałem... Napełniłem szklankę w twoich oczach...
— Ja nic nie wiem... nic nie wiem... — odparła młoda kobieta, podniecona do najwyższego stopnia — ja nic nie wiem, ale przypuszczam, że kłamiesz!... Domieszałeś trucizny do wina!... Tego nie było w naszej umowie... Popełniłeś morderstwo... zbrodnię najstraszniejszą!... Nie chcę być skompromitowaną... Nie jestem wcale twoją spólniczką... Brzydzę się tobą... Jeżeli Maurycy Villars umrze, oskarżę cię, rozumiesz...
Błyskawica wściekłości i nienawiści zamigotała w oczach prusaka, lecz i zagasła natychmiast.
Kasyer Jakóba Lefevre wzruszył ramionami i odrzekł głosem spokojnym:
— Brzydkie słowo rzuciłaś... kobietko kochana... Miałbym prawo rozgniewać się na ciebie, lecz dam ci pokój tym razem... Pewny jestem, że nie zastanowiłaś się nad tem, coś powiedziała... Przewróciło ci się w ładnej główce, Adeczko... Ale to nerwy tylko... Nie wiem, czy Maurycy Villars żyje, czy nie żyje... ale to wiem, że w żadnym razie, ja nic zgoła winien nie jestem... Dowiodę ci zaraz tego i przywołam lekarza; będziesz mogła powtórzyć mu podejrzenia swoje, jeżeli nie zmienisz zdania... Denuncyuj mnie, kochanko, jeżeli ci się podoba, proszę... nie żenuj się wcale!... Jestem niewinny, nie boję się zatem nikogo i niczego...
— Czyżbym się naprawdę omyliła?... — pomyślała Ada — czyżbym rzuciła posądzenie niesłuszne? Baron działa jakby w najlepszej wierze, a jednak jakieś to wszystko dziwne...
Vogel nacisnął tymczasem guzik dzwonka elektrycznego, następnie roztworzył drzwi i z całych sił zawołał:
— Na pomoc!.. Prędko!... Doktora sprowadzić, chodzi o życie człowieka...
Wołanie to poruszyło gości restauracyjnych, drzwi się więc uchylały i różne zaciekawione ładne główki wyglądały z gabinetów.
Nadbiegło kilkunastu chłopców i starszych kelnerów.
Maurycego Villarsa znali wszyscy, bo był stałym gościem zakładu.
Na widok leżącego bez życia, osłupieli też wszyscy.
— Jest doktór pod nr. 8.. — odezwał się jeden z chłopców, poproszę go zaraz...


XV.

Młody doktór Favier, człowiek głębokiej nauki, będący w modzie w owej epoce, a przedewszystkiem poszukiwany przez aktorki i kokoty, jadł właśnie kolacyjkę pod nr. 8, w kompanii pań i panów z półświatka.
Przybiegł na wezwanie w ubraniu wieczorowem, w czarnym fraku, w kamizelce spiętej na jeden guzik, w białym krawacie i z kamelią w dziurce ubrania.
Wchodząc do gabinetu, spojrzał najpierw na Adę.
— A!... — pomyślał — to śliczna jakaś dziewczyna... dziwna rzecz, że ją dziś pierwszy raz widzę...
Skłonił się Hermanowi, ukląkł przy sofie i pochylił nad starcem.
— Co to?... — zawołał — a toż to pan Maurycy Villars!...
— Rzeczywiście... — odpowiedział Vogel niezmiernie ździwiony.
— Co mu się stało?...
— Nie będzie to nowiną dla pana, skoro znasz mego starego przyjaciela, że się cnotą wstrzemięźliwości nie odznaczał i że dziś przy stole był trochę... jakby to powiedzieć...
— Poprostu pijany — dokończył doktór.
— Pił dużo win mocnych — objaśnił Herman, a następnie wypił masę przeróżnych likierów. Zdawało mi się, że jest dobrze podciętym, nie uważałem jednak, ażeby mógł być chorym. Aż tu przed jakiemi pięciu minutami począł skarżyć się na gorąco i zażądał podania sobie szampana mrożonego. Podałem mu pełną szklankę i tę jednym haustem wychylił. Po wypiciu podniósł się z twarzą zmienioną okrutnie, krzyknął przeraźliwie i padł na wznak bez przytomności. Przeraziłem się straszliwie... otworzyłem drzwi i zawołałem o pomoc... Dziękuję panu za pośpiech, z całego serca dziękuję...
— Nie ma za co — odpowiedział doktór. — To obowiązek mój przedewszystkiem.
Mówiąc to, doktór Favier ujął za puls Maurycego Villars; następnie rozpiął na nim koszulę i przyłożył rękę do lewej strony piersi umierającego.
— Przyjaciel mój żyje — wszak prawda, panie doktorze? — zapytał Vogel ze wzruszeniem udanem znakomicie. To, co go spotkało, przeminie bez żadnych następstw?
Doktór nie zaraz odpowiedział.
— Panie, błagam cię, przemów!! — powtórzył fałszywy baron. — Milczenie pańskie niepokoi mnie okrutnie.
— Pan Villars żyje jeszcze — oświadczył doktór — ale to niewiele znaczy.
— Przypuszcza pan, że grozi mu niebezpieczeństwo?
— Bardzo wielkie.
— Lecz chory może być jeszcze uratowanym?
— Nie śmiem się tego spodziewać.
— Cóż to jest za choroba tak niespodziewana i gwałtowna?
— Uderzenie krwi na mózg.
— Przecież są jakieś sposoby na podobne uderzenia, przecież bywają nieraz dobrym wieńczone skutkiem?
— Chyba puszczenie krwi i synapizmy.
— Zarządź pan zatem co prędzej i jedno i drugie.
— Niepodobna.
— Dla czego?
— To i tamto, działając na organizm, przesycony jadłem i napojami, sprowadziłoby śmierć nieochybną i natychmiastową.
— Więc trzeba nieszczęśliwego zupełnie bez pomocy zostawić?
— Trzeba go najprzód odwieźć do domu a następnie zawezwać lekarza, który stale pana Villarsa kuruje, bo ten, znając z gruntu usposobienie swego pacyenta, będzie mógł spróbować środków, na jakie ja się nie odważę.
— Doktorze, błagam, nie odstępuj nas w nieszczęściu, jedź z nami na ulicę Amsterdamską.
— Jeżeli pan sobie życzysz... lubo to się na nic nie przyda.
— Proszę cię, doktorze.
— Dobrze! Jestem na usługi. Uprzedzę tylko moich przyjaciół i zaraz tu powrócę. Najpierw atoli trzeba unieść ciało i położyć, jak się należy.
Maurycy Villars, chudy i wyschły, nie więcej ważył niż dziecko.
Z łatwością przyszło go ułożyć na sofie w pozycyi człowieka śpiącego.
Doktór wyszedł z gabinetu.
Herman, pozostawszy sam z Adą Bijou, powiedział z ironią:
— Na cóż, moja czuła przyjaciółko, czy zawsze jeszcze bierzesz mnie za truciciela?
— Nie — mruknęła dziewczyna tonem bynajmniej niezdradzającym głębokiej wiary.
— Słyszałaś, co mówił doktór? Nasz przyjaciel dostał uderzenia krwi do głowy... nic nad to w świecie prostszego...
— Zapewne.
— Nic ci nie pozostaje, drogie dziecię, jak włożyć kapelusik na śliczną główkę i powrócić co prędzej do siebie. Znajdziesz z pewnością powóz na bulwarze. Nie potrzebuję dodawać, że w razie spełnienia się przepowiedni doktora, to jest w razie, gdyby przyszło komu opłakiwać naszego przyjaciela, to, co było umówionem pomiędzy nami, to jest cena należna ci za udział w tym nieszczęśliwym wypadku, wypłaconą ci zostanie bez zwłoki. Uregulujemy rachunki.
— Dobrze, będę czekać — odpowiedziała kurtyzana i rzuciwszy ostatnie, pełne grozy spojrzenie na nieruchome ciało starca, wyszła.
Vogel przywołał kelnera.
— Podaj rachunek — zawołał — i zobacz, czy powóz pana Villars czeka przed hotelem.
— Dobrze, proszę pana.
Kelner wybiegł i powrócił za chwilę.
— Oto rachunek — powiedział. — Powóz tego biednego pana stoi od godziny. Toż to się stangret zmartwi, gdy zobaczy swego pana w takim stanie.
— Każ podjechać od ulicy Laffite.
— Dobrze, proszę pana.
W tej chwili wszedł doktór Favier w okryciu i z kapeluszem w ręku.
Dwóch służących zniosło starca zemdlonego i usadowiło w kącie powozu.
— Siadaj, doktorze, obok niego — powiedział Herman.
— A pan?
— Ja siądę na kozioł z woźnicą.
Powóz skręcił na ulicę Amsterdamską, konie szły wolno jak z karawanem, lecz, że odległość nie była zbyt wielką, stanęli na miejscu w pół godziny niespełna.
Służba jak zawsze, oczekiwała powrotu swego chlebodawcy.
— Pan baron na koźle? — zawołał lokaj.
— Józefie — odparł Vogel — pan twój miał atak apopleksyi... bardzo jest chory...
— O Boże!
— Trzeba go rozebrać, położyć do łóżka i pobiedz natychmiast po doktora domowego... Ażeby prędzej się załatwić, wsiadaj do powozu...
— Nie potrzeba, panie baronie... doktór mieszka obok, na ulicy Medyolańskiej...
W pięć minut potem, Maurycy Villars, ciągle bezprzytomny, leżał na nizkiem, szerokiem łożu swojem, w dziwacznym pokoju wybitym żółtym atłasem.
Lustra otaczające łóżko, oprawne także w atłas żółty odbijały i pomnażały w odbiciach siną twarz wuja Walentyny, otwarte jego oczy i wykrzywione wargi.
Był to widok i straszny i wstrętny zarazem.
Doktór ujął znowu za puls chorego i znowu poruszył głową znacząco.
— Jak pan znajduje? — zapytał Vogel.
— Bardzo źle — odpowiedział lekarz. — Jestem przekonany, że jutra nie doczeka... Jeżeli to człowiek religijny, dobrze pan zrobisz przywołując księdza...
— Nie potrzeba — mruknął Vogel. — Przyjaciel mój był filozofem... Jeżeli prawdą jest, że nadchodzi jego ostatnia chwila, umrze tak, jak i żył...
— Tem gorzej dla niego... pomyślał doktór, chociaż nie był nabożnisiem.
Nadszedł lekarz domowy.
Zgodził się w zdaniu z eleganckim swoim kolegą, zadecydował, że dla Maurycego Villars niema już ratunku.
— Oddawna już grom ten wisiał nad nim — dodał. — Radziłem mu ciągle, żeby się oszczędzał... Nie chciał słuchać i oto skutek!... Był zuchem co się nazywa! Ledwie dychał, a dokazywał!... Niemam tu nic do roboty... Przyjdę jutro, o ósmej rano... skonstatuję śmierć i basta...
— Zostanę przy moim przyjacielu — jąkał Vogel głosem łzami napełnionym... Chcę być z nim i przy nim do ostatniej chwili...
Lekarze wyszli razem.
Mąż Walentyny został sam w pokoju, w którym Maurycy Villars walczył ze śmiercią...


XVI.

— Dobijam do celu! — mruczał prusak — straszna niepewność, dręcząca mnie od tak dawna, ustąpi nareszcie...
Wiemy, do jakiego celu dążył kasyer Jakóba Lefevre: chciał się dowiedzieć, czy Maurycy Villars zostawił rozporządzenie jakie piśmienne, a w danym razie, zniweczyć wszystko, coby miało do testamentu jakiekolwiek podobieństwo.
W głębi pokoju, pomiędzy dwoma oknami, stało eleganckie biurko z drzewa różanego, wykładane blatami z porcelany sewrskiej.
Herman wiedział, że w tem biurku złożone są wszystkie najważniejsze papiery wuja jego żony.
Przed kilku dniami, w obecności jego, otwierał starzec do tego biurka kluczykiem mikroskopijnym, zawieszonym pomiędzy brelokami zegarka...
Zegarek i portmonetka leżały obok łóżka na stoliczku,
Dwie lampy i świece płonące w kandelabrze jasno pokój oświecały.
Zdawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by pobiedz do biurka, otworzyć je i przepatrzeć to, co w sobie zawiera; ostrożność jednak powstrzymywała Hermana od zbyt prędkiego wzięcia się do roboty.
Potrzeba było nie dać się złapać na gorącym uczynku...
Potrzeba było zatem czekać...
Usiadł przy łóżku i miał w sobie dość okrutnej odwagi, aby patrzeć w twarz człowieka, którego popchnął do grobu...
Maurycy leżał nieruchomo na łożu, z którego powstać już nie miał.
Śmierć naznaczyła go już swem piętnem.
Słabiuchne tylko drżenie powiek świadczyło, że duch kołatał się jeszcze w nędznem ciele.
Herman siedział tak przez pół godziny.
Potem wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju.
Zastał w nim lokaja rozciągniętego na kanapce i chrapiącego dość głośno.
— Józefie! — przemówił szeptem prusak, trącając w ramię śpiocha.
Służący zerwał się i trąc oczy bąkał:
— Czy pan baron potrzebuje czego?... Czy nieszczęście nadchodzi?...
— Jeszcze nie — odparł Vogel — biedny twój pan jednakże skończy lada chwilę... Słyszałeś przecie wyrok doktorów...
— Może pan baron chce, ażebym także czuwał?...
— Niema potrzeby... Sam spełnię bolesną powinność, jaką na mnie wkłada obowiązek przyjaźni... Będziesz potrzebował zająć się rano wielu rzeczami, musisz więc mieć umysł wypoczęty... Godzina druga po północy... idź połóż się, prześpij do szóstej rano, a potem przyjdź do mnie...
— Pan baron pozwala mi odejść?
— Nietylko pozwalam, ale nakazuję po prostu...
— Odchodzę tedy... Gdyby obecność moja była potrzebną, dosyć pociągnąć za sznur przy łóżku... Przybiegnę natychmiast... bo się położę w ubraniu...
— Dobrze, chociaż nie będziesz na pewno potrzebny... Śpij spokojnie... O szóstej zadzwonię na ciebie...
Lokaj posunął się do wyjścia, ale zaraz powrócił jeszcze.
— Czy pan baron pozwoli mi zanieść do siebie prośbę?
— I owszem, słucham...
— Pan Villars był panem, jakich mało... Tracę miejsce doskonałe... Jestem w rozpaczy... Gdyby pan baron chciał mnie przyjąć do siebie i dał takie same zasługi, byłoby to wielką dla mnie łaską...
— Nic w tem niema niepodobnego... Zobaczymy...
— Dziękuję panu baronowi, stokrotnie z góry dziękuję... Będę się starał dogodzić zawsze panu baronowi...
Po odejściu służącego, Herman Vogel wrócił do pokoju sypialnego, pozamykał drzwi na klucze, i spokojny, że go nikt nie zejdzie, wziął świecę i zbliżył się de łóżka.
Podczas krótkiej jego nieobecności, ustało nawet słabe drżenie powiek... Maurycy wyglądał już jak nieboszczyk.
Kasyer wziął małe lusterko, leżące na stole przy łóżku, i przytknął do ust wpół otwartych.
Lusterko pozostało czyste, żadna para nie zaćmiła jego przejrzystości.
Morderca bez wahania rozpiął koszulę swej ofiary i położył rękę na piersiach... Serce nie biło już wcale.
— No, teraz już skończył na dobre! — pomyślał nędznik. — On umarł, a ja żyję i jestem bogatym...
W chwilę potem otworzył biurko i zaczął papiery przeglądać.
Nie wiele było takich, które mogły zająć Hermana, wszystkiego dwa i te chciwie odczytywał.
Pierwszy dokument podpisany ręką Maurycego Villars, a zatytułowany „Stan mojego majątku,“ obejmował spis obligacyj kolei żelaznych francuzkich i zagranicznych, oraz innych papierów wartościowych towarzystw przemysłowych pierwszorzędnych.
Ogół majątku zawartego w powyższych papierach, przechodził wartość sześciu milionów.
Drugi dokument był kopią świadectw banku francuzkiego, gdzie te wszystkie akcye były złożone.
Herman drżał z radości, mówiąc sobie, że całe to mienie, tak łatwe do zamiany na gotówkę, znajdzie się niezadługo w jego rękach, i że dzięki temu, zamiast runąć w przepaść, zostanie ocalony i będzie milionerem...
W jednej z szufladek były rachunki już uregulowane i książeczka z czekami.
Druga zawierała kilka rulonów złota i kilkanaście biletów bankowych, których kasyer bał się dotknąć.
Lecz testamentu nigdzie ani śladu...
Nigdzie ani brulionu, ani żadnej notatki naprowadzającej na domysł, żeby nieboszczyk chciał ostatnią wolę swoję oblec w formy prawne.
Vogel zamknął biurko, otworzył drzwi z zamków, usiadł napowrót przy łóżku i śnił na jawie sny złote.
Parę minut przed szóstą pociągnął za sznur od dzwonka.
Lokaj stawił się z fzyognomią zastosowaną do okoliczności...
— Skonał już, mój drogi przyjaciel — rzekł Herman łzy obcierając. — Udaj się co prędzej do sędziego pokoju tego okręgu, oświadcz, jako pan twój umarł i zażądaj, ażeby co rychlej położono pieczęcie na własności nieboszczyka... Nie znam sukcesorów pana Villars, lecz trzeba praw ich pilnować...
Pomimo, żem okrutnie zmęczony, nie ruszę się ztąd aż do przybycia sędziego pokoju i urzędników
O ósmej rano, podczas gdy sędzia w towarzystwie pisarza i doktora kładł pieczęcie na różnych sprzętach, szafach i biurkach nieboszczyka, mąż Walentyny opuszczał pałacyk przy ulicy Amsterdamskiej i wskoczywszy do fiakra, kazał się wieźć na ulicę Montmartre pod nr. 131.
Wiemy, że do pana Rocha miał Vogel wolny wstęp, o każdej godzinie dnia i nocy.
— Widzę z twarzy twojej, kochany klijencie, iż stało się coś nowego! — wykrzyknął prawnik na powitanie.
— Stało się coś bardzo ważnego! — odparł Vogel — Maurycy Villars umarł dziś w nocy...
— Czy jesteś tego pewnym?
— Byłem przy tem... Pieczętują wszystko u nieboszczyka mojego wuja...
— Testament jest?
— Niema...
— Zkąd wiesz?
— Szukałem wszędzie i... nic nie znalazłem.
— Wyśmienicie... Zręczny z ciebie ptaszek! Winszuję, serdecznie winszuję...
— Czas nagli... co teraz robić?...
— Zaraz ci powiem...


XVII.

— Położenie jest najprostszem w świecie, mówił pan Roch. — Żadne korowody miejsca mieć nie mogą... Otwórz kodeks cywilny, przepatrz sobie księga trzecia, rozdział I, ustęp IV, artykuł 749...
Maurycy Villars umarł bez testamentu i bez potomków, po śmierci swego ojca i matki, zatem pani de Cernay, siostra jego, gdyby żyła, byłaby jedyną jego spadkobierczynią...
Otóż po śmierci pani de Cernay, dwie jej córki: Walentyna i Klara, dziedziczą cały majątek wuja swego.
Że zaś jesteś mężem Walentyny, że pobraliście się bez intercyzy, czyli na prawach wspólności majątkowej, staniesz się dziedzicem naturalnie, i będziesz miał zaszczyt wyliczyć szanownemu mojemu spólnikowi, panu Fumelowi i mnie, którego przed sobą widzisz, sumkę wyłuszczoną w pewnym cyrografie, podpisanym własnoręcznie, w cyrografie, o jakim, jak sądzę, nie zapomniałeś przecie...
Herman patrzył prosto w oczy prawnikowi.
— O niczem nie zapomniałem odpowiedział — abym wam jednak mógł zapłacić, muszę sam najpierw dostać, wskażcież mi zatem sposób na to...
— Słusznie i sprawiedliwie... Udaj się więc natychmiast do notaryusza nieboszczyka...
Jak się nazywa i gdzie mieszka?
— Nazywa się pan Chatelet, mieszka na ulicy Choiseul nr. 24.
Vogel wyjął notatnik i zapisał.
— Zażądaj widzenia się w interesie ważnym i niecierpiącym zwłoki — ciągnął ex-adwokat — zawiadom go o śmierci jego klijenta, bo z pewnością nie wie o niej jeszcze, daj mu poznać prawa twej żony do spadku; powierz opiece interesa pani Vogel i jej małej siostrzyczki, a potem siedź cicho i czekaj, aż cię zawezwą... Czy pieczęcie położone?
— W tej chwili właśnie sędzia pokoju tem się zajmuje...
— Bardzo dobrze!... Pan Chatelet stosownie do przepisów, zażąda bezzwłocznego zdjęcia tych pieczęci, w celu poszukiwania testamentu, ale go nie znajdzie... Od chwili, w której skonstatują nieistnienie na piśmie ostatniej woli nieboszczyka, wejdziesz kochanku, ty, we własnej swojej osobie w posiadanie spadku...
— Na nieszczęście — rzekł Herman — nie mogę prosto ztąd udać się na ulicę Choiseul...
— Dla czego?
— Godzina to, w której muszę być w biurze koniecznie...
— Puść w trąbę pryncypała...
— Niepodobieństwo!
— Dla czego?... Jesteś bogatym, czyli będziesz nim wkrótce, co na jedno wychodzi...
Mąż Walentyny pokręcił głową i mruknął:
— Mam ważne powody, ażeby do ostatniej chwili wytrwać na stanowisku.
Prawnik uśmiechnął się znacząco.
— Bardzo słusznie... — rzekł. — Lepiej być osobiście przy kasie, gdy przyjdą doń pewne wekselki do wypłaty... Karol Laurent nie próżnował, nie prawda?
— Mylisz się, grubo się mylisz, zaręczam... — jąkał Vogel.
— Niech i tak będzie... — powiedział pan Roch, śmiejąc się na całe gardło. — Źle robisz, że się maskujesz przedemną... Wykroczenie, jakiego się dopuściłeś, nie czyni ci ujmy bynajmniej, jest po prostu bagatelką... Cóż to znów tak wielkiego, podpis nieco fantazyjny, jeżeli płacą na niego?... Ale wracam do notaryusza... zażądaj od pryncypała urlopu na dwie godziny i leć do pana Chatelet... To w tej chwili najważniejsze... Nic zresztą nie ryzykujesz!... Nie macie dziś wypłat w banku...
— Zastosuję się do dobrej rady... — odparł Vogel. — Uciekam... Do widzenia!...
— Zawiadamiaj mnie o wszystkiem!...
— Bądź spokojny...
— Kiedy się zobaczymy?
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, wieczorem...
Jakób Lefavre ze zwykłą uprzejmością zwolnił Vogla na dwie godziny.
Herman wziął powóz i kazał jechać na ulicę Choiseul.
Biuro notaryalne zajmowało cała pierwsze piętro dużego i wspaniałego domu.
Mąż Walentyny zapytał o pana Chatelet.
— Zajęty jest — odpowiedziano mu — ale starszy dependent przyjmuje.
Starszy dependent, człowiek młody, oświadczył, że jest na rozkazy przybyłego.
— Potrzebuję koniecznie z samym panem Chatelet pomówić... — objaśnił Vogel. — Sprawa, która mnie sprowadza, jest sprawą wielkiego znaczenia i nadzwyczaj pilną.
— Może mi pan pozwoli bilet swój wizytowy?... — rzekł dependent.
— Oto jest... służę panu.
Młody człowiek rzucił okiem na bilet i powiedział:
— Sam go zaniosę pryncypałowi... Ma dużo gości obecnie, lecz skoro tylko się uwolni, przyjmie zaraz pana...
— Czy długo wypadnie czekać?
— Mam nadzieję, że nie, ale ręczyć za to nie mogę... Niekiedy klijenci zajmują więcej czasu, niżby należało... nieraz to, coby można omówić w kwadrans, rozkładają na godziny.
Upłynęło dwadzieścia minut.
Herman coraz bardziej się niecierpliwił.
Nakoniec wezwano go do gabinetu.
Pan Chatelet nie miał nic wspólnego z dawnymi tabelionami, o poruszeniach uroczystych i nadętych frazesach.
Przedstawiał typ młodych notaryuszów, będących w ruchu ustawicznym.
Postawa poważna i elegancka, nadawała mu pozór dżentelmena, wiedzącego o tem, że jest ładnym mężczyzną i korzystającego z tego potrosze.
Gdyby nie zupełny brak wąsów, możnaby go wziąć za światowca, zajmującego się wyłącznie końmi i płcią piękną.
W gabinecie urządzonym bogato, a nie jaskrawo, posiadał zbiór cennych obrazów i różnych innych dzieł sztuki.
Skłonił się kasyerowi i wskazał ręką fotel obok biurka.
— Pan Vogel? — zapytał.
— Tak, panie.
— Starszy dependent uprzedził mnie, że masz mi pan coś ważnego do zakomunikowania?
— W samej rzeczy...
— Słucham zatem — o co to chodził
— Przypuszczam, że się nie mylę, iż mam zaszczyt mówić z notaryuszem Maurycego Villars — zaczął Vogel.
Pan Chatelet skinął głową potakująco.
— Przynoszę panu smutną zatem wiadomość, klijent pański umarł tej nocy.
Notaryusz zadrżał.
— Umarł!... — powtórzył.
— Zabił go atak apoplektyczny, w gabinecie w Maison d’Or... Przywieziono go do domu, gdzie wydał ostatnie tchnienie, nie odzyskawszy przytomności...
— Istotnie, to prawdziwie smutna nowina... — rzekł notaryusz. — Szanowny klijent mój chylił się widocznie do upadku od pewnego czasu, nie przypuszczałem atoli nigdy, aby koniec był tak blizkim... Dla czego pan przynosi mi tę wiadomość, jeżeli wolno zapytać?
— Ależ to rzecz najprostsza w świecie — odpowiedział Vogel. — Jestem przez żonę krewnym nieodżałowanego nieboszczyka...
— Krewnym przez żonę? — zawołał pan Chatelet.
— Tak jest, proszę pana.
— Zadziwiasz mnie pan, doprawdy! Maurycy Villars, jak sądziłem przynajmniej, nie posiadał żadnych krewnych ani bliższych ani dalszych...
— Miał ich jednakże i to bardzo blizkich... Po siostrze jego Klotyldzie Villars, wydanej za Leona de Cernay i zmarłej przed laty, pozostały dwie córki: Walentyna i Klara de Cernay, i ja mam zaszczyt być mężem starszej...


XVIII.

Fizyognomia notaryusza wyrażała ździwienie niepomierne.
— Klijent mój — zaczął po chwili — nie mówił mi nigdy o siostrze...
— Pani de Cernay wyszła za mąż wbrew woli swojego brata — odpowiedział Vogel — z tego powodu brat gniewał się na nią i niechciał o niej słyszeć...
— Czy wiedział o istnieniu siostrzenic?
— Prawdopodobnie wiedział, ale nie śmiem za to ręczyć...
— Czy sieroty są bogate?
— Biedne zupełnie...
— A jednak matka powinna była posiadać jakiś majątek.
— Ojciec de Cernay stracił wszystko i w dodatku życie sobie odebrał z rozpaczy.
— Pomimo, że nic nie miała, ożeniłeś się pan ze starszą panną de Cernay! — zauważył pan Chatelet — to bardzo pięknie! to szlachetnie z pańskiej strony!
— Nie sądzę, abym zasługiwał z tego powodu na pochwałę — zauważył Vogel.
— Dla czegóż?
— Bo zrobiłem, jak każdy człowiek z sercem zrobić powinien. Panna Walentyna była osobą dobrą i piękną. Pokochałem ją. Została moją żoną, a teraz całe moje życie, wszystkie siły poświęcam na to, aby ją szczęśliwą czynić.
Notaryusz, wzruszony do głębi szczeremi słowami swego gościa, ujął rękę kasyera i zawołał:
— Szczęśliwym, że poznałem szanownego pana. Dziś tak trudno o ludzi serca.
Herman skłonił się skromnie.
Po chwili milczenia pan Chatelet zaczął znowu:
— Zapewne nie przyszedłeś pan do mnie po to tylko, aby mnie powiadomić o śmierci mego klijenta. — Jakiż jest tedy drugi powód pańskiej wizyty?
— Czy pan się nie domyślasz?
— Nie.
Vogel zrobił minę zakłopotaną.
— A jednak powód ten, zdaniem mojem, wskazuje samo położenie rzeczy — odpowiedział. Dziś wieczorem, lub jutro rano przedstawię panu metrykę i akt ślubny, oraz akt zejścia pani de Cernay z domu Villars, a mojej świekry; dołączę także metrykę mojej żony i akt nasz ślubny.
— Dla czego chcesz mi pan złożyć te papiery? — zapytał notaryusz.
— Ażeby dowieść panu, że pani Vogel i jej siostra są rodzonemi siostrzenicami pana Villars.
— Ależ ja nie wątpię o tem, proszę pana.
— Sądzę, że papiery, o których mówię, potrzebne panu będą, jeżeli raczysz wziąć w opiekę interesy pani Vogel.
— Czyż byłyby zagrożone?
— Nie mówię tego, lecz pan Villars, według wszelkiego prawdopodobieństwa, umarł bez testamentu, sądzę zatem, że potrzeba będzie dochodzić praw do spadku po nim.
Notaryusz przerwał małżonkowi Walentyny.
— Przepraszam — rzekł — ale chcę sprostować co rychlej pomyłkę pańską.
— Pomyłkę, jaką?
— Wyraziłeś pan przypuszczenie, że Maurycy Villars umarł bez testamentu.
— Cóż z tego?
— Że się pan mylisz, szanowny panie. Pan Villars pozostawił testament.
Te kilka słów raziły jak piorunem Hermana.
Zbladł jak chusta.
— Zostawił testament?... — wybełkotał niewyraźnie. — Maurycy pozostawił testament?
— Ależ tak, panie.
— Jesteś pan pewnym?
— Jak najpewniejszym. Tydzień temu mój szanowny klijent, przewidując zgon swój widocznie, oddał mi własnoręcznie spisaną ostatnią wolę swoję. Zamknąłem dokument do kasy i tam się znajduje.
— A co w nim jest? — zapytał Vogel gwałtownie.
— Szczególne pytanie! — mruknął notaryusz obrażony — zkąd ja mogę to wiedzieć? Testament jest własnoręcznie napisany, a zapieczętowany trzema herbowemi pieczęciami nieboszczyka; redagując go, nie pytał on mnie wcale o radę. Zresztą, gdybym nawet wiedział cośkolwiek, to i tak zachowałbym milczenie.
Fizyognomia męża Walentyny zmieniła się do niepoznania.
Powieki mu nabrzmiały i zaczerwieniły się raptownie.
Duże krople potu z czoła spływały.
— Panie, panie! — zawołał notaryusz przelękniony — co panu jest, mdlejesz chyba. — Może szklankę wody?
Vogel zrobił wysiłek nadludzki, aby nieco krwi zimnej odzyskać.
— Dziękuję — rzekł — stokrotnie dziękuję. W pierwszej chwili niespodzianej wiadomości, nie byłem w stanie zapanować nad sobą. Lecz to już przeszło. Powróćmy do testamentu... jako mąż jednej z sukcesorek w prostej linii, ciekawy jestem poznać rozporządzenie wuja. Czy mógłbyś pan otworzyć je i dać mi do przeczytania?
Notaryusz sądził, że go słuch myli.
— Nie, nie — zawołał — nie!... to czyste niepodobieństwo!... prawo na nic podobnego nie pozwala.
— Nie znam prawa zupełnie — odpowiedział Herman.
— To bardzo źle, mój panie. Nikomu nie wolno tłomaczyć się nieznajomością praw obowiązujących. Kodeks cywilny wyraźnie mówi: „Testament własnoręczny, zanim zostanie wprowadzony w wykonanie, winien być złożonym prezesowi trybunału cywilnego, w obecności którego otworzyło się postępowanie spadkowe. Prezes spisze protokuł o stanie dokumentu, i sam złoży go w ręce notaryusza przez siebie delegowanego.“ — Widzisz pan, że to jasne, jak na dłoni.
— Rzeczywiście, bardzo jasne — powtórzył Vogel ponuro i dodał: — Pozwól mi pan na jedno jeszcze zapytanie: Kiedy mianowicie przedstawisz prezesowi testament Maurycego Villars?
— Dziś zaraz — odparł notaryusz. Za godzinę będę w sądzie. Prezydent po dopełnieniu formalności przepisanych, prawdopodobnie złoży go w moje ręce. Bądź pan pewnym, że natychmiast doniosę panu o tem, co cię tak bardzo interesuje.
— Dziękuję panu.
— Daj mi pan swój adres. Ah! nie potrzeba, wypisany jest na pańskim bilecie, jaki wręczył mi starszy dependent. Nie trać pan nadziei, panie Vogel... Bardzo możebnem jest, że pan Villars, który w gruncie zacnym był człowiekiem, nie chciał córek karać za winy matki. Mam przekonanie, żą pani Vogel i jej siostra odziedziczą majątek ich wuja.
Podczas tej przemowy prawnika, Vogel myślał w duszy:
— A gdybym tak rzucił się na tego człowieka? A gdybym go zdusił, nie dając mu czasu krzyknąć nawet i gdybym wziął klucze z jego kieszeni, otworzył kasę i porwał papier przeklęty?
Przez jakie ćwierć minuty, żaden notaryusz nie był tak blizkim śmierci gwałtownej, jak nim był elegancki pan Chatelet.
Vogel podnosił się już z chęcią schwycenia go za gardło..
Refleksya go atoli powstrzymała.
Przypuściwszy, myślał, że usiłowanie morderstwa zostanie skutkiem uwieńczone, czyż mogę być pewnym, że zdołam otworzyć kasę, nie znając zamku, czy znajdę testament, ukryty pomiędzy masą zapewne papierów, podobnych do siebie?
Byłoby głupstwom narażać się na śmierć pod mieczem katowskim i w dodatku napróżno? Wstał z krzesła i wziął kapelusz.
— Dziękuję panu za łaskawe przyjęcie — rzekł. — Liczę na pańską obietnicę i proszą o wiadomość jak najprędzej.
— Bądź pan pewnym, że nie każę ci czekać długo.
Vogel skłonił się i wyszedł.
Pan Chatelet zaczął się domyślać, że ma przed sobą zręcznego komedyanta, który ożenił się z panną de Cernay nie dla jej pięknych oczu, lecz dla sukcesyi po Maurycym Villars.
Herman przeszedł biura i ze schodów schodził krokiem automatycznym.
Na trotoarze zatoczył się jak pijany.
W głowie mu sie plątało kompletnie.
— Ah! — mruczał w przystępie wściekłości — tym razem wszystko stracone... stracone z własnej mojej winy! — Nędzny starzec nie zostawił ani szeląga siostrzenicom swoim, o których istnieniu nawet nie wiedział, dziedziczką zaś, odgaduję to, przeczuwam, przysięgam na to, ustanowił Adę Bijou!... Sześć milionów dostanie ladacznica, którą w mojem głupiem zaślepieniu sam podstawiłem niedołędze! Gdybym był kawalerem, ożeniłbym się z Adą!... Ale i tej nawet szansy nie mam obecnie!... O jakiż przeklęty osioł ze mnie!... Miałem Karela Laurent pod ręką... Trzeba było sfabrykować testament, zaopatrzeć go w datę wczorajszą i podrzucić w jakim kącie pokoju Villarsa. Było to jasnem jak słońce, a ja tego nie zrobiłem.
Następnie mówił sobie:
— Wszystko przepadło, przepadło bez ratunku!... przepadło z mojej własnej winy!


XIX.

Oszołomiony strasznym a niespodzianym ciosem, zapomniał, że powóz na niego czeka.
Szedł piechotą krokiem chwiejnym, ze zwieszoną na dół głową.
— Obywatelu! — zawołał stangret — cóż to, wypuściłeś mnie z pamięci? — To wcale niepięknie z twojej strony.
Vogel zawrócił.
— Gdzie pojedziemy, obywatelu? — zapytał automedon.
— Ulica Ś-go Łazarza — odparł prusak machinalnie.
— Tam, zkąd pana zabrałem?
— Tak.
— Dobrze.
Woźnica zaciął konia i zamruczał sobie pod nosem.
— Przysiągłbym, że facet ma zajączki w głowie, a może nawet waryat kompletny...
Gdy zajechał przed bank, kasyer wysiadł, zapłacił za jazdę i udał się do biura, sam dobrze nie wiedząc, co robi.
Trapił go rodzaj halucynacyi piekielnej.
Widział przed sobą przepaść rozwartą, i pojmował, że obecnie nic go już nie uchroni od stoczenia się na dno tej przepaści.
Podła natura zwyciężyła jednakże w ostatniej chwili; nie myślał już teraz o samobójstwie, myślał o ucieczce jedynie...
— Jak zemknąć? — zapytywał się uparcie. Ażeby wynieść się z Francyi, ażeby żyć na obczyźnie, potrzeba pieniędzy, dużo pieniędzy, a ja ich nie posiadam wcale! Gdzie co znaleźć?... gdzie co ukraść?... To, co jest w kasie, niedaleko mnie zaprowadzi... A przytem Jakób Lefevre posiada klucz drugi i może odkryć złodziejstwo w pięć minut po wyjeździe moim... Telegrafy szybko działają.. Złapią mnie na granicy...
Można sobie wyobrazić, jaką ma fizyognomię człowiek, nawiedzony podobnemi myślami.
Gdy Herman przechodził przez sale bankowe, kilku urzędników zauważyło zmianę w jego rysach i dziwne jakieś obejście,
Jeden z nich zapytał ze współczuciem:
— Czy nie słaby pan jesteś, panie Vogel?
— Dla czego pan się o to pytasz? — odparł Herman, opamiętawszy się nagle.
— Dla tego, że pan bardzo źle wyglądasz...
— Dużo chodziłem... Czuję się zmęczonym... ale to zaraz przejdzie — objaśnił mąż Walentyny.
Poszedł do gabinetu swego.
Zaledwie usiadł wpadł na nowo w koło myśli fatalnych, wydawało mu się, że ściany pokoiku, w którym przebywał, że krzesło, które ma pod sobą, kręci się do okoła.
Chciał powstać, aby się otrząsnąć z okrutnych przywidzeń, ale mu sił zabrakło.
Teraz koła ogniste zaczęły mu latać przed oczami, potem poczuł straszny szum w uszach, następnie cisza i ciemności go ogarnęły.
Przestał widzieć, przestał słyszeć...
W pół godziny woźny biurowy z papierami pukał do okienka przy kasie.
Nie odpowiedział mu nikt, za firanką cisza panowała zupełna.
Wiedziano jednak, że kasyer nigdzie nie wychodził.
Jeden z urzędników wszedł do gabinetu i zastał Hermana leżącego bez czucia na ziemi.
— Do licha — pomyślał — miałem racyę, mówiąc przed chwilą, że bardzo dziś źle wygląda.
Dano znać Jakóbowi Lefevre.
Zjawił się natychmiast i rozkazał zawezwać doktora.
Woda zimna i trzeźwiące sole, przywróciły przytomność Voglowi.
Otworzył oczy, a widząc przy sobie pryncypała i kilka osób innych, zadrżał, przypuszczając że go aresztuje, dobroć atoli rozlana w twarzy bankiera, uspokoiła go zupełnie.
— Co mi się stało? — zapytał głosem zagasłym.
— Zemdlałeś, biedaku — odpowiedział zwierzchnik. — Co za zmartwienie miałeś w ciągu tych paru godzin, na jakie cię uwolniłem?... Możeś się czego niedobrego dla siebie dowiedział?...
Herman potrząsł głową przecząco..
— Ani zmartwienia nie miałem, ani złej nowiny się niedowiedziałem — odpowiedział.
— Chory jesteś zatem?
— Nie wiem... Czuję się bardzo osłabionym, zdaje mi się, że niepotrafię ustać na nogach.
Doktór po zbadaniu chorego, oświadczył, że potrzebuje on wypocząć, ale że po zatem niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Kochany Hermanie — rzekł Jakób Lefevre, odpocznij-że sobie... Uwalniam cię na czterdzieści ośm godzin, a w potrzebie urlop przedłużę... Dopiero przy końcu miesiąca będziesz mi potrzebnym, mamy zaś jeszcze pięć dni do pierwszego...
— Przyjmuję urlop z wdzięcznością — odpowiedział Vogel, szczęśliwy, że się może wynieść, nie obudzając podejrzeń.
— Poślę jutro na ulicę Pépinière, dowiedzieć się o twojem zdrowiu — oświadczył Jakób Lefevre.
— Niech się pan nie trudzi, bardzo proszę, to niepotrzebne zupełnie...
— Dla czego?
— Dla tego, że pragnąłbym parę dni urlopu spędzić na wsi u jednego z przyjaciół moich... Powietrze wiejskie najwięcej mi bodaj pomoże...
— Dobrze, ale pamiętaj, żebyś mi napisał jak się masz i czy mogę liczyć na ciebie w terminie?...
— Uczynię to, proszę pana...
— No, a teraz korzystaj zaraz ze swobody... każę ci powóz sprowadzić...
Herman bąknął parę słów podzięki, wyszedł z biura i kazał zawieźć się na ulicę Pépinière.
Ani pomyślał o tem, aby do Bas-Meudon pojechać.
Powiedział o projekcie udania się na wieś, aby zyskać zupełną swobodę w Paryżu.
Gdy atoli ujrzał się sam w ponurem i brudnem mieszkaniu swojem, w którem od kilkunastu miesięcy rzadko się kiedy pokazywał, gdy poczuł ponownie osłabienie i ociężałość w głowie, gdy ściany znowu kręcić mu się w oczach zaczęły, a podłoga zdawała się z pod nóg usuwać, strach go zdjął okrutny, strach śmierci w opuszczeniu zupełnem...
Czyż miałby zginąć, jak pies bez domu, w rowie przydrożnym zdychający?...
Otworzył okno, przywołał ojca Remy i polecił mu sprowadzić fiakr, bo nie miał nadziei, aby potrafił dojść piechotą do stacyi drogi żelaznej...


XX.

Ojciec Remy sprowadził powóz ze stacyi najbliższej, Vogel zaś zapomniał najzupełniej, że Ada Bijou oczekuje na zapracowaną nagrodę, a także, iż miał być u pana Rocha.
Porozumiał się naprędce z furmanem, który ruszył z kopyta, i który tego samego dnia wieczorem, z fajką w zębach zjawił się w loży ojca Remy i taką z nim zawiązał rozmowę:
— Ojcze Rémy, dałeś mi dzisiaj pasażera w wysokim stylu, dałeś mi osobę nie rachującą się z żółtakami... Wysuszymy sobie za to butelczynę z porządnym kawałkiem sera, tam na rogu, u naszego kuma...
— Tego się nie odmawia nigdy, mój zacny Vidalu... Moja baba popilnuje tymczasem bramy...
Dwaj kamraci zasiedli przy butelce cienkusza, a ojciec Remy, wychyliwszy pierwszą szklaneczkę, zapytał:
— Mój lokator dobrze się zatem spisał?
— O! zacny to jakiś młodzieniec! Luidora w złocie za kurs i jeszcze franka na piwo...
— Wcale mnie to nie dziwi!... Dokąd go odwoziłeś?
— Do jego domu na wsi...
— Mój lokator posiada dom na wsi? — mruknął ojciec Remy ździwiony.
— Cóż u licha, nie wierzysz mi?... Ma porządny dom w Bas-Meudon.
— Może to dom jakiego przyjaciela jego?
— Wcale nie, bo ma tam żonę...
— Żonę tam ma?... — powtórzył ojciec Remy osłupiały. — Więc mój lokator jest żonaty?
— Naturalnie, że żonaty — potwierdził furman — ogrodnik otwierając bramę zawołał:
„— Ah! to pan przyjechał!... Dopiero to pani będzie szczęśliwa!... bo była bardzo niespokojna!...
— Rozumiem! rozumiem! — zawołał odźwierny, śmiejąc się głośno. — Domek w Bas Meudon, to mała Wieża de Nesle, mojego lokatora. Trzyma tam blondynkę, a nadskakuje brunetce w Paryżu... A to ci łobuz, panie!... Używa sobie jak król jaki! Za zdrowie mojego lokatora!...
Walentyna, którą zmuszeni byliśmy stracić z oczu od niejakiego czasu, lecz którą odnajdziemy niebawem, Walentyna otóż oczekiwała rzeczywiście Vogla z niepokojem, usprawiedliwionym długotrwałą jego nieobecnością.
Nie kochała, nie mogła kochać człowieka egoisty i gbura, ale pojęcie obowiązku, kazało jej pamiętać, że człowiek ten był jej mężem, że jako żona powinna była znosić złą, czy dobrą dolę swoję.
W dodatku miała zwierzyć się Voglowi z radością niespodziewaną.
Chciała mu powierzyć tajemnicę słodką i wzruszającą, tajemnicę, o której sama dopiero od kilku dni się dowiedziała; a na której wspomnienie, twarzyczkę jej wychudzoną pokrywał rumieniec wstydliwy.
Walentyna była przekonaną, że Herman, po dowiedzeniu się tej tajemnicy, będzie napowrót tem, czem był dla niej w pierwszych dniach po ślubie... a wiemy, że wymagającą nie była.
To też, gdy brama zaskrzypiała na zawiasach i gdy mała Klarunia, bawiąca się pod cieniem kasztanów, wpadła do pokoju, wzruszona i przerażona, mówiąc półgłosem: „Siostrzyczko, pan Vogel idzie“ i gdy nakoniec ciężki krok Hermana rozległ się na schodach, biedna Walentyna z radością prawie wybiegła na jego spotkanie.
Lecz, gdy spojrzała na męża, cofnęła się przelękniona.
Bo też rzeczywiście pan kasyer strasznie wyglądał.
Postawę miał zgiętą, jak jaki starzec zgrzybiały, nogi zaledwie powłóczył za sobą.
Twarz trupio blada zmieniła się do niepoznania.
Oczy błyszczały gorączkowo, a spojrzenie, skierowane na Walentynę, tchnęło najokrutniejszą nienawiścią.
Tak, była to nienawiść!
Nie była to już obojętność i pogarda, lecz szał ślepy i wściekły, pochodzący z doznanego zawodu.
Szał ten tryskał z oczu nędznika zimnych, blado-niebieskich.
Niewinne dziecko, które przez chciwość nikczemną przykuł do siebie, miało stać się dla niego deską ocalenia.
A oto, zamiast tego ocalenia, połączenie się z Walentyną, zgubę mu przynosiło.
Walentyna stawała mu się zawadą do szczęścia.
Prusak nie mógł jej przebaczyć, iż była wydziedziczoną siostrzenicą Maurycego Villars.
Wściekał się, że z jej powodu małżeństwo z Adą Bijou niepodobieństwem się stało, a Ada będzie posiadaczką sześciu milionów, jak się spodziewał.
Walentyna stawała się wrogiem jego.
Gdyby mógł zmiażdżyć ją i unicestwić, byłby to zrobił z przyjemnością.
Bardzo wiele z tego, cośmy zaznaczyli powyżej, uszło oka młodej kobiety.
Okropna zmiana rysów męża, a głównie bladość jego śmiertelna, przeraziły ją straszliwie.
— Hermanie! — zawołała, składając rączki —, Hermanie! na Boga! co ci się stało?...
— Nie przynoszę ci nic bardzo pomyślnego, możesz być tego pewna!... — odpowiedział kasyer grubijańsko.
— Czyś chory?
— Nawet bardzo chory... to chyba widoczne.
— Więc trzeba wezwać doktora!... poślę zaraz Marietę...
— Nie potrzeba!... Nie wierzę w doktorów paryzkich, zkądże mógłbym wierzyć w wiejskich konowałów!...
— Jednak trzeba coś radzić?
— Położę się do łóżka.
— A potem?
— Potem przyniesiesz mi do pokoju dużą wazę, butelkę rumu, cukier i cytryny... Sam przyprawię sobie lekarstwo...
— Masz silną gorączkę... — zauważyła Walentyna.
— Cóż z tego?
— Napój, o jakim mówisz, rozpali cię jeszcze bardziej....
— Co ci to szkodzi? Jak się zabiję, zostaniesz wdową i kwita!... Słuchaj, a nie rezonuj, rozumiesz?...
Na te słowa nie było odpowiedzi.
Walentyna spuściła głowę i poszła wykonać rozkazy.
W pół godziny później, Herman wyciągnięty w łóżku, pił szklanka po szklance poncz mocny, a czoło okrywało mu się potem rzęsistym.
Nie robił bez celu tego, co robił.
Pragnął się upić, pragnął zapomnieć choć na kilka godzin, o położeniu bez wyjścia, o ruinie marzeń tak długo za zupełnie pewne uważanych.
Za jaką bądź cenę pragnął zasnąć, boć sen to zapomnienie.
Gdy wypróżnił już całą wazę, przewrócił się na wznak i zasnął.
Ociężałość letargiczna zawładnęła stroną fizyczną i moralną.
Walentyna, przeceniając obowiązki żony, cały wieczór i noc całą przesiedziała przy łóżku męża,
Patrzyła na tę postać nieruchomą, prawie trupią i pytała ze drżeniem, czy Herman żyje jeszcze, czy też umarł już na prawdę...<


XXI.

Nadedniem Vogel się obudził, a głowę miał ciężką i zbolałą, wszystkie zaś członki jak zbite, choroba jednak, która zdawała się grozić mu wczoraj, zniknęła bez śladu, usunęła ją silna wola, a może gwałtowne lekarstwo, wymyślone przez szaleńców, ale niekiedy skuteczne.
Kasyer Jakóba Lefevre wstał z łóżka z silnem postanowieniem powrócenia do Paryża.
Po chwili uczuł jednakże, że nie może się na nogach utrzymać i musi odłożyć spełnienie zamiaru.
— Co prawda, to niema nic tak znów pilnego — pomyślał — mogę sobie pozwolić choć na krótki wypoczynek... Dzisiaj i tak niczego się nie dowiem i nic robić nie będę... Lepiej daleko obmyśleć w ciszy i spokoju plan, jaki trzeba będzie jutro wykonać...
Zamknął się w swoim pokoju, zabronił Walentynie przychodzić do siebie, i przez cały dzień, oprócz na obiad, krokiem się za próg nie wyruszył.
Rozmyślał nad sposobem wydobycia zkąd pieniędzy, potrzebnych do zamierzonej ucieczki.
Wiadomo, że pieniądze nie przychodzą na zawołanie.
Herman wynalazł też jeden jedyny tylko sposób możebny i pewny, lecz z wykonania tego sposobu bardzo niewiele mogło mu się okroić.
Postanowił przywołać tapicera i sprzedać całe umeblowanie swego baronowskiego mieszkania, za które zapłacił był piętnaście tysięcy franków.
Wyciągnie z tej sprzedaży pięć do sześciu tysięcy franków najwyżej, ale lepsze to zawsze, jak nic.
Zapłaci komorne, zapłaci zasługi lokajowi i kucharce, każe zabrać tapicerowi wszystko i zarzuci jednocześnie pseudonim hrabiego de Précy.
Potem uda się na ulicę Pépinière, gdzie zastanie może list notaryusza Chatelet, list z zawiadomieniem urzędowem, że Ada Bijou została jedyną sukcesorkę Maurycego Villars.
Nazajutrz raniutko Herman odjechał do Paryża, nie przemówiwszy do Walentyny ani raz jeden łagodnie przez cały czas pobytu w Bas-Meudon.
— Kiedy można oczekiwać cię znowu? — zapytało biedne dziecko, z sercem ściśnionem.
— Najlepiej nie liczyć na to wcale... — odpowiedział prusak. — Nie wiem, kiedy powrócę...


∗             ∗

Uciekać z Paryża, uciekać z Francyi, dopóki mina nie wybuchnie, oto jedyne w tej chwili pragnienie Vogla.
Wszystko, coby go spotkać mogło na obczyźnie: tułaczka i nędza, wszystko to wydało mu się lepszem, niż sądy i galery.
Nie zakłopotał się ani na chwilę o los Walentyny opuszczonej, nie pomyślał o zostawieniu jej cokolwiek na utrzymanie, obliczył, że tymczasowo wystarczy mu suma osiągnięta ze sprzedaży ruchomości przy ulicy Boulogne i postanowił wziąć całą dla siebie.
Po wyjściu z wagonu, nie poszedł też na ulicę Pépinière, gdzie mógł był zastać list pana Chateleta, ale udał się na ulicę Rzymską do znajomego tapicera.
Jako baron de Précy, miał stosunki z pomienionym rzemieślnikiem, bo urządzał mu on mieszkanie dla jednej z kochanek.
Od owej chwili, pan Rodier uważał mniemanego barona za bogacza i otaczał szacunkiem wysokiem.
Zobaczywszy wchodzącego niespodzianie do sklepu, powitał uniżonym pokłonem.
— Pan baron zamierza wybrać co w moim sklepie? — zawołał. — Byłby to zaszczyt dla mnie niesłychany.
Herman uśmiechnął się gorzko.
— Przychodzę do pana z interesem — odpowiedział — ale z innym, niż pan sobie wyobrażasz.
— Pan baron może mną rozporządzać dowolnie, o co chodzi mianowicie?
— Wyjeżdżam na długo, panie Rodier — rzekł Vogel. — Może przez lat kilka z rzędu nie będę obecnym w kraju...
— Podróż na około świata zapewne?
— Dobrześ powiedział, panie Rodier, podróż na około świata. Wobec tego nie potrzebuję mieszkania w Paryżu...
— Bardzo naturalnie... Komorne takie drogie!... Zapewne pan baron pragnie oddać mi meble na przechowanie?...
— Nie... Pragnę je sprzedać wszystkie hurtem...
— A!...
— Potrzebuję nabywcy, a ponieważ byliśmy w dobrych stosunkach, z chęcią dałbym panu pierwszeństwo...
— Dziękuję panu baronowi, że raczył pamiętać o mnie... Widziałem pańskie meble raz jeden, zdaje się w zeszłym roku... Muszę być strasznie zniszczone...
— Wcale nie są zniszczone, panie Rodier, wyglądają, jakby wczoraj kupione...
— To się tak zdaje, gdy stoją na miejscu, ale gdy się poruszy, to dopiero się pokaże, ile w nich plam, dziur i t. p. Gdzie je pan baron nabywał?...
— U jednego z najsłynniejszych kolegów pańskich, u Lebel-Girarda.
Nieźle wykończa roboty Lebel-Girard, przyznaję, można jednak zrobić tak samo, a nawet lepiej... Pewny jestem, że pan szalenie drogo zapłacił...
— Wcale nie drogo; piętnaście tysięcy franków... Mogę panu rachunek pokazać...
— Piętnaście tysięcy franków! A toż obdarł pana ze skóry! Byłem tego pewnym! Lebel-Girard, ponieważ jest w modzie, obdziera klijentów swoich... Czy panu baronowi bardzo pilno?...
— Bardzo...
— Pan baron chce, aby mu zapłacić gotówką?...
— Ma się rozumieć, przecież wyjeżdżam...
— Kiedyż mógłbym zabrać rzeczy?...
— Dziś zaraz...
— Tam do dyabła!...
— Warunek to sine qua non...
Tapicer pomyślał sobie:
— Znamy się na tem, mój panie: poszedłeś na dno, kochanku! Potrzebujesz pieniędzy, choćby z piekła nawet... Dostaniesz, dostaniesz, ale nie dużo...
Głośno zaś dodał.
— Możemy zrobić interes, jeżeli wymagania pana barona nie będą zbyt wysokie... Pan baron oznaczy cenę, a ja powiem swoję po obejrzeniu mebli.. Czy pan baron mieszka w tem samem miejscu?...
— Tak.
— Pan baron wraca zaraz do siebie?...
— Tak.
— Przebiorę się i w dziesięć minut po panu baronie, będę na ulicy Boulogne...
— Dobrze, lecz zabierz z sobą pieniądze, na wypadek jeżeli się zgodzimy...
— Niech pan baron będzie spokojny...
W kwadrans Vogel był na stanowisku...
— Czy służący mój na górze?... — zapytał odźwiernego.
— Tak panie baronie.
— Przyjdzie tu za chwilę jeden pan do mnie. Powiesz mu, że oczekuję.
— Dobrze, panie baronie...
Służący otworzył drzwi na drugiem piętrze, a ździwiony niepomiernie widokiem pana wśród dnia białego, zrobił minę nadzwyczaj uradowaną.
— Przyszedł do pana barona list wczoraj wieczorem! — zawołał.
— Alfonsie — odpowiedział Herman. — Oczekuję tu na kogoś... Wprowadzisz tego pana do salonu i zawiadomisz mnie...
— Dobrze, panie baronie...
Mąż Walentyny przeszedł do swego pokoju i wziął duży list z etażerki, nieznanym charakterem zaadresowany.
Zaintrygowany nieco, rozdarł kopertę i rozłożył arkusik papieru z nagłówkiem:

„Chatelet
„Notaryusz,
„Ulica Choiseul w Paryżu.“

Vogel ździwił się bardzo.
Z jakiego powodu notaryusz Maurycego Villavs pisze do barona de Précy, o którego istnieniu wiedzieć nie powinien?...
Było to dziwnem, niewytłomaczonem, zatrważającem prawie...
List zawierał kilka wierszy, jakie zamieniły ździwienia kasyera w kompletne osłupienie:

„Panie baronie!

„Bądź łaskaw stawić się bezzwłocznie w biurze mojem. Mam dla pana wiadomość bardzo wielkiego znaczenia i bardzo z blizka obchodzącą szanownego pana.

„Przyjmij, panie baronie e t c.
Chatelet.“

XXII.

List ten wypadł z rąk Hermana.
Podniósł go i odczytał po raz drugi.
— Czyż ja śnię! — mruknął. — Wiadomość... i to wiadomość wielkiego znaczenia dla barona de Précy! Co to znaczyć może? Napróżno umysł wysilam... Czyż mogę zapytać o to notaryusza Ohatelet. Wie on, że jestem kasyerem Voglem... A jednak muszę zdobyć klucz do rozwiązania zagadki! muszę za jakąbądź cenę! Co robić? Jak postąpić? Ah! to oszaleć można!...
Herman był właśnie w tem miejscu gorączkowego monologu, gdy rozległ się dzwonek w przedpokoju.
Mąż Walentyny nadstawił uszu.
— Tapicer — pomyślał.
Służący wszedł do pokoju.
— Osoba, na którą pan baron oczekiwał, czeka w salonie. k
— Dobrze... Zaraz idę...
Zamierzał wyjść do nowoprzybyłego, gdy w tem nowa myśl zaświeciła mu w głowie.
— Znalazłem sposób — rzekł prawie głośno. Poślę Karola Laurent na ulicę Choiseul. Niech się on jako baron de Précy przedstawi. Notaryusz powie mu, o co chodzi... Potem zobaczę, jak mam postąpić, teraz skończmy z tapicerem.
Otworzył drzwi do salonu, przestąpił próg i stanął jak wryty.
Łatwo nam przyjdzie zrozumieć osłupienie łotrzyka, gdy się dowiemy, że zamiast tapicera, ujrzał przed sobą pana Chatelet we własnej osobie.
Zacny urzędnik był niemniej od Hermana ździwiony.
— Pan Vogel tu? w tym domu? — zawołał. — Więc pan znasz barona de Précy?
Te kilka słów wróciły trochę przytomności kasyerowi, dały mu nadzieję uratowania położenia.
— Znam go dobrze i oddawna — odpowiedział.
— A zatem, wie on pewnie od pana o wszystkiem, o czem ja osobiście powiedzieć mu nie mogłem, z powodu, że nie był u mnie... Kochany panie Vogel, żal mi szczerze pana... Powiedziałeś pan już baronowi o tem, co go spotkało, wszak prawda?
Herman czuł ciemność coraz czarniejszą do koła siebie.
Tracił grunt pod nogami, nic nie rozumiał, nic nie pojmował.
— Nie wiem, co pan chcesz powiedzieć — jąkał — a raczej nie rozumiem pana wcale.
— Jakto, nic pan nie wiesz? — Jakimże sposobem? A moje wczorajsze zawiadomienie?
— Jakie zawiadomienie? — zapytał Herman, patrząc na swego interlokutora wzrokiem błędnym.
— Pisałem do pana wczoraj wieczorem na ulicę Pépinière... pod adresem wskazanym na pańskim bilecie wizytewym... Jeden z moich dependentów sam osobiście list ten odnosił...
— A, teraz wszystko pojmuję. W tej chwili ze wsi wróciłem. Przyjechałem tutaj, nie wstępując do siebie. Co było w liście pańskim?
— Bardzo zła wiadomość, panie Vogel.
— Pan Villars wydziedziczył siostrzenice?
— Niestety!
— Na korzyść kokoty, nazwiskiem Ada Bijou, nieprawda?
— Zkąd znowu? — odparł pan Chatelet. — Ta panna otrzymała legat, prawie nic nieznaczący...
— Któż jest zatem spadkobiercą ogólnym? — zapytał Vogel.
— Obecność moja w tym domu powinna pana objaśnić... Ogólnym spadkobiercą jest przyjaciel pański, który według brzmienia testamentu, był także najukochańszym przyjacielem nieboszczyka... Jednem słowem, jest nim baron de Précy...
Słysząc wymówione to nazwisko, Herman wpatrzył się w notaryusza jak obłąkany.
Zaczął się śmiać nerwowo śmiechem potępieńca, cofnął się i zatopił ręce we włosach...
Czyż nie było od czego zmysłów postradać?...
Dziwnym zbiegiem okoliczności, okrutnem szyderstwem przeznaczenia, kolosalną fortunę, której dziesiąta część wystarczała na uratowanie go od hańby i galer, Maurycy Villars zapisał jemu samemu, a jednak straconą jest dla niego, straconą bez ratunku...
Ażeby wziąć sukcesyę, trzeba istnieć, a przecież baron de Précy był osobą fikcyjną.
Vogel, spadkobierca pod swym pseudonimem wymyślonym, Vogel, spadkobierca sześciu milionów, które można było zrealizować w przeciągu dwóch godzin... ten sam Vogel, pod swem własnem imieniem, w braku kilkuset tysięcy franków, zmuszony jest uciekać, aby uniknąć galer...
Od podobnej niespodzianki można było paść trupem.
Pan Chatelet zauważył dziwne zachowanie się młodego człowieka, zmianę jego rysów i konwulsyjne drżenie wszystkich jego członków.
— Odwagi, panie Vogel! — zawołał. — Cóż u dyabła, bądźże mężczyzną...
Pojmuję aż nadto dobrze, że przykrą jest rzeczą przekonać się, iż pani Vogel została wydziedziczoną, ale przed chwilą, gdy sądziłeś, że cała ta fortuna wpadła w ręce kurtyzany, zdawałeś się bardzo filozoficznie przyjmować tę wiadomość... Czyż nie lepiej, że testament Maurycego Villars wzbogaca uczciwego człowieka, którego jesteś przyjacielem?.. Zastanów się, panie Vogel, i nie rozpaczaj.
Kasyer uczynił nadludzki wysiłek i przywołał resztki energii słabnącej...
— Tak, tak... wybełkotał. Tak... masz pan racyę...
— Uspokoiłeś się pan choć trochę?
Vogel spróbował się uśmiechnąć.
— Zupełnie nawet — odpowiedział.
— Cieszę się bardzo! — Słowo honoru, cieszę się!... A teraz, kochany panie, chciałbym pomówić z baronem. Pragnąłby wręczyć kopię testamentu, który jest nadzwyczaj krótki i ofiarować moje usługi...
Herman odzyskał już władzę nad sobą i odpowiedział:
— Trudno będzie dzisiaj widzieć się z baronem...
— Dla czego?
— Chory jest, leży w łóżku...
— Mam nadzieję, że to nie groźnego?...
— Tak, nic groźnego rzeczywiście, lecz nie wolno mu wychodzić ze swego pokoju... Nie domyślając się powodu wizyty pańskiej, upoważnił mnie do przyjęcia pana w jego zastępstwie... Czyż ja nie mógłbym doręczyć kopii, o której pan wspominałeś.
— I owszem... to wszystko jedno... Zaraz ją panu doręczę...
— Pierwsze wyjście barona z domu będzie do pana...
— Tego pragnę i tego się spodziewam...
Mówiąc to, pan Chatelet wyjął duży portfel z kieszeni i zaczął szukać potrzebnego dokumentu.
Na raz otworzyły się drzwi salonu.
Służący nie widząc rozkazujących znaków pana, aby się nie odzywał i aby nie wchodził, powiedział głośno:
— Proszę pana barona, tapicer z ulicy Rzymskiej, na którego pan baron oczekiwał...
Tapicer zgięty pokornie, z kapeluszem w ręku wsunął się do salonu.
— Spóźniłem się o cały kwadrans — zawołał, i przepraszam pana barona... Już miałem wychodzić, gdy wszedł jeden z klijentów moich i przetrzymał mnie na nieszczęście...
— Ale nakoniec jestem — ciągnął tapicer — Ocena mebli zabierze pół godziny czasu najwyżej... Od którego pokoju zaczynać mamy?... Pan baron ma gościa w salonie, zaczniemy zatem od sypialni lub od pokoju stołowego...
Fizyognemia pana Chatelet przedstawiała w tej chwili ciekawe studyum dla obserwatora z boku patrzącego.
Najkompletniejsze ogłupienie malowało się na twarzy eleganckiego notaryusza. Zwracał oczy to na lokaja, to znów na tapicera z ulicy Rzymskiej.
Na raz zmarszczył brwi, zamknął portfel i zapytał głosem ostrym:
— Kogóż tu więc nazywają „panem baronem“?... radbym się nakoniec dowiedzieć...


XXIII.

Zapytanie notaryusza: „Kogóż tu nazywają panom baronem?“ ździwiło do tego stopnia lokaja i tapicera, iż obaj spojrzeli na pana Chatelet, dla przekonania się, czy zmysłów nie postradał.
Herman, nie mogąc odbić ciosu, jaki niespodzianie uderzył, stracił zupełnie przytomność.
Nie uszło to uwagi pana Chatelet; podejrzenia, jakie powziął, zaczęły nabierać pewności, postanowił zaraz zatem dojść prawdy koniecznie.
Zwrócił się do służącego, stanął pomiędzy nim a Hermanem i głosem urzędowym zapytał.
— Ty mi otwierałeś drzwi... ty mnie wprowadziłeś tu... Wiedz zatem, że przybyłem w interesie urzędowym i nie mam do marnowania czasu napróżno... Prowadź mnie natychmiast do twego pana.
— Niema wątpliwości, że to waryat! — pomyślał służący, a głośno odpowiedział, wskazując na Hermana: Ależ panie, to jest mój pan przecie...
— Więc to jest rzeczywiście baron de Précy? — zapytał pan Chatelet.
— Tak, proszę pana, to pan baron de Précy, mój pan... prawdziwie...
Vogel przerwał lokajowi.
— Odejdź! — rzekł głosem drżącym. — Panie Rodier, zacznij czynność swoję od sypialnego pokoju, bardzo proszę... Przyjdę tam za chwilę...
— Dobrze, panie baronie — odparł tapicer, rzucając na Vogla dziwne spojrzenie — dobrze, ocenię wszystko najsumienniej...
Maż Walentyny pozostał sam z notaryuszem.
— No dalej panie — przemówił ten ostatni — wytłómacz się, co to wszystko znaczy?... Kim pan jesteś naprawdę?
Vogel chciał zaimponować zuchwalstwem.
— A panu co do tego? — Odpowiedział. — Jakim prawem zadajesz mi podobne pytania?
— Co mi de tego? — zawołał Chatelet — a wiesz, mój panie, że pyszną jest bezczelność twoja. Jakto?... przed dwoma dniami przyszedłeś do mego biura, jako kasyer zacnego domu bankierskiego... nazwałeś się Hermanem Voglem... powiedziałeś, żeś żonaty z siostrzenicą jednego z najbogatszych moich klijentów; nazajutrz, po śmierci tegoż klijenta, dopominałeś się spadku po nim w imieniu twojej żony, a dzisiaj ja znowu, mając w ręku testament, w którym Maurycy Villars cały swój majątek zapisał baronowi de Précy, ja przyszedłszy tutaj, aby zobaczyć się z obdarowanym, znajduję pseudo-barona de Précy, w pańskiej osobie!... To daje mi prawo zapytania, kim pan jesteś rzeczywiście?... a ktoś inny, mający szerszą w tym względzie władzę, powtórzy panu wkrótce to pytanie... zaręczam....
Groźba była wyraźną, Herman ją doskonale zrozumiał.
— Błagam pana — szepnął — racz pan mówić trochę ciszej:
— Dobrze, ale odpowiadaj pan, tylko szczerze!
— Gotów jestem...
— Kto pan jesteś naprawdę?
— Herman Vogel...
— Kasyer banku Jakóba Lefevre?
— Tak, panie...
— Mąż panny de Cernay?
— Mogę w tej chwili udowodnić to aktem ślubnym...
— Cóż zatem znaczy nazwisko de Précy? co znaczy tytuł barona?
— To, proszę pana, mistyfikacya... pseudonim przybrany...
— W jakim celu?
— W celu zamydlenia ludziom oczu... Cóż w tem tak znowu złego?... Nazwisko, tytuł i to mieszkanie służyły mi do przyjmowania pięknych przyjaciółek.
— Po ożenieniu się pańskiem?
— Nie, proszę pana! — Przedtem, gdym był kawalerem...
— Apartament przy ulicy Boulogne... kobiety z półświatka... mieszkanie przy ulicy Pépinière, wszystko to strasznie drogo kosztuje! — mruknął Chatelet — musisz pan chyba być bardzo bogatym?
— Pobieram pensyę wysoką...
— I ta panu wystarczała?
— Z dodatkiem zaciąganych pożyczek... Mówiąc między nami, liczyłem zawsze na sukcesyę po Maurycym Villars...
— I starałbyś się był odebrać ją pod nazwiskiem barona de Précy, gdybym nie odkrył przypadkiem prawdy...
— Tego nigdy nie byłbym uczynił, przysięgam panu! — zawołał Vogel.
— Nie do mnie należy sądzić pana — odrzekł notaryusz — sumienie atoli wkłada na mnie dwa obowiązki, i spełnię je święcie...
— Dwa obowiązki? — powtórzył Herman machinalnie.
— Oświadczę, gdzie należy, jako baron de Précy, spadkobierca generalny Maurycego Villars nie istnieje i nie istniał nigdy, to raz, a powtóre uprzedzę bankiera Jakóba Lefevre o podwójnym sposobie życia, jakie kasyer jego prowadzi.
— Czy panbyś to zdolnym był uczynić? — jęknął Vogel.
— Sumienie mi tak postąpić nakazuje. Jeżeli Jakób Lefevre, po dowiedzeniu się, że w godzinach pobiurowych jesteś pan baronem de Précy, nie przestanie powierzać ci kluczów od kasy, będzie przynajmniej postępował z całą świadomością rzeczy.
— O, panie! miej litości — rzekł Herman, składając obłudnie ręce.
— Nie znam litości w podobnych razach — odparł notaryusz. Przyznaję też, że jej pan wcale we mnie nie wzbudzasz. Sprawki, jak pańskie, kończą się zawsze w policyi poprawczej. „Gazeta Sądowa“ podaje częste szczegóły o wesołych kasyerach — co w dzień siedzą przy biurkach, a wiezorem panów udają. Tacy jegomościowie czerpią z kasy pryncypałów i są najprzyjemniejszymi ludźmi w świecie, dopóki ich agenci policyjni nie przyłapią. Wtedy następuje zmiana gwałtowna, wtedy piękni panicze, rozbijający się w towarzystwach podejrzanego high-lifu, kończą karyerę po za więziennemi kratami!... Oto ich przeznaczenie. Żegnam pana barona i zostaję dlań z poważaniem, na jakie zasługuje.
Elegancki notaryusz wykręcił się na pięcie ze swobodą światowca, wyszedł i drzwi zamknął za sobą.
Vogel nie myślał go zatrzymywać.
Ale gdy pan Chatelet mijał przedpokój, zastąpił mu lokaj drogę.
— Proszę pana — rzekł — pozwoliłem sobie słuchać przed chwilą podedrzwiami i dowiedziałem się, że mój pan nie jest ani „Précym“, ani „baronem“... Szacunek dla siebie samego nie pozwala mi zostawać dłużej w obowiązku u osoby tak dwuznacznej... ośmielam się zatem zasięgnąć rady szanownego pana notaryusza...
— W jakim względzie?
— Co do zasług moich... Należą mi się za rok cały! Jakim sposobem wydobyć je od tego pana?
— Nie wiem nic i nie mogę tem się kłopotać! — odparł notaryusz, wzruszając ramionami, i pozostawiając sługę zgorszonego okrutnie.
Herman rozmyślał tymczasom:
— Chatelet gotów jest naprawdę zdemaskować mnie przed Lefevrem! Ale cóż mnie to obchodzi? Niech tam sobie burza wybuchnie. Zanim piorun uderzy, będę już ztąd daleko!
Drzwi sypialni uchyliły się lekko i ukazał się tapicer z obliczem chytrem, zuchwałem.
— A! to tak rzeczy stoją — pomyślał sobie, bo słuchał także podedrzwiami. — Wyśmienicie! Wyzyskam położenie, o ile tylko się da...
— Cóż, panie Rodier, dużo tam masz jeszcze do roboty? — zapytał Vogel.
— Uważam, że niepotrzebne mi jest taksowanie mebli — odpowiedział ozięble tapicer. Nie mogę kończyć interesu, za jakim tu przyszedłem.
— Dla czego?... — mruknął kasyer osłupiały.
— Nie chcę i nie mogę prowadzić interesów nieczystych... Muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia, muszę zapisać do księgi nazwisko sprzedawcy, bo tego i prawo nawet wymaga...
— A zatem?
— Jakież nazwisko mógłbym zapisać dzisiaj?...
— Moje własne naturalnie.
— Które z dwóch mianowicie?
— Zuchwalcze!
— Radzę panu mówić ciszej. Ja wszystko słyszałem... rozumiesz pan... wszystko słyszałem...


XXIV.

— O do stu katów! — zaczął znowu przemysłowiec z ulicy Rzymskiej. — Pan notaryusz nie żałował słów prawdy... panu baronowi!.. Ale to do mnie nie należy... Powiedziałem, dla czego nie mogę kończyć interesu... Żegnam... Najniższy sługa... pana... barona!...
Rodier skłonił się lekko i ku drzwiom zamierzał.
Wiadomo, że człowiek twardnieje pod nawałem uderzających weń ciosów.
Podczas rozmowy z panem Chatelet, Herman zniósł wszystkie upokorzenia, połknął wstyd swój cały.
Cóż go obchodziła opinia jakiegoś tam tapicera?
Chciał pieniędzy, chciał ich zaraz, natychmiast, ażeby zniknąć z widowni.
Nie miał odwagi poszukiwać innego nabywcy i na nowo targ rozpoczynać.
— Zostań pan! — zawołał. — Przekonanym, że wszystko ci jedno, jak się nazywam... To, co chcę sprzedać, do mnie należy... mam rachunki pokwitowane, jako dowód... Baron de Précy umawia się z panem i jego w księgach swoich zapiszesz... Czy może być co prostszego w świecie?
Tapicer robił jeszcze trudności, dla formy, rzecz prosta jedynie, dla tego, aby wyeksploatować, o ile się da trudne położenie klijenta.
Przyniósł z sobą sześć tysięcy franków i był zdecydowany dać tę sumę za to, co warte było dwa razy tyle — a jednak po długich targach, skończył na czterech tysiącach, i to jeszcze z warunkiem, że odźwierny pozwoli mu zabrać natychmiast wszystko, co nabył.
Vogel przystał i na to.
Przywołano cerbera.
Po otrzymaniu zaległego komornego, nie stawiał on żadnych trudności.
Komorne wyniosło tysiąc pięćset franków, zaległe zasługi lokaja i kucharki tysiąc dwieście franków, czyli, że kasyer nasz opuścił miejsce, będące świadkiem jego tryumfów z biletem na tysiąc franków i piętnastu luidorami w kieszeni.
Rozpacz prawdziwa go ogarnęła, gdy znalazł się na ulicy z tą sumką mizerną i z tym strasznym problematem przed sobą:
Gdzie się udać i co zrobić?
Po wydaleniu się z Francyi, czekała go nędza nieunikniona, a jednak nie mógł się wahać, nie mógł rozmyślać.
Nie było wyboru.
Trzeba było zastawić się granicą przed siepaczami policyjnemi, a ci nie długo napewno tropić już zaczną.
— Powrócę do Bas-Meudon... — powiedział sobie. — Wpakuję trochę rzeczy w walizkę ręczną, powrócę nocą do Paryża, a pierwszym rannym pociągiem czmychnę do Belgii... Księgi są, jak się zdaje, w porządku, w kasie nic nie brakuje... Gdyby notaryasz dzisiaj nawet zobaczył się z bankierem, to i tak nie domyśli się on fałszerstwa, aż chyba w dzień wypłat terminowych... Mogą być zatem spokojnym...
Złamany moralnie i fizycznie wysiadł Vogel na ulicy Amsterdamskiej, zjadł śniadanie w restauracyi stacyjnej, a że blizko był ulicy Pépinière, poszedł dowiedzieć się, czy niema jakich listów do niego.
Zastał dwa nadeszłe wczoraj wieczorem.
Oddał mu je nie ojciec Rémy, który gdzieś wyszedł, lecz żona jego.
Pierwszy od pana Chatelet pochodził.
Herman wiedział już co zawiera.
Drugi był z pieczęcią Jakóba Lefevre.
Na chwilę serce bić przestało kasyerowi.
Pryncypał pisał.

Kochany Voglu!

Spodziewam się, żeś już zdrów zupełnie i pragnę tego bardzo, bo potrzebuję cię koniecznie.
Odwiedziło mnie niespodziewanie dwóch kolegów z prowincyi, z Lyonu i z Besançon, ż którymi w stosunkach zostajemy.
Coś okropnego się dzieje.
Obawiam się, czy nie padłem ofiarą nieznanego fałszerza, niesłychanie zręcznego i operującego na wielką skalę.
Byłbym zarwanym w takim razie na ogromną sumę.
Nie wiem jeszcze, na jaką, ale z pewnością na bardzo wielką.
Ty jeden tylko możesz mi przyjść z pomocą, ty jeden potrafisz rozświecić ciemności.
Nie wiem, gdzie cię szukać, nie mogę więc telegrafować, abyś przybył jak najprędzej, mam nadzieję atoli, że list ten jutro odbierzesz.
Przyjeżdżaj, nie tracąc ani sekundy.
Liczę na to i zapewniam, że cię uwolnię, jeżeli będziesz jeszcze wypoczynku potrzebował.
Oczekuję cię niecierpliwie, kochany Voglu, i przesyłam przyjacielskie uściśnienie dłoni.

Jakób Lefevre.“

— Oho! a więc są już na tropie!... — pomyślał kasyer. — Mina wybuchnie prędzej, niż się spodziewałem... Wszystko mi jedno... niech mnie jak chcą szukają, nie znajdą...
Wszedł do kawiarni, zażądał papieru, usiadł i napisał.
Baczność, kochany przyjacielu!...
Lont tleć zaczyna...
Mądrej głowie, dość na słowie.”
Włożył kartkę w kopertę, zaadresował „Karol Laurent na bulwarze Clichy,“ i wysłał przez posłańca, z rozkazem, aby doręczył jak najprędzej.
W godzinę potem, był w Bas-Meudon.
Walentyna pomimo brutalnej sceny przy spotkaniu ostatniem, przyjęła nędznika z radością prawie...
— To ty, mój przyjacielu! — zawołała. — Nie śmiałam już spodziewać się doprawdy...
— Czy to wymówka?... — powiedział kasyer z ironią.
— Wymówka? — odparła Walentyna. — Wiesz dobrze, że ci nigdy żadnych nie czynię wymówek...
— Może znajdujesz, że za krótko byłem nieobecnym...
— Nie mów tego, Hermanie!... Jak jesteś przy mnie, zawsze cieszy mnie to bardzo... Przecie to mój nawet obowiązek...
Vogel wzruszył ramionami.
— Twój obowiązek?... — powtórzył — Zawsze wielkie słowa do małych rzeczy!... Wiecznie czułości na ustach!... Nie oszukasz mnie, nie bój się... Wiem, że w głębi duszy mnie nienawidzisz...
— Dla czego?... — zapytała Walentyna boleśnie.
— Boś jest córką Ewy, a zatem jesteś fałszywą, kłamliwą i podstępną!...
— Czy na prawdę tak o mnie sądzisz, Hermanie?
— Tak, moja pani, na prawdę.
— Więc mną pogardzasz?
— Jak wszystkiemi kobietami... ani mniej, ani więcej... Nie jesteś więcej od innych wartą... A wreszcie masz prawo do nienawiści dla mnie...
— Ja Hermanie! na miłość Bozką! — zawołała Walentyna. — Co ty mówisz?
— Obiecywałem ci bogactwa i słowa nie dotrzymałem!
— Cóż mnie bogactwa obchodzą? Ani ich pragnę, ani potrzebuję... jam do mierności przywykła... Zresztą, czegóż nam brakuje?
— Czego nam brakuje? — tak, rzeczywiście, nic a nic nam nie brakuje...
— Gdybyś zechciał być napowrót takim, jakim w początkach byłeś — rzekła Walentyna — zaręczam ci, że życie byłoby mi rajem... Czułabym się szczęśliwą zupełnie...
Przysunęła się do męża, chwyciła za rękę, którą prusak gwałtem wydzierał i mówiła dalej:
— Hermanie, proszę cię, błagam cię, nie pomiataj mną, nie obrzucaj mnie słowami pełnemi pogardy, bo mi one serce ranią... Zostaw mi choć trochę uczucia, choć trochę szacunku... bądź dobrym dla mnie...
I z wdziękiem tkliwym a wstydliwym, oparła czoło i ukrywszy twarzyczkę na piersiach kasyera i dodała:
— Jeżeli nie możesz zrobić tego dla żony... zrób to dla matki!... Hermanie, uczyń to dla dziecka twojego!...


XXV.

Vogel zatrząsł się cały.
— Coś ty powiedziała? — krzyknął. — Dla mego dziecka?...
— Tak, Hermanie drogi... — szepnęła Walentyna. — Jeden więcej węzeł nas łączy... Matką zostanę...
Przez chwilę zdawało się, że kasyer w posąg się zamienił.
Młoda kobieta, ździwiona, podniosła głowę i patrzyła w męża niespokojnie.
Ponura twarz Hermana zajaśniała nagle dziwnem jakiemś światłem i przybrała wyraz tej ironii piekielnej, jaką malarze nadają twarzy Mefistofelesa.
Wspólnik Karola Laurent odepchnął żonę od siebie i wybuchnął śmiechem nerwowym, urywanym, przerażającym prawie; śmiech ten zabarwił policzki jego blade i pofałdowane czoło.
— Co ci się stało, mój przyjacielu? — zapytała Walentyna wylękniona. Dla czego śmiejesz się w ten sposób? To nie jest, śmiech radości przecie!... Miałam zadzieję, że się ucieszysz z tej wielkiej nowiny...
— Spodziewałaś się, że ojcostwe mnie rozraduje, wszak prawda? — odparł Herman, którego złowroga wesołość miała coś konwulsyjnego w sobie. — Zdaje się, że zdradzam zupełnie wyraźnie szczęście moje! Oceniam chwilę, jaką wybrałaś, ażeby mi dać dziedzica; dziecko, którego mi zwiastujesz, przyjdzie na świat pod bardzo szczęśliwą gwiazdą!
— Hermanie, mogłabym mniemać, że drwisz z najświętszych uczuć.
— Cóż znowu?... Jestem poważnym. Uczucie ojcostwa mam bardzo w sobie rozwinięte, zaręczam ci, że za wszystkie skarby świata nie oddałbył słodkich uczuć, jakie sobie obiecuję przy kolebce ostatniego z Voglów.
Nowy napad śmiechu opanował kasyera; oczy mu krwią nabiegły i zaledwie mógł oddychać.
Walentyna myślała, że mąż zmysły postradał.
Naraz Herman przestał się śmiać.
— Potrzebuję samotności — rzekł — aby się ze szczęściem mojem oswoić. Odchodzę zatem, moja droga. Zrobisz mi wielką przyjemność, gdy mnie samego pozostawisz.
Wyszedł pośpiesznie i zamknął się w swoim pokoju.
Biedna kobieta, gdy pozostała samą, ukryła twarz w dłoni, a łzy rzęsiste popłynęły z jej ocząt zbolałych.
— Boże wielki! — szepnęła — ulituj się nademną! Co pocznę, nieszczęśliwa? Herman nie kocha mnie i dziecka swego kochać nie będzie.


∗             ∗

Dziewiąta wybiła na wieży kościoła w Bas-Meudon.
Kasyer, jak nam wiadomo, zamierzał wrócić do Paryża w nocy, a o świtaniu wsiąść na pierwszy pociąg kolei północnej, idącej do Brukselli.
Ułożywszy w małą walizkę trochę rzeczy i bielizny, rzucił się w ubraniu na łóżko, aby przespać się kilka godzin, ale powieki skleić się nie chciały.
Noc była ciemna.
Gdzieniegdzie tylko migała gwiazdka jakaś na czarnem tle nieba.
Zupełna cisza panowała w około domu.
Żaden szmer nawet z nad brzegów Sekwany nie doszedł.
Herman zliczył uderzenia zegara i rzekł:
— Wyjdę ztąd o trzeciej rano... sześć godzin jeszcze oczekiwania i bezsenności. O, jakże to długo nieskończenie!...
Naraz zerwał się i usiadł na łóżku ze strasznym niepokojem w sercu.
Dźwięczał dzwonek u bramy.
— Kto to może być? — zawołał w duchu kasyer. — Kto mógł mieć odwagę przyjść tu pustem wybrzeżem, wśród nocy?
Wyskoczył z łóżka, pobiegł do okna i otworzył je ostrożnie.
Ogród zalegały ciemności.
Nic widać było nawet ławeczek przed domem stojących.
Dzwonek odezwał się znowu; tym razem gwałtowniej.
Czuć było, że niecierpliwa ręka nim szarpała.
— Czyżby policya? — myślał Herman, dzwoniąc zębami. — Przychodzą już, aby mnie aresztować?
Ale zaraz sam sobie odpowiadał:
— Niepodobieństwo! Jeżeli Jakób Lefevre mnie podejrzywa, toż niema dowodów w ręku. Ażeby zanieść skargę, stwierdzić fałszerstwo i otrzymać rozkaz aresztowania, potrzeba przecie czasu. Nikt się nie domyśla, że jestem w Bas-Meudon.
Po krótkiej przerwie, zadzwoniono po raz trzeci, z taką energią, że o mało dzwonek nie pękł.
Herman powtarzał:
— Kto to być może?... Kto to?... Trzeba zobaczyć!..,
Wziął rewolwer ze stołu i zejść postanowił, ale przed wykonaniem tego zamiaru, powrócił jeszcze do okna.
Usłyszał otwierające się drzwi mieszkania ogrodnika; zobaczył pod drzewami małe światełko, zapewne od latarni, i posłyszał jakby sprzeczkę jakąś.
Za chwilę wszystko ucichło, a małe światełko zaczęło zbliżać się ku domowi.
Herman rozpoznał niezadługo postać ogrodnika w bieliźnie, z bosemi nogami w sabotach i w olbrzymiej szlafmycy na głowie.
Kasyer zszedł na dół, z rewolwerem w ręku i otworzył drzwi, jak raz w chwili, gdy Lambert stał już za niemi.
— Co tam takiego? — zapytał głosem drżącym.
— Czy pan słyszał dzwonek? — odrzekł ogrodnik.
— Słyszałem, dzwoniono trzy razy z rzędu.
— Ja tylko dwa razy słyszałem. Spałem widocznie mocno. Podniosłem się, chce zobaczyć, co to za zbój zakłóca spokój porządnym ludziom.
— No i co zobaczyłeś?
— Jakiegoś eleganta z Paryża. Przyjechał powozem, który zostawił o sto kroków.
— Czegóż chce ten elegant?
— Z panem się rozmówić.
— Zna mnie?
— Z imienia i nazwiska. Pyta się o pana Hermana Vogla.
— Cóżeś mu odpowiedział?
— Że to nie pora na wizyty, że pan śpi, a ja nie myślę pana budzić. Że pan żywej duszy w biały dzień nie przyjmuje, więc w nocy tem bardziej nie zechce nikogo wpuszczać do domu.;
— Odjechał zatem? z
— Licha tam odjechał! Odpowiedział, że ma bardzo pilny interes. Że musi z panem się widzieć, choćby mu przyszło przez nur przeleźć i okna powybijać. I potem wrzasnął na mnie, żebym szedł natychmiast obudzić pana, bo jak pan się dowie, zkąd przybywa, to go puści zaraz do siebie.
— Więc powiedział, zkąd przybywa?
— Powiedział, proszę pana.
— Zkądże?
— Z bulwaru Clichy.
— Karol Laurent! — pomyślał kasyer, a głośno dodał: — Dobrze, Lambercie, wpuść co prędzej tego pana, a bramę zamknij za nim na wszystkie zamki.
— Tak zrobię, proszę pana.


XXVI.

Ździwiony niezmiernie przybyciem Karola Laurent, Herman Vogel schował rewolwer do kieszeni, zawrócił do salonu o ciemnem obiciu, i zaraz lampę zapalił.
Zaledwie to uczynił, ukazał się pseudo-Lorbac.
Vogel zrazu nie poznał kamrata.
Gęsta, czarna broda zakrywała w trzech czwartych twarz fałszerza, który, jak wiemy, nosił tylko faworyty i wąsy podkręcone do góry.
Nowoprzybyły szybkim giestem nakazał milczenie Hermanowi.
Zamknął drzwi, któremi wszedł, i dwa razy klucz w zamku obrócił.
— To ja — powiedział — ja, Karol Laurent.
Jednocześnie odjął zarost fałszywy i ukazał twarz zwiędłą, znacznie bledszą, niż zazwyczaj.
— Zdaje mi się — dodał z uśmiechem nieokreślonym — zdaje mi się, drogi przyjacielu, że coś strasznie chłodno mnie przyjmujesz. Podajże mi, u dyabła, rękę.
— Nie myślałem, że cię zobaczę — odparł Vogel, wyciągając drżącą dłoń do wspólnika.
— O tej godzinie, naturalnie — dokończył ostatni. — Pojmuje to doskonale.
— Sądziłem przedewszystkiem, że nie wiesz, gdzie się znajduję.
— Bardzoś dbał o to, kochanku, ale ze mną, jak widzisz, sprawa niełatwa. W godzinę po ślubie twoim wiedziałem, że tu zamieszkacie, a w parę dni potem zwiedziłem całą okolicę szczegółowo, na wypadek, iż może przyjść chwila, w której będę potrzebował zobaczyć cię bez straty czasu. I miałem racyę, braciszku...
— Odebrałeś moję kartkę? — zapytał kasyer.
— Odebrałem i jestem. Uprzedzając mnie o niebezpieczeństwie, postąpiłeś, jak przyjaciel prawdziwy. Kto inny myślałby tylko o sobie. Ty o mnie nie zapomniałeś! Pięknie to z twojej strony! Przekonasz się też niebawem, że wdzięcznym być potrafię.
Vogel zaledwie był w stanie ukryć wyraz pogardy.
Co go obchodziła wdzięczność Karola Laurent, tego narzędzia biernego, niepotrzebnego mu obecnie już na nic.
— Co się stało? — zaczął Karol. — Kto na alarm zadzwonił?
— Bankierzy z prowincji, których popodpisywałeś na wekslach na grube sumy... Pryncypał wzywa mnie, abym przybył dla wyjaśnienia tej rzeczy... Długo poczeka, zanim mnie zobaczy...
— A więc stało się!... Czas pomyśleć o czem innem... Co myślisz zrobić ze sobą?...
— Dam nura... i to bezzwłocznie... A ty?
— To samo... Ale żeby mieć możność żyć odpowiednio do stanowiska, potrzeba posiadać coś przecie... Jak ty stoisz?...
— O! jeżeli sądzisz, że u mnie co zyskasz, toś się źle wybrał, przyjacielu — podchwycił Herman żywo. — Wypadki zastały mnie najzupełniej nieprzygotowanym... Zaledwie będę miał czem podróż opłacić... Pragnąłbym rozpocząć jaki interes za granicą, lecz niestety, nie mam pieniędzy...
— Byłem tego pewnym — odrzekł Karol Laurent — i właśnie forszusz ci przynoszę...
— Co? — zawołał Vogel osłupiały.
— Forszusz ci przynoszę... Czy cię to dziwi?...
— Ogromnie... Zawsześ był odemnie przebieglejszym... Gdzież pieniądze, o jakich mówisz?...
— Zaraz, najpierw muszę wiedzieć, czy jesteś człowiekiem decydującym się na wszystko?
— Dowiodłem ci tego już nieraz...
— Nie chodzi mi o odwagę tuzinkową, o zręczne wsunięcie pomiędzy rachunki rzetelne kilkunastu przekazów podrobionych... chodzi mi o zimną krew i energię, chodzi mi o zucha, który gotówby się był poświęcić i który nie cofnąłby się przed najzuchwalszem nawet przedsięwzięciem.
— Co rozumiesz przez takie przedsięwzięcie? — wybełkotał Vogel.
— Rozumiem to, co rozumieć potrzeba. Wyrażenie jest elastyczne, ale go bierz w znaczeniu najszerszem.
— Więc i morderstwo nawet — wyjąkał kasyer z mimowolnem drżeniem.
— Przypuszczam, że do tego nie przyjdzie... ale...
— Zgoda — rzekł Herman — postaram się godnie odpowiedzieć twemu zaufaniu. Potrzebuję pieniędzy... potrzebuję ich za jaką bądź cenę. Powiedz mi, co zrobić potrzeba?
— I łatwo nam pójdzie i uwiniemy się bardzo prędko. Czy pamiętasz ów wieczór przy ulicy Boulogne, kiedyś Maurycemu Villars Adę Bijou przedstawił?
— Pamiętam, pamiętam doskonale — potaknął Vogel, wzdychając.
— Mówiąc otóż między nami — ciągnął pseudo-Larbac — śmierć starego lowelasa, do której się przyczyniłeś, nie przyniosła ci bodaj korzyści spodziewanych. Ale mniejsza — to nie do mnie należy. Nie zapomniałeś także zapewne, że w wieczór ów, tak obfitujący w wypadki, pewien pomerańczyk, znajomy mój, zapłonął do panny Bijou, bo cię to nawet zaniepokoiło, bo bałeś się, aby Ada, współpracowniczka twoja, nie przeszkadzała sobie w działaniu na korzyść twoję?
Vogel skinął głową potwierdzająco.
— Od tego otóż wieczoru — prawił dalej Karol Laurent — kaprys pomerańczyka przeobraził się w namiętność gwałtowną.
— Jest tak bogatym, że się niepotrzebuje obawiać odmowy — przerwał Vogel. — Przypuszczam, że już jest kochankiem Ady...
— Gdyby nie ja, byłby już nim z pewnością. Ale mam mały planik i prowadzę po mistrzowsku intrygę... Graf Angelis dwa razy tylko widział Adę, raz w lasku Bulońskim, drugi raz w loży teatru Rozmaitości... Nie mógł się zbliżyć do niej... nie miał sposobności zamienienia z nią choćby jednego słowa, bo ja tam byłem i kierowałem nim jak maryonetką...
— Jakim sposobem?
— Wytłómaczyłem głuptasowi, że Ada ma starego protektora, kolosalnie bogatego i zazdrosnego jak Otello... Przedstawiłem mu, że postąpiłby nieuczciwie, gdyby uwielbianą przez się kobietę naraził na utratę świetnej pozycyi w teraźniejszości, a milionowego zapisu w przyszłości... Kazałem mu przysiądz, że bez mej porady nie przedsięweźmie nic, co mogłoby skompromitować Adę. Obiecałem mu wreszcie, że jeżeli mi zawierzy, uczynię go w krótkim czasie szczęśliwym, gdyż posiadam u panny Bijou zaufanie nieograniczone... No jakże... dobrzem się spisał?... gadajże przecie!...
— Admiruję cię — odparł Vogel — ale cię nic a nic nie rozumiem...
— Jeszcze odrobinkę cierpliwości kochanku, a zaraz zrozumiesz... „Nie możesz mówić z nią“, powiedziałem pomerańczykowi, „ale możesz napisać do niej, będę najchętniej gońcem twoich apostrof miłosnych“... W dwie godziny potem, przyniósł mi ramotę, jak dzień o głodzie długą, a jak noc bezsenna nudną... Nazajutrz wręczyłem mu za to bilecik Ady, czuły i zachęcający... Zrozumiałeś?...
— Zrozumiałem; Ada Bijou odpisała...
— Żeby tak było, jak mówisz, musiałaby była odebrać list Angelisa...
— Czyż go nie odebrała?
— Ma się rozumieć, że nie...
— Więc jakże to było?
— Pan hrabia ze mną korespondował...
Umiem pisać przerozmaitemi charakterami, a moje damskie pismo, jak wiesz, pomogło ci wybornie w interesie z panem de Rochegude... Pomijam atoli szczegóły i wracam do najważniejszej i najciekawszej strony mojego planu...
Po odebraniu twojej kartki a w niej wiadomości, że mina wybuchnie lada chwila, zrozumiałem naturalnie, iż potrzeba jest przyśpieszyć rozwiązanie romansu i powiedziałem pomerańczykowi, jako Ada Bijou wzruszona jego gwałtowną miłością, niema siły dłużej mu się opierać, że jutro o dziewiątej wieczorem wymknie się swojemu zazdrośnikowi i oczekiwać będzie pana Angelisa w domku wiejskim, do którego sam go zawiozę...
— A ten domek wiejski?... zapytał Vogel, dech tracąc prawie.
— To twój, ten oto właśnie — odparł Karol Laurent.
— Przywieziesz tutaj Angelisa?
— Naturalnie.
— Czy sądzisz, że da się to zrobić bez ściągnięcia podejrzenia żadnego?
— Przyjedzie pełen nadziei... A skoro tylko przestąpi próg salonu w którym się znajdujemy, zamiast w objęcia pięknej Bijou, wpadnie w łapy dwóch zuchów, co obiorą jegomści z tego, czego ma za dużo, a nawet i z tego, coby mu się przydało jeszcze...
— Czyż będzie miał ze sobą kapitały swoje?
— Znam na wylot zwyczaje kochanego przyjaciela pomerańczyka i zaręczam za to... Trwa ciągle, jak wiesz, w zamiarze podróżowania... Cały majątek posiada w gotówce... czyli tak jak w gotówce, bo w biletach bankowych i przekazach na okaziciela, na banki państw przeróżnych... Nie ufa zamkom mieszkania i nosi zawsze wszystko przy sobie, w bocznej kieszeni, umyślnie na ten cel zbudowanej, do której, jak sądzi, nikt się nigdy dobrać nie potrafi... Przekonamy go, że się grubo mylił...
— A gdyby opór stawiał? — mruknął mąż Walentyny.
Pseudo-Lorbac wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie stawia oporu ten, kto czuje na skroniach lufy rewolwerów...


XXVII.

Chwilowa cisza zapanowała po ostatnich słowach Karola Laurent.
Herman zdawał się bardzo jakoś roztargnionym.
— W podziw mnie wprowadzasz, drogi przyjacielu!... — odezwał się fałszerz. — Nie znajduję w tobie tego zapału, jakiego się spodziewałem napewno... Masz coś na wątróbce, to wyraźnie bije w oczy... Cóż to takiego?... Czy masz co do zarzucenia mojemu planowi?... Mów otwarcie, słucham...
— Oddaję zupełną sprawiedliwość dobrym chęciom twoim — odparł Vogel — ale przewiduję trudności bardzo poważne...
— Jakież?... Dawajże zarzuty twoje...
— Przypuszczam, że, hrabiemu Angelis więcej chodzi o życie, niż o pieniądze i że z tego powodu nie będzie chciał stawiać próżnego oporu, ależ przekazy, jakie mu zabierzemy, nie będą miały w naszych rękach żadnego zgoła znaczenia...
— Dla czego?...
— Nie znajdę dość w sobie na to odwagi, aby zgłaszać się do banków zagranicznych z dokumentami zaopatrzonemi w sfałszowane przez ciebie podpisy... Obawiałbym się, aby mnie nie zaaresztowano na miejscu...
— Podpisy nie będą sfałszowane...
— Jakto?...
— Zmusimy pomerańczyka, aby porobił stosowne cesye własnoręcznie, a jak tylko staniemy w Brukseli zdyskontujemy wszystko, choćby z pewną stratą nawet... Mam tam jednego żyda wolnego od wszelkich przesądów i pewny jestem, że chętnie załatwi on nam ten interesik.. Jakie masz więcej zarzuty?...
— Przypuszczam, że okradziony przez nas hrabia, uda się natychmiast do policyi i wskaże rabusiów... Wiesz równie dobrze jak ja, że telegrafy prędzej idą, niż najpośpieszniejsze pociągi...
— Hrabia żadnej skargi nie wniesie...
— Masz sposób na to jaki?...
— Mam...
— Zobaczmyż go tedy...
— Przypuszczam, że istnieje piwnica jakaś w tym domu...
— Nawet dwie, zaopatrzone w grube drzwi dębowe...
— Wybornie!... Jak tylko oporządzimy pana Angelisa, zakneblujemy mu gębę fularem, tak jednakże, aby mógł oddychać, zwiążemy mu ręce z tyłu mocnym powrozem, zapakujemy do tej drugiej piwnicy, usadzimy w miękkim fotelu i wyniesiemy się spokojnie, pozamykawszy drzwi naturalnie i schowawszy klucze w jakie miejsca upatrzone...
— Umrze nieszczęśliwy z głodu!... — zauważył Vogel.
— Nie umiera się z głodu ani we dwadzieścia cztery, ani nawet w czterdzieści ośm godzin... Skoro tylko wydostaniemy się za granicę, zatelegrafujesz zaraz do tego zacnego chłopaka, który nie chciał mnie wpuścić do ciebie: „Klucze od piwnic są tam a tam. Otwórz drzwi nie tracąc ani chwili.“ Efekt będzie znakomity, hrabia uradowany, że wydostał się na świat Boży, zapomni o całym smutnym wypadku... No, czyś już teraz przekonany?...
— Prawie...
— Wyczerpałeś już wszystkie zarzuty?...
— Na coby się nowe przydały?.. Masz gotową na wszystko odpowiedź...
— Zatem postanowione?...
— Dobrze!... Jutro wieczorem...
— Zauważ tylko — powiedział Karol Laurent — że wszystko zdaje się nam pomagać... I powóz, którym przyjedziemy z Angelisem, i który zostanie o dwieście kroków od willi... i podobieństwo twoje z pomerańczykiem... Stangret weźmie cię za niego, to nieulega wątpliwości... Powrócimy do Paryża... a zanim wsiądziemy na kolej, ostrzyżesz włosy i ogolisz brodę, co cię odmieni zupełnie... Masz pasport dla ciebie, według wszelkich form poświadczony i jak gdyby specyalnie dla ciebie przygotowany... Ale, ale, mój drogi, a co zrobimy z twoją żoną?...
— Nie kłopocz się o nią wcale... — odpowiedział kasyer.
— Masz rację... lecz cóż chcesz... pani Vogel bardzo mnie interesuje!... Tak ładniutka!...
Herman zatrząsł się ze złości.
— Wiem, wiem, że nie lubisz, ażeby zajmowano się panią Walentyną — zawołał pseudo Lorbac. — Trzeba jednak pomyśleć o niej, chcąc, aby się nam plan nasz udał... Uczyń, aby nam nie przeszkodziła... Gdyby ukazała się nie w porę, mogłaby... i z pewnością popsułaby wszystko...
— Bądź spokojny... Powiem jej, że oczekuję interesantów i każę siedzieć w swoim pokoju... Ani się ruszy z miejsca, ani się zapyta, na kogo czekam mianowicie...
— Posłuszeństwo bezwzględne, brawo!... Musicie mieć służącą przecie?...
— Będzie spała, a przytem sam własnoręcznie zamknę ją na dwa spusty...
— Co zrobisz z ogrodnikiem?...
— Wyprawię go gdziekolwiek na tę noc jednę...
— Nie chciałbym dzwonić do bramy...
— Naturalnie, że nie będziesz dzwonił... będę czekał na was ukryty za drzewem... Otworzę wam po cichutku i zamknę za wami po cichutka, a jak próg przestąpicie, przyłączę się do was, z rewolwerem nabitym w kieszeni...
— Doskonale!... Trzeba, aby salon był tak samo, jak dziś oświetlony...
— Bądź spokojny...
— Przygotuj papier, pióro, atrament...
— Wszystko to przygotuję... a także fular i mocny postronek... O niczem nie zapomnę...
— Na wypadek, gdyby hrabia chciał uciekać?...
— Będzie nas dwóch... nie ucieknie...
— Gdzie te drzwi prowadzą?...
— Na schody pierwszego piętra...
— A te drugie?...
— Do gabinetu, zmienionego w skład rupieci...
— Wyjście?...
— Okno na ogród... Chcąc się tamtędy wydostać potrzebaby znać miejscowość...
— Obejrzyjmy...
Karol Laurent wziął lampę, wszedł do gabinetu zawalonego staremi meblami i powrócił uspokojony.
— Doskonale... — powiedział. — Wracam teraz do Paryża, lecz najpierw muszę się przystroić...
Stanął przed lustrem, przypiął sobie brodę fałszywą i zaraz zmienił się nie do poznania.
— Po co się przebierasz?... — zapytał Vogel. — Jak na teraz, nie potrzebujesz się obawiać niczego... Mina wybuchnie, ale po ucieczce naszej...
— Liczę na to, ale „Przezorność, jest matką bezpieczeństwa.“ Do jutra, do wieczora, drogi przyjacielu... Stawimy się z hrabią o dziewiątej...
— Odprowadzę cię do bramy...
Dwaj kamraci przeszli ogród w milczeniu, uścisnęli się za ręce, poczem Karol Laurent udał się w stronę powozu, którego latarnie błyszczały po nad brzegiem rzeki.
Herman wrócił do domu, pozamykał drzwi, pogasił światła i udał się na pierwsze piętro.
Po nad schodami stała Walentyna, w białym peniuarze, z twarzą zmienioną, z włosami w nieładzie.
— Co ty tu robisz? u wszystkich dyabłów?... — zapytał mąż ze złością.
— Czekam na ciebie, mój przyjacielu — odpowiedziała młoda kobieta.
— Czego chcesz odemnie znowu?
— Byłam niespokojną...
— Z jakiego powodu?
— Słyszałam dzwonienie u bramy... Słyszałam, jakeś wyszedł i powrócił z kimś obcym... Bałam się, czy ten gość nocny nie przyniósł ci jakiej złej wieści... Przeczucie ponure, mimowolne a niewytłomaczone, nie dało mi spokoju... bałam się...
Kasyer wzruszył ramionami.
— Dzieciństwo!... — odpowiedział — Widzę, że muszę ci ze wszystkiego zdawać rachunek; otóż skoro chcesz wiedzieć, powiem ci, że chodziło o pilną robotę, jaką wkłada znów na mnie pryncypał... Robota ta zatrzyma mnie w domu cały dzień jutrzejszy, a wieczorem, o tej samej co dziś godzinie, przybędą do mnie interesanci, z któremi traktować mam w kwestyach wielkiej doniosłości... Jeżeli w zdaniach różnić się będziemy, dyskusya przeciągnie się długo, a może przybrać nawet gwałtowną formę.. Niema więc w tem wszystkiem nic takiego, coby cię niepokoić mogło... Dobranoc.. Idź już spać... Ja to same uczynię, bo wstać muszę bardzo rano.
Vogel nie spojrzał nawet na Walentynę, oddalił się do swego pokoju i drzwi na klucz zamknął za sobą.


XXVIII.

Dzień. następny wydał się Hermanowi. długim nieskończenie.
Głuchy niepokój, zwiększający się co godzina, a nawet co minuta: prawie, nie opuszczał go ani na chwilę.
Nie ukrywał wcale przed sobą, że przeciągana nieobecność w biurze bankowem, że milczenie wobec listów Jakóba Lefevre, nalegających a przyjaznych, musiały obudzić podejrzenia bankiera.
Chwilami zdawało mu się, że źle zrobił, iż odstępując od pierwotnego zamiaru, przedłużył pobyt w Bas-Meudon o całą dobę...
Gdyby był usłuchał natchnienia, byłby już w tej chwili daleko... prawie bez funduszów, co prawda ale pewny przynajmniej, że go policya nie śledzi:
Czy Karol Laurent dotrzyma słowa?
Czy wytrawny łotr nie zechce działać na własną rękę?
A może w ostatniej chwili, pomerańczyk, wiedziony instynktem zachowawczym, nie wpadnie w zastawioną pułapkę?...
Wszystko to można było przypuszczać...
Łatwo zrozumieć, że myśli podobne paliły krew Voglowi i przy przyprawiały go o gorączkę...
Około piątej nastąpiła reakcya.
Spokój zastąpił nadmierne wzburzenie.
Zbliżała się chwila działania.
Mąż Walentyny odzyskał zwykłą krew zimną...
Karol Laurent polecił oddalić ogrodnika i na to kładł nacisk większy.
Prusak udał się do niego.
— Przygotuj się, Lambert — rzekł — bo musisz w interesie moim wyjechać....
— Do Paryża, proszę pana?...
— Do Etempes...
— Do Etempes? — zawołał Lambert — to daleko, proszę pana?...
— Pięćdziesiąt sześć kilometrów wszystkiego... pojedziesz koleją Orleańską, weźmiesz bilet drugiej klasy, na pociąg, odchodzący o w pół do dziesiątej, staniesz o jedenastej na miejscu.
— Będę tam zatem nocować?
— Zjesz sobie dobrą przedewszystkiem kolacyę, a potem prześpisz się porządnie... Masz tu list i pięćdziesiąt franków na koszty podróży... List oddasz podług adresu jutro o dziewiątej rano. Dostaniesz papiery, pamiętaj więc pilnować ich dobrze... Po śniadaniu w tej samej oberży, w której będziesz nocował, powrócisz którymkolwiek pociągiem... Chodzi mi tylko o to, abym dostać papiery przed piątą wieczorem, więcej niczego nie wymagam.
— Dobrze, proszę pana! — odpowiedział ogrodnik uszczęśliwiony, bo przejażdżka w takich warunkach, była dlań przyjemnością prawdziwą. — Ubiorę się i zaraz ruszam w drogę...
W dziesięć minut, nie był już w istocie w Bas-Meudon.
Vogel zjadł obiad w towarzystwie Walentyny i Klaruni.
Nie miał apetytu i zupełnie żadnej potrawy nie dotknął prawie, starał się atoli być przyjemnym i słodkim, co młodą kobietę w zachwyt wprowadzało; przypisywała tę zmianę wczorajszemu zwierzeniu swojemu.
— Źle go osądziłam — myślała. — Lepszym jest, niż się zdaje... powróci mi serce swoje...
Około ósmej, Herman odprowadził obydwie siostry na pierwsze piętro.
— Czy skończyłeś ową pilną robotę, o której wspominałeś? — zapytała Walentyna.
Kasyer odpowiedział potwierdzająco.
Walentyna dodała:
— Mówiłeś bodaj o jakichś prawnikach, którzy przyjadą tu dziś wieczorem... Czy to tak rzeczywiście, czy mi się tylko zdawało?...
— Tak jest rzeczywiście...
— Kiedy przybędą?
— Za godzinę może...
— Czy Marieta ma pozapalać światła w salonie?
— Nie... ja sam to zrobię.
Po krótkiem milczeniu rzekł:
— Uprzedzam cię, żem jest zupełnie innego zdania, niż ci, którzy tu przybędą. Uprzedzam cię, że może przyjść do gorącej sprzeczki pomiędzy nami... Gdy się cokolwiek unoszę, nie umiem miarkować głosu. Otóż, jeżeliby doszedł cię hałas jaki, nie przerażaj się tem, proszę, będzie to rozprawa, nie kłótnia...
— Nie przerażę się... dobranoc, mój przyjacielu, do widzenia się... do jutra...
— Do jutra!... — powtórzył kasyer.
Rozkazał Mariecie iść do swego pokoiku na poddaszu, zamknął ją na dwa spusty, zszedł na dół, przystanął podedrzwiami Walentyny i cicho bez szelestu dwa razy klucz w zamku obrócił.
Teraz był już spokojnym, teraz nikt mu nie przeszkodzi...
Pozamykał jeszcze okiennice w salonie i światła pozapalał.
Na stoliczku przygotował papier, pióro i kałamarz.
Zobaczył, czy rewolwer ma wszystkie pięć nabojów w sobie i spojrzał na zegarek.
Było trzy kwadranse na dziewiątą.
— Jeżeli uda się Karolowi — pomyślał będą tu za dziesięć minut...
Wyszedł, zostawiając drzwi za sobą nie zamknięte.
Jasna smuga oświecała piasek przed domem.
Idąc od bramy, potrzeba było tylko kierować się tem światłem, ażeby trafić do mieszkania.
Vogel minął ogród w całej długości, minął bramę, wysunął się na wybrzeże rzeki i z oczami, utkwionemi w drogę, prowadzącą do Bas-Meudon, stał i czekał.
Oczekiwanie niedługiem było.
Najprzód doleciał go turkot zbliżającego się szybko powozu, następnie zamigotały dwie latarnie z po za pierwszego domu przy drodze, wkrótce przysunęły się nieco i stanęły na miejscu o jakie dwieście metrów od posiadłości pana Rocha.
Vogel usłyszał zamykanie drzwi pojazdu, odgłos kroków męzkich na kamienistej drodze.
— Oni! — pomyślał — Karol Laurent dotrzymał słowa. Dobrze, że nie odjechałem.
Po tym krótkim monologu, powrócił do ogrodu i skrył się po za kupę cegieł, leżących pod drzewami.
Dwaj mężczyźni szli prędko, nic nie mówiąc do siebie.
Przybyli do muru ogrodzenia.
Pseudo-Lorbac przystanął.
— Jesteśmy na miejscu, kochany hrabio — rzekł półgłosem, kładąc rękę na klamce bramy, która się zaraz otworzyła. — Znam dobrze miejscowość. — Chodź, hrabio, za mną, będę ci przewodnikiem.
Niecny fałszerz i pomerańczyk weszli do ogrodu.
— Ciemno jak w piekle — odezwał się wspólnik Vogla — trafimy jednak z łatwością, idąc prosto przed siebie.
Herman zamknął kratę.
Żelazo zgrzytnęło, klucz się w zamku obrócił.
Angelis rzucił okiem po za siebie.
— Jest ktoś za nami widocznie! — powiedział.
— Tak... ogrodnik — odparł Laurent. — Bądź spokojny, hrabio, człowiek to duszą i ciałem nam oddany.


XXIX.

Pomerańczyk i Karol Laurent zapuścili się w ciemną aleję kasztanową.
Herman szedł tuż za nimi, stąpając jak kot, po cichutku.
Słyszał, jak Karol mówił do towarzysza:
— Droga jest ponurą nieco, kochany hrabio.
Angelis odpowiedział:
— Mniejsza o to, jaką jest droga, skoro wiem, że na końcu onej szczęście mnie oczekuje.
— Gdyby Bijou słyszała pana, miałaby prawo być dumną!
— Nie z miłości mojej, lecz ze swej nieporównanej urody dumną być winna.
— Szalenieś pan zakochany!
— Wy, francuzi, nie możecie znać się na tem, wy wszystkie kobiety kochacie! My, mieszkańcy północy, gdy oddamy serce jednej, to już na śmierć i na życie. Przed spotkaniem Ady, nie wiedziałem co to jest miłość prawdziwa. Uwielbiam ją! Niech żąda, czego chce odemnie, byle nie nazwiska mego. Po za niem otrzyma wszystko, co będzie chciała.
— Myślę, że to wystarczy — rzekł fałszerz, śmiejąc się głośno.
— Dalekoż jeszcze do mieszkania? — zapytał hrabia.
— Bardzo już niedaleko... Snop światła, który widzimy, z otwartych drzwi dochodzi.
— Czyś pan pewny, że Ada przyjechała?
— Jak pewnym jestem mojej przyjaźni dla pana...
— O! jakże mi serce bije gwałtownie...
— Za chwilę, będzie głośniej jeszcze biło.
Ostatnie to były słowa zamienione pomiędzy dwoma niby przyjaciółmi przed dojściem do progu domu...
— Idę naprzód, jako przewodnik... powiedział Karol Laurent, odchodząc do sieni i otwierając drzwi do salonu na rozcież.
Nagłe przejście z ciemności do światła olśniło na chwilę pomerańczyka, oswoił się jednak zaraz z jasnością i spojrzał do koła.
— Urządzenie nie wykwintne, wszak prawda? — powiedział fałszywy Lorbac z uśmiechem.
— Rzeczywiście, zwłaszcza, że świetna uroda Bijou potrzebuje ram olśniewających — oświadczył pomerańczyk.
— Ada rzadko tu przebywa... a w dodatku ma gusta nadzwyczaj skromne...
— Czy w tym pokoju raczy mnie przyjąć?
— Tak, na początek... Potem prawdopodobnie dalej pana poprowadzi...
— Czy mnie z nią sam na sam zostawisz?
— Ma się rozumieć...
— Nieporównanyś przyjaciel! — szepnął Angelis.
— Cieszę się z tej opinii — odparł Laurent i zwrócił się do drzwi, jak gdyby wyjść zamierzał, a właściwie dla tego, aby dać znać gestem Voglowi, czającemu się w cieniu przedsionka, iż nadeszła chwila działania.
Kasyer zrozumiał znak wspólnika.
Wszedł i zamknął drzwi za sobą.
Twarz jego śmiertelnie blada wyrażała niczem niezachwiane postanowienie.
Dość było nań spojrzeć, aby się przekonać, że gotów jest na wszystko, nawet na morderstwo.
— Panie hrabio — przemówił głosem stłumionym — mam honor powitać pana...
Na dźwięk tego głosu, Angelis zadrżał, odwrócił się szybko i spojrzał na Vogla ździwiony, lecz nie zaniepokojony bynajmniej.
Na myśl mu nie przyszło, żeby wpadł w zasadzkę okrutną.
— Co ja widzę? — zawołał po chwili — jeżeli się nie mylę, to pan baron de Précy...
Herman skłonił się i odpowiedział:
— Tak, to ja jestem...
— Zachwyca mnie obecność pańska tutaj, szanowny baronie — zawołał hrabia — pozwól mi jednak zapytać, jakim się tu trafem znalazłeś?
— To nie traf żaden... Moja obecność, jakkolwiek dziwi pana, jest zupełnie naturalną... bo jestem u siebie...
— U siebie? — powtórzył pomerańczyk osłupiały.
— Tak, panie hrabio, jestem we własnym moim domu.
Hrabia Angelis wsparł rękę na ramieniu pseudo-przyjaciela swego i rzekł, patrząc ma prosto w oczy:
— Pan mnie tu sprowadziłeś... do pana zatem należy wyjaśnienie tej zagadki...
— Zaraz to uczynię — odparł cynicznie Lorbac — i sądzę, że gdy hrabia dowiesz się szczegółów sytuacyi, ułatwisz nam załatwienie interesu przyjemnie i elegancko...
— Słucham zatem...
— U, to rzecz bardzo prosta!... jak powiada jakiś aktor w jednej z komedyj grywanych w Palais Royal — zaczął Karol Laurent, naśladując głos aktora. — Zapewniłem cię, kochany hrabio, że jedziesz do pięknej osóbki, w której się po uszy zadurzyłeś!... Było to kłamstwo niewinne...
Potrzebowałem tego dowcipnego pretekstu, aby cię namówić na przyjazd do tego domu... Sposobik mój nie był widocznie złym, skoro mamy honor mieć pana tutaj...
Angelis nic dotąd z tego wszystkiego nie zrozumiał.
— A więc — zaczął uniósłszy się trochę — a więc zażartowałeś pan sobie ze mnie, i jeszcze się tem przechwalasz?
— Cóż znowu? — odpowiedział Lorbac — gdzież jabym śmiał żartować z pana hrabiego... Nigdy w życiu! Źle pan sobie tłómaczy moje intencye... Nie pozwoliłbym sobie nigdy żadnych żartów niewczesnych...
— Po cóż zatem było to kłamstwo? Po co te preteksty? Dla czego sprowadziłeś mnie pan do tego domu?...
— A ba!... wytłómaczenie się z tego jest sprawą bardzo delikatnej natury, liczę jednakże wiele na pańskie pojednawcze usposobienie... Wystaw sobie, drogi hrabio, iż wpadłeś w moc dwóch dżentelmenów, prześladowanych przez los okrutnie... O! ten los, ten los paskudny!... Walczyliśmy z nim ze wszystkich sił naszych, walczyliśmy z odwagą i wytrwałością, godnemi największego powodzenia... a jednak zostaliśmy pokonani, i w taki haniebny sposób, iż musimy dziś zaraz uciekać z Paryża i nawet z Francyi, ażeby uniknąć następstw pewnych czynów naszych nierozważnych, opowiadanie których za dużoby nam czasu zajęło.
— Pocóż mi pan prawisz to wszystko? — przerwał Angelis. — Poufne sprawy pańskie, jako też pana barona de Précy, wcale mnie nie obchodzą...
Karol Laurent wzniósł oczy i ręce w górę, z gestem patetycznym:
— O! w jakim żeś pan błędzie zawołał. — Nasze sprawy muszą zainteresować pana, ponieważ pan jeden tylko jesteś w możności uchronić nas od brzydkich konsekwencyj i ponieważ na ciebie jednego tylko rachujemy w tym razie...
— Na mnie jednego? — powtórzył Angelis. Czy ja śnię?...
— Nie, nie... hrabio, to nie sen wcale, to rzeczywistość najzupełniejsza... Ale pozwól mi dokończyć:
Pieniądze, to główny czynnik wojny... Tak samo potrzebne na to, aby się naprzód posuwać, jak i na to, aby rejteradę wykonać w dobrym porządku...
Otóż, nie mamy wcale pieniędzy!... Czyż te sprawiedliwie?... Nie, po stokroć nie!... Niesprawiedliwość to krzycząca!... Rola pańska jest w tym wypadku całkiem jasną, a sądzę, że trudnoby było znaleźć piękniejszej!...
Zastąp hrabio szlachetną swoją hojnością ślepy traf rządzący światem, wynagródź nam niesprawiedliwość losu!...
Czy zrozumiałeś mnie pan teraz...
Pomerańczyk patrzył z kolei to na Hermana, to na jego wspólnika.
— Zdaje mi się, że pieniędzy chcecie? — mruknął.
— Doskonale się panu zdaje — odparł fałszerz bezwstydny.
— O ileż wam chodzi? czy o jaką setkę luidorów?
— Fe! za kogóż nas też bierzesz, panie hrabio? Cóżbyśmy robili ze stoma luidorami?... Potrzebujemy dużo... bardzo dużo...
— Kiedyż ja nie mam przy sobie dużo.
Karol Laurent dotknął końcem palca lewego boku Angelisa.
— Wybacz kochany hrabio — odpowiedział — masz ładną sumkę w biletach bankowych, w czekach i przekazach, tu w kieszeni bocznej, starannie zaszytej, ale łatwej do wyprucia... To, co kieszonka ta zawiera, jest nam potrzebnem nieodzownie i będziemy ci wdzięczni, gdy nam to oddasz do rozporządzenia.
— A gdybym odmówił?
— Nie odmówisz, kochany hrabio... Zanadtoś rozumny na to, ażeby odmawiać czegokolwiek swoim dobrym przyjaciołom, szczególniej, gdy ci dobrzy przyjaciele są silniejszymi od ciebie, panie hrabio...

— Ależ wy jesteście złodzieje, a ja wpadłem w jaskinię zbójów!...

XXX.

— Tak... my jesteśmy złodzieje, a pan dostałeś się do jaskini zbójeckiej! — powtórzył Lorbac wesoło. — Doskonale powiedziane, kochany hrabio... Moglibyśmy obrazić się, ale że jesteś pomerańczykiem, nie możesz znać dobrze zwrotów języka francuzkiego... Będziemy pobłażliwi.. Radzę jednak hrabiemu szczerze, po przyjacielsku, ażebyś się nie ociągał z dowodem uczynności, o jaki prosimy... Wierz mi, pośpiech potrzebnym jest dla własnego twego dobra.
— To ma znaczyć — odrzekł Angelis, który pomimo oburzenia zachował zimną krew swoję — to ma znaczyć, że zamierzacie okraść mnie i sponiewierać jednocześnie!... Praktykujecie rzemiosło rozbójników z pozorami wielko światowców!... Żądacie pieniędzy albo życia, ale pokrywacie zbrodnie elegancyą... Rabujcież łotry, ale przynajmniej otwarcie!... Użyjcie siły, jeżeli ją posiadacie, bo ja sile tylko ulegnę!...
Karol skinął na Vogla i rzekł:
— Jeżeli o to chodzi, zaraz zastosujemy się do twego życzenia drogi hrabio.
Nędznicy wydobyli rewolwery i skierowali lufy na pomerańczyka.
— Czy w obec tej alternatywy zrobisz pan, o co prosimy? — zapytał fałszerz — czy też postawisz nas w smutnej konieczności roztrzaskania ci łba kulami?...
Angelis patrzył obojętnie na broń wymierzoną ku sobie.
Musimy przyznać, że miał sporą dozę odwagi, lecz potrzeba i to dodać, że nie brał na seryo pogróżek mniemanego Lorbaca, nie przypuszczał możności zabójstwa.
Karol Laurent tupnął nogą i zawołał:
— No cóż, u wszystkich dyabłów!... decydujesz się, czy nie?...
— Czego więc chcecie? — zapytał pomerańczyk.
— Oddaj bilety bankowe, czeki i przekazy, jakie masz przy sobie, a ponieważ czeki i przekazy nie będą ważne bez twego podpisu, zatem siadaj tu przy tym stole, bierz pióro, maczaj je i pisz cesyę na rzecz naszę...
— A cóż dla mnie pozostanie?
— To nie nasza rzecz, kochany hrabio, zanadto jesteśmy delikatni, abyśmy się mieszać mieli w sprawy pańskie osobiste...
— Jeżeli uczynię zadość żądaniu, cóż wtedy ze mną zrobicie?...
— Mógłbym powiedzieć, że cię natychmiast wypuścimy na wolność... ale skłamałbym w takim razie... Bardzo bo łatwo mogłaby przyjść panu ochota zadenuncyowania nas, a my chcemy oszczędzić mu zachcianek niewczesnych... Zresztą nic a nic złego zrobić z hrabią nie zamierzamy... Zamkniemy cię w piwnicy, gdzie znajdziesz wygodny fotel, umyślnie tam dla ciebie zaniesiony... Nie będziesz miał czasu na nudy... Jutro około piątej po południu, wypuszczą cię i będziesz mógł, jeżeli ci tak serce podyktuje, pomówić o nas z panem prokuratorem cesarskim, albo zastępcą jego... Nas wcale to już obchodzić nie będzie... Będziemy całkiem bezpieczni!... Wiesz pan zatem wszystko, czego się masz trzymać... Nie potrzeba nam próżnych słów twoich, ale czynów... Decyduj się, ale prędko!... Przykroby nam było bardzo w danym razie, gdybyśmy własnoręcznie musieli przeprowadzić operacyę... Niech nam pan wierzy, panie hrabio...
— Śmielibyście dotknąć mnie zatem? — zawołał Angelis.
— O! z jakim gustem jeszcze!
— Nikczemni! — syknął pomerańczyk przez zęby. — Nikczemni! sądzę, że mam prawo do obrony osobistej, a zobaczymy, kto będzie śmiał się ostatni!...
Jednocześnie z szybkością błyskawicy, wyciągnął rewolwer z kieszeni i wystrzelił najprzód do Karola Laurent a potem do Hermana.
Pierwsza kula drasnęła lekko w ramię fałszerza, druga obcięła pukiel włosów Voglowi.
— A, zbrodniarzu!... — mruknął Laurent, w przystępie wściekłości. — Co to, jak psów wściekłych nas traktujesz? Przerachowałeś się, mój panie! Ognia, Hermanie!
Cztery wystrzały rozległy się jednocześnie.
Pomerańczyk ugodzony w głowę, nie wydał ani krzyku ani westchnienia.
Wypuścił broń z ręki, runął na wznak jak długi i skonał.
Jedna z kul mózg mu przeszyła.
Vogel cofnął się przerażony.
— Nie żyje! — jęknął głucho. — Nie żyje!... Zabiliśmy człowieka!...
— Co się czulisz, do stu katów! — krzyknął fałszerz. — Zdechł, a my żyjemy; ale nie jego to przecie zasługa, że żyjemy!... Mam ołów w ramieniu z jego łaski, a gdyby był zmierzył o parę milimetrów niżej, leżałbyś, ty kochanku, na jego miejscu... Nie czul się zatem, schowaj łzy krokodyle na potem.
— Co poczniemy? — zapytał Vogel.
— To samo, co bylibyśmy zrobili w każdym razie. Zgon hrabiego Angelisa w niczem projektów naszych nie zmienia... Wyprujemy kieszeń i wypaproszymy z niej skarby... Cesye ja wypiszę w jego zastępstwie... Nie będzie już przeciwko temu reklamował...
— Cóż z trupem zrobimy?
— Zaniesiemy go do piwnicy i na klucz zamkniemy... Nie znajdą go tak zaraz na poczekaniu,
— Czy widzisz? — jąkał Vogel — krew płynie, koło purpurowe rozszerza się na podłodze...
Laurent nie mógł powstrzymać zniecierpliwienia i wrzasnął:
— Czem ty się u dyabła zajmujesz, mój kochany?... Nie zrobisz jajecznicy, jeżeli jaj nie potłuczesz... Pomóż mi, zamiast lamentować. Weźno, jeżeliś łaskaw, oto pod pachy kochanego nieboszczyka.
Vogel spełnił żądanie.
Pseudo-Lorbac pochylił się z otwartym scyzorykiem w ręku, przerżnął okrycie, potem żakiet i zaczął szukać owej kieszeni, mającej skarby zawierać.
Nie znalazł jej nigdzie.
Dopiero w kieszeni wierzchniej dopatrzył sterczący portfel skórzany, oprawny w srebro, z cyframi Angelisa i koroną hrabiowską.
Chwycił go z pośpiechem gorączkowym.
Znalazł cztery bilety po tysiąc franków, pół tuzina fotografij kobiecych, lecz ani śladu cennych papierów, jakich się spodziewał.
— Co to, do kroćset dyabłów! — mruknął. — Czyżbyśmy tyle trudów dla mizernych czterech tysięcy franków ponieść mieli? A to byłby pech prawdziwy, boć głowy stawiliśmy na kartę... Czyżby Angelis nie zabrał ze sobą papierów wartościowych? Niepodobieństwo! A zresztą... kto wie?... Był pewny, że jedzie na schadzkę miłosną i zostawił może przekazy w mieszkaniu. Dobrze zatem, pójdziemy do mieszkania i znajdziemy je z pewnością...
Przetrząsnął wszystkie kieszenie.
Wyjął portmonetkę, klucz od lokalu i kółko stalowe z kluczykami.
— Podzielimy się... — rzekł Vogel.
— Jest w portmonetce dwadzieścia luidorów, dwa bilety bankowe i trochę monety drobnej, porachujemy się później... Zegarek biorę dla siebie, ładny jest i ma herby grawerowane, no ale o tem wszystkiem potem... teraz pomóż mi... wynieśmy trupa do piwnicy i zmykajmy...
Wzięli martwe ciało, jeden za nogi, drugi pod pachy i mieli wychodzić.
Zanim atoli ruszyli, puścili na ziemię smutny ciężar, spojrzawszy na siebie, skamienieli z przerażenia.
Ktoś zadzwonił u bramy.


XXXI.

Wyobraźmy sobie morderców niosących trupa jeszcze ciepłego i krwią broczącego, wyobraźmy sobie morderców zaskoczonych dźwiękiem dzwonka, rozlegającego się w ponurej ciszy nocnej.
W podobnym wypadku może osiwieć w jednej sekundzie nawet najodważniejszy.
Karol Laurent pochylił się do Hermana:
— Czy spodziewałeś się kogo? — wyszeptał.
— Nikogo a nikogo... — odpowiedział kasyer.
— Czy masz w okolicy kogo znajomego, który mógłby niespodzianie odwiedzić ciebie lub twoję żonę
— Nie... — powtórzył Vogel.
— Więc...
Fałszywy Lorbac nie skończył zdania.
Dzwonek przy bramie odezwał się po raz drugi.
Mordercy spłoszyli się okrutnie.
— Strach złym jest doradcą... — mruknął nagle Laurent. — Próżne są może obawy nasze... poczekaj, pójdę zobaczyć...
Pogasił wszystkie światła, oprócz jednej świecy stojącej na stoliku z przyborami do pisania.
Następnie otworzył cicho drzwi salonu i śmiało zapuścił się w aleję kasztanową.
O pięćdziesiąt mniej więcej kroków od bramy, stanął i zaczął nasłuchiwać.
Z wiatrem szmer głosów zmieszanych dolatywał.
Nędznik słyszał rozmowę, ale nie był w stanie nic z niej zrozumieć.
Na raz, odezwał się dzwonek po raz trzeci.
Skoro ostatni dźwięk umilkł w powietrzu, ukazały się niespodzianie dwie duże latarnie i oświeciły aleję.
Karol Laurent, nie przypuszczający nic podobnego, został naraz światłem oblany.
Skoczył co tchu w gęstwinę, lecz go spostrzeżono.
— Otworzyć, w imię prawa! — odezwał się głos donośny. — Przychodzimy z wyrokiem prawomocnym. Ślusarz jest z nami. Skoro dobrowolnie rozkazu nie wypełnicie, wejdziemy przemocą.
Fałszerz zawrócił i jak strzała pomknął do domu.
Wpadł we drzwi i zamknął je na klucz za sobą.
Herman na pół omdlały, upadł na krzesło.
Ujrzawszy kamrata, wlatującego jak bomba, zerwał się na nogi.
— Kto to? — zapytał.
— Policya.
— Zgubieniśmy! — jęknął nędznik.
— Przeciwnie... to zbawienie nasze! — odparł pseudo-Lorbac.
— Jakto?
— Natchnienie... myśl genialna...
— Mów prędzej!... — Wytłomacz się co rychlej.
Karol Laurent wskazał nieboszczyka, leżącego na wznak w krwi ciepłej jeszcze...
— Spojrzyj na tego trupa — rzekł fałszerz — twarz ma zeszpeconą i poszarpaną strzałami. Włosy i zarost tego, co twoje koloru. Kto się domyśli, ze to ciało jest śmiertelnemi szczątkami hrabiego Angelisa, a nie kasyera Vogla. — Czy masz swój portfel?
— Mam.
— Są w nim listy do ciebie adresowane?
— Są... ma się rozumieć...
— Dawaj... Dawaj również twój zegarek i obrączkę ślubną.
— Masz. Co z tem wszystkiem zrobić zamierzasz?
— Ocalę obydwóch nas od rusztowania.
Powiedziawszy to, Laurent ukląki, wsunął portfel do kieszeni trupa, zegarek włożył do jego kamizelki, obrączkę na palec, a po skończeniu tej wstrętnej operacyi, powiedział:
— Siadaj teraz przy stoliku, bierz pióro i pisz...
— Co takiego?
— To, co ci dyktować będę. —
I dyktował, a kasyer pisał co następuje:
„Za wszystko trzeba odpokutować! Sumienie wyrzuca mi niecne postępki moje, sprawiedliwość ludzka ścigać mnie ma obowiązek. Wybiła godzina moja. W chwili, gdy to piszę, policya wyłamuje drzwi mego domu i wyrok na mnie przynosi. Musiałem wybierać pomiędzy śmiercią a hańbą. Wybrałem śmierć zatem.“
— „Śmierć!“ — szepnął kasyer, powtarzając słowo ostatnie.
— Podpisz: „Herman Vogel“ i połóż datę.
— Skończyłem.
— Czas też bo do wszystkich dyabłów! Nadchodzą.
Słychać było otwieranie wytrychem drzwi wchodowych.
Karol Laurent chwycił za swój rewolwer, podniósł z ziemi rewolwer Angelisa, wystrzelił cztery razy, wydał okrzyk rozdzierający i przewrócił komodę.
Potem, nie wymówiwszy ani słowa, wpakował kapelusz pomerańczyka na głowę Vogla, chwycił go za rękę, wciągnął do gabinetu ze staremi sprzętami, otworzył okno i wyskoczył na dwór.
Obadwaj łotrzy znaleźli się w ogrodzie, bez zwrócenia uwagi agentów policyjnych.
Fałszerz przymknął okiennicę, ujął znów Vogla za rękę i obaj dzięki ciemnościom nieprzejrzystym, oddalili się od miejsca zbrodni spełnionej.
Skoro już byli dosyć daleko, Laurent szepnął do ucha kamratowi:
— Czy jest w parkanie jaka furtka, wychodząca na pole?
— Jest — odszeptał kasyer.
— W której stronie?
— W górze ogrodu, po za kląbami,
— Masz klucz od niej?
— Jest w zamku.
— To dobrze. Prowadź.
Furtka, wskazana przez Vogla, rzadko bywała otwieraną.
Zardzewiałe zawiasy stawiły opór niejaki, ale na chwilę tylko.
W pięć minut nędznicy znaleźli się obok wynajętego powozu, który przywiózł do Bas-Meudon Angelisa i mniemanego Lorbaca.
Powóz ten, jak wiemy, stał o dwieście metrów od posiadłości pana Rocha.
Stangret spał na koźle i nie słyszał ani strzałów, ani dzwonka u bramy.
Karol zbudził go trąceniem.
— A... jesteś, obywatelu — rzekł automedon. Wracamy zatem do Paryża?
— Tak, wracamy.
— Gdzie mam odwieźć panów?
— Na róg przedmieścia Montmartre i ulicy Geoffroy-Marie.
Około północy powóz stanął na miejscu wskazanem.
W epoce naszego opowiadania, przy ulicy Geoffroy-Marie, znajdował się zakład, używający złej bardzo opinii.
Długa, ciemna aleja prowadziła do sklepu winnego i jednocześnie jadłodajni, otwartej zwykle noc całą.
Przy końcu alei były schodki, prowadzące do gabinetów, umeblowanie których składało się z kulawego stolika i starej sofy.
Karol Laureat wprowadził Vogla do jednego z tych gabinetów, przyczem rozkazał podać znaną zakąskę i dwie butelki Bordeaux.
— Rozstroiły mnie te sceny — powiedział do Vogla — potrzebuję się wzmocnić koniecznie. Trzeba przytem jakiś czas tutaj przepędzić, nie udamy się bowiem na ulicę Basse-Rempart aż około drugiej nad ranem.


XXXII.

Po dwóch pierwszych butelkach wina Bordeaux, kazał Laurent podać dwie drugie, dla lepszego, jak mówił, rezonu — i dla pobudzenia siły moralnej swego kasyera.
Za nadto miał mocną głowę, aby się upił taką bagatelą, ale się przynajmniej oszołomił i mógł na chwilę zapomnieć o strasznym dramacie w Bas-Meudon.
Stał się wesołym, rozmownym i żartobliwym.
— Powiedz mi, kochany przyjacielu — rzekł, krając kawał szynki, świeżo podanej — powiedz mi, czy dasz już nareszcie pokój tajemniczości swojej, i czy teraz, gdy nie możesz się nic od nikogo spodziewać, z wyjątkiem od siebie samego, a może i odemnie trochę, zechcesz wytłomaczyć mi postępowanie swoje od pewnego czasu niezwykle dziwne?...
— Co chcesz wiedzieć! — mruknął Vogel głosem stłumionym.
— Chcę wiedzieć to, czego pomimo mojego sprytu, nie byłem jednak w stanie zrozumieć. Żeniąc się z panną bez posagu, musiałeś mieć przecie cel jakiś. Przyjaźń twoja z Maurycym Villars, podstawianie temu chodzącemu trupowi pięknej Ady Bijou, musiało także nie być bez celu. Bądź szczerym i otwartym choć raz w życiu! Powiedz, jakie miałeś plany i do jakich celów zmierzałeś?
— Gdzież się podziała pamięć twoja tak zawsze osławiana? — odrzekł kasyer, którego wino coraz bardziej ponurym czyniło. — Ten cel, co ci się dziś niedoścignionym niby wydaje, odgadłeś przecie dobrze zaraz w dniu ślubu mojego! Walentyna de Cernay, sierota, uważana powszechnie za biedną, niemającą żadnej rodziny, miała krewnego kolosalnie bogatego. Nic o tem nie wiedząc, miała dostać w krótkim czasie sukcesyę ogromną. Otóż dla tego Walentyna panią Vogel została.
Karol Laurent klasnął w ręce.
— Założę się, że wiem już resztę! — zawołał. Ten bogaty krewny, to wuj jej rodzony?
— Tak.
— Maurycy Villars?
— Tak.
— Pyszna kombinacya — zawołał Lorbac znowu. — Stawka olśniewająca i atutów garść cała! Jakim sposobem przegrałaś?
— Maurycy Villars testament pozostawił.
— O, do dyabła! Komuż przekazał majątek?
— Komu? — powtórzył Vogel ze wrastającą goryczą. — Tego to już z pewnością nie zgadniesz! Jedynym spadkobiercą sześciu milionów mnie ustanowił!.. Czy ty to słyszysz?. Czy ty to rozumiesz? Ja sam, we własnej mojej osobie, otrzymałem zapis Maurycego.
Laurent podskoczył na krześle i zapytał się w duchu, czy przyjaciel jego nie oszalał przypadkiem.
Spojrzał i zobaczył na jego twarzy wyraz zniechęcenia, oraz powstrzymywanej wściekłości.
— No... no — rzekł — nie żartujno ze mnie! Gdybyś odziedziczył sześć milionów, nie znajdowalibyśmy się tutaj, bo byłbyś przecie potrafił zapobiedz katastrofie bankowej!
— Prawdę szczerą powiedziałem — odparł kasyer — tylko nie wszystko jeszcze powiedziałem. Nie na rzecz Hermana Vogla zrobił Maurycy Villars testament... obdarował barona de Précy.
— Jakto? — wrzasnął fałszywy Lorbac — dostałeś zapis pod pseudonimem swoim?
— Niestety!...
Wybuchem śmiechu odpowiedział fałszerz na ten smutny wykrzyknik kamrata.
— Wybacz wesołość niewczesną — rzekł — lecz nie potrafiłem się powstrzymać! Współczuję położeniu twojemu, przyznaję, że jest nader bolesnem, lecz wybacz, jest tak zarazem śmiesznem!!! Nigdy żaden romansopisarz nie wymyślił efektu bardziej oryginalnego! Sześć milionów pod cudzem nazwiskiem — ani szeląga pod własnem! Otóż to rzetelne męki Tantala!... rzetelne... Ależ taki testament niema żadnego znaczenia!...
— Niestety! — taknął Vogel.
— A zatem — ciągnął Laurent — Maurycy Villars umarł prawnie bez testamentu. Naturalne jego sukcesorki wejdą w swoje prawa i zgarną miliony, a temi sukcesorkami są żona twoja i jej siostra.
Herman siny jak topielec, zerwał się jak za naciśnięciem sprężyny.
— Milionerki... krzyknął, — Walentyna milionerką!
— Tak, mój kochany. — Nie przyszło ci to do głowy, wszak prawda?
— Czas jeszcze... mogę jeszcze...
— Nie... już nic nie możesz — przerwał pseudo-Lorbac. — Nie masz już żadnej szansy, biedny Voglu! W tej chwili jesteś już umarłym... jesteś już nieboszczykiem stanowczo. Napisałeś to i podpisałeś własnoręcznie. Żona twoja jest wdową.
— Nie, po stokroć nie, jeżeli się ukażę, jeżeli dowiodę, że żyję,
Karol Laurent wzruszył pogardliwie ramionami.
— A co zrobisz, proszę cię, z Angelisem? — Policya, szukając cię, znalazła dziś wieczorem nieboszczyka w Bas-Meudon. Jeżeli nie ty jesteś tym nieboszczykiem, to jest nim koniecznie człowiek przez ciebie zamordowany? Sprobujże pokazać się i zaprzeczyć temu, że nie żyjesz! Walentyna, czy tak, czy owak, musi zamówić żałobę! Jeżeli nie samobójstwo, to rusztowanie wdową ją uczyni! Bądź szczęśliwym, kochany przyjacielu, żeś wyszedł cało i nie myśl już o zmartwychwstaniu.
Herman opuścił głowę w milczeniu.
Oczywistość miażdżyła go fatalnie.
Wszystko przeciw niemu się obracało.
Ex-hrabia Lorbac napełnił szklankę niby barona de Précy.
— Wypijno, kochanku — rzekł — bądź mężczyzną i porzuć myśli ponure! Zobaczysz, że nastaną jeszcze dnie jaśniejsze!
Herman wypróżnił szklankę, mrucząc niewyraźnie:
— Ten, który śpi tam snem wiecznym, ten, któregośmy zamordowali, daleko jest szczęśliwszym odemnie!
Około pół do drugiej nad ranem, Laurent zapłacił rachunek; zszedł po wązkich schodkach w ciemną aleję i znalazł się razem z towarzyszem na chodniku ulicy Geoffroy-Marie.
Drobny deszcz padał; na mieście żywego ducha nie było.
Udali się w kierunku przedmieścia Montmartre.
Spotkali wolnego fiakra, wzięli go na godziny i kazali jechać na ulicę Basse-Rampart, do domu, w którym pomerańczyk zajmował apartament w antresoli.
Dom ten (jak już wspominaliśmy); miał kilka oficyn poprzecznych i kilka obszernych dziedzińców.
W ostatnim mieszkał handlujący końmi i miał zakład wynajmu powozów.
Woźnice, służba stajenna i interesanci przeróżni, włóczyli się zawsze prawie przez noce całe.
W takich warunkach nadzór odźwiernego był prawie żaden i dla tego właśnie hrabia Angelis obrał tu sobie lokum.
Karol Laurent zadzwonił do bramy.
Znużony odźwierny pociągnął za sznurek, nie otwierając oczu, i nie troszcząc się wcale o to, komu otwiera.
— Chodź za mną — szepnął fałszerz Voglowi i skręcił na schody tuż obok loży odźwiernego.
Gaz się nie palił, ciemno było wszędzie.
Zaświecili sobie zapałką i otworzyli z łatwością drzwi kluczem, zabranym z kieszeni Angelisa.
Weszli obydwa do pierwszego pokoju.
Na stole stała świeca przygotowana.
Laurent zapalił ją i poprowadził Vogla do sypialni.
Ta ostatnia, gabinet toaletowy, salon i mała jadalnia składały apartament hrabiego.
Meble miały pozór zbytkowny, ale były w bardzo złym gatunku.
Ex Lorbac wskazał ręką szafę hebanową z dużem lustrem, umieszczonem naprzeciw łóżka.
— Tam chował wszystkie papiery — rzekł tam powinno być, czego szukamy. I będzie... Za pięć minut zostaniemy krezusami.


XXXIII.

Pomiędzy kluczami, zabranemi z kieszeni hrabiego Angelisa, był także kluczyk od szafy lustrzanej.
Laurent zrobił z niego użytek natychmiast.
Na półkach leżały suknie męzkie, bielizna bardzo wykwintna z przodami haftowanymi, kilka klejnotów nie wielkiej wartości w pudełkach aksamitnych, flakony z perfumami i wreszcie duży portfel z czarnego safianu dobrze wypchany.
Pseudo-Lorbac zajął się najpierw naturalnie portfelem.
— Tu... tu... tu! — rzekł, tu z pewnością...
— Otworzył ręką drżącą.
Łatwo nam przyjdzie zrozumieć straszny zawód łotra, gdy się dowiemy, że zamiast upragnionych walorów, znalazł jedynie papiery rodzinne zamordowanego, dowody jego szlachectwa, drzewo genealogiczne, książeczkę czekową, i.. kilka wierszy na papierze firmowym, ręką pana Chatelet napisanych.
Te kilka wierszy obejmowały poświadczenie, jako notaryusz przyjął do swego depozytu od pana Angelisa pakiet, opieczętowany pięciu jego pieczęciami herbowemi na laku, i jako depozyt ten odda tylko do własnych rąk hrabiego.
Lakoniczna ta kartka obaliła nikczemne nadzieje rabusiów.
Wszelkie dalsze poszukiwania stały się już niepotrzebnemi.
Przekazy i czeki były w ręku notaryusza, który znał osobiście i Hermana Vogla i hrabiego Angelisa.
Nie było sposobu odebrania ich podstępem; gwałtu zaś nie można było również próbować.
— Interes chybiony! — mruknął Karol Laurent. — Nie warto było, na honor, zabijać pomerańczyka dla mizernych czterech tysięcy franków... Kochany hrabia, pewny, że jestem zamożnym, byłby mi z chęcią dwa razy tyle pożyczył... Ale stało się i nie odstanie... Nie myślmy zatem więcej o tem
Ex-Lorbac zwrócił się do towarzysza, któremu straszny zawód odebrał ostatnią resztkę odwagi.
— Idź-no do gabinetu tualetowego, mój ty śliczny — powiedział — drzwi na lewo, obok łóżka. Znam ten gabinet, urządzony z komfortem... Zapal świecę, weź brzytwę i zgól sobie to złote runo, po któremby cię poznano od razu... Ja mam dwie oto walizki bardzo eleganckie... Gdy się będziesz skrobał, ułożę w nie bieliznę i ubranie nieboszczyka mojego przyjaciela...
Drogi przyjaciel, miał zupełnie taką samą jak my figurę... Wszystko będzie na nas leżało jak ulał...
Herman poszedł biernie za radą Karola Laurent.
Przestąpił próg gabinetu, zapalił świece, stojące po bokach lustra, wziął brzytwę, rozrobił mydło, i zgolił faworyty oraz brodę złocistą, którą był na boki rozczesywał.
Zostawił wąsy tylko.
— Po tej operacyi stał się niepodobnym do siebie.
Zbrzydł okrutnie, odkrywszy szczękę dolną grubych kształtów, obwisłe policzki i szeroki podbródek kwadratowy.
Z zarostem uchodził za ładnego i dystyngowanego mężczyznę.
Bez brody stawał się pospolitym, twarz goła przedstawiała typ siły brutalnej i bydlęcego uporu.
Skoro powrócił do sypialni, wspólnik jego cofnął się ździwiony i zawołał:
— Jakto, to ty być masz?... Mógłbym dziesięć razy spotkać cię na bulwarze i przejść jak koło obcego... Winszuję metamorfozy, ale metamorfozy tylko, bo prawdę powiedziawszy, wcale ci nie do twarzy...
Walizki gotowe... Włożyłem w twoję portfel, z tem wszystkiem, co w sobie zawiera... Jesteś zatem w posiadaniu papierów rodzinnych pomerańczyka... Jako prusak z urodzenia, mówisz, rzecz prosta, po niemiecku doskonale... Nic ci nie przeszkodzi zatem, jeżelibyś w tem upatrzył korzyść jakąś dla siebie, podszyć się pod Angelisa, zwłaszcza, że jak wiemy, nie miał on żadnych krewnych...
Pomyślisz sobie nad tem, gdy już przekroczymy granicę; w potrzebie, w kilkunastu lekcyach wyuczę cię nawet naśladować doskonałe podpis nieboszczyka...
Pomimo tak ponętnej obietnicy, Vogel nic nie odpowiedział.
Może nie słyszał nawet.
W pół godziny potem, dwaj mordercy, każdy z walizką dobrze wypchaną, opuszczali apartament hrabiego.
— A jeżeli odźwierny nie zechce nam otworzyć... pomyślał Herman, stąpając po schodach. Złapią nas, jak szczurów w pułapkę... Zapytają, cośmy za jedni i zkąd idziemy... Prawda wyjdzie na wierzch i skończy się nie na galerach, ale na rusztowaniu...
Mąż Walentyny powtarzał sobie w ducha to wszystko, i przejęty trwogą niewytłómaczoną, drżał całem ciałem.
Stanęli naprzeciw loży portiera.
— Proszę otworzyć! — zawołał Lorbac.
Drzwi zaskrzypiały na zawiasach, a przestrach Hermana znikł, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
Była już trzecia rano.
Deszcz padać nie ustawał.
Ex-Lorbac wsadził Vogla do fiakra i sam usiadł przy nim.
— Gdzie pojedziemy, obywatelu? — zapytał woźnica.
— Na kolej Orleańską... — odpowiedział Laureat.
Wożnica zaciął konia.
— Czyś zmysły postradał? — szepnął Vogel.
— Dla czego?
— Przecież nie do Orleanu jedziemy... lecz do Brukselli...
— Ależ wiem o tem, do stu katów... nie bój się... Zdążymy i tak na dworcu Północnym w sam czas na pierwszy pociąg... Kazałem jechać na drugi koniec Paryża, tak sobie, dla zabicia czasu, aby siedzieć w powozie, bo tu nam najbezpieczniej, nie chcę wysiadać, aż do chwili kupna biletów...
— A jeżeli policya obsadziła dworce i chwyci nas za kark przy wsiadaniu?
— Trudno, mój kochany, musimy ryzykować, lubo nie sądzę, aby tak było, jak przypuszczasz. Policya najpewniejszą jest w tej chwili, że kasyer Vogel nie żyje, jakżeby mogła kazać aresztować tegoż samego Vogla, wybierającego się za granicę?... Niepodobieństwo!...
Że tak rzeczywiście było, fakty tego dowiodły.
Żadnego podejrzanego nadzoru nie zastali przy kasie kolei Północnej.
Wzięli bilety pierwszej klasy, wsiedli na pociąg, nie zwróciwszy niczyjej na siebie uwagi, a w kilka godzin później, odetchnęli swobodnie.
Przebyli nareszcie granicę!...
Opuśćmy na czas pewien spodlonych rabusiów i powróćmy do Bas-Meudon.
Niewielki orszak przedstawicieli prawa, dzwoniący do bramy ogrodu, składał się z komisarza sądowego, z agenta bezpieczeństwa Jobin, który właśnie zaczynał być znanym ze swej zręczności i z dwóch agentów podwładnych.
Bankier, Jakób Lefevre, był z nimi także.
Jadąc przez Bas-Meudon, komisarz sądowy zawezwał ślusarza, bo przypuszczał, że pomoc tegoż mogła być potrzebną.
Jakim sposobem policya dowiedziała się tak szybko o mieszkaniu Hermana Vogla, wtedy, gdy on sądził, że nikt się ani domyśla jego schronienia?
Łatwo można to sobie wytłomaczyć.
Jakób Lefevre zaniepokojony nieobecnością swego kasyera, pomimo wezwań o to naglących, posłał zasięgnąć o nim wiadomości na ulicę Pépinière.
Odźwierny objaśnił, że list przysłany przez bankiera, od wczoraj jest już w rękach pana Vogla.
Herman wiedział zatem, że oczekują na niego, wiedział, że zaszły wyjątkowe zawikłania i że z tego powodu go wzywają!...
A jednak nie przybywał na wezwanie!... nie dawał znaku życia!...
Było to co najmniej dziwnem!...
Nieufność zaczęła się budzić w umyśle zwierzchnika.
Właśnie w tej porze odwiedził go pan Chatelet, elegancki notaryusz, i zawiadomił o podwójnej egzystencyi Vogla, objaśnił, że jegomość ten przy ulicy Boulogne, pod pseudonimem barona de Précy, uchodził za magnata, a zapewne w tej chwili przemyśliwał o zniknięciu z horyzontu, bo wyprzedawał zbytkowne ruchomości swoje...
Odkrycie to w pewność zamieniło podejrzenia Lefevra.
Przekonany, że kasyer jego, jeżeli nie sam był fałszerzem, to z pewnością wspólnikiem fałszerza, udał się natychmiast o pomoc do sądu.
Przedewszystkiem atoli należało Vogla przytrzymać.
Gdzie go szukać?
Jobin przeznaczony, by ślad jego odnalazł, wybadał odźwiernego z ulicy Pépinière, a ten znowu wiedział wszystko od przyjaciela swego woźnicy z remizy i wszystko to wyśpiewał,
Woźnica otrzymał rozkaz stawienia się w policyi ze swym wehikułem o ósmej wieczorem.


XXXIV.

Wiemy, w jak strasznej chwili bankier, komisarz, agent Jobin i dwóch pomocników tegoż, wiezionych przez furmana, znającego miejscowość, przybyli do bramy ogrodu.
Wiemy, jakie wrażenie zrobił odgłos dzwonka na Hermanie i na Karolu Laurent.
Widzieliśmy, jak ten ostatni zdobył się na odwagę, jak wyszedł z mieszkania, aby pod osłoną ciemności szpiegować, co się dzieje u bramy.
Rozkaz otworzenia w imię prawa został bez skutku, ślusarz zatem zabrał się do roboty.
W niespełna trzy minuty zrobił, co do niego należało.
Przedstawiciele sprawiedliwości znaleźli się w ogrodzie, lecz to była dopiero połowa zadania.
Potrzeba było do domu się dostać.
Ślusarz zabrał się znów do pracy. — Zaledwie poruszył zamek, gdy na raz rozległy się cztery wystrzały, potem krzyk bolesny i stuk ciała padającego na podłogę.
Komisarz i agenci zadrżeli.
— Co tam się stało? — zawołał Jakób Lefevre.
— Mordują kogoś!...
Jobin potrząsł głową.
— Nie sądzę, proszę pana... — odpowiedział.
— Cóż to zatem być może?
— Albo się mylę — odpowiedział agent bezpieczeństwa — albo winowajca, którego szukamy, sam sobie wymierzył sprawiedliwość...
Mylił się Jobin, lecz każdy inny na jego miejscu ten sam by błąd popełnił, tak wyśmienicie Karol Laurent urządził przedstawienie samobójstwa.
— Nieszczęśliwy! — rzekł Jakób Lefevre. — Bóg świadkiem, że nie chciałem śmierci jego...
— Nie żałuj go pan... — odpowiedział Jobin filozoficznie. — Doskonale wiedział, co robi, zaręczam pana!... Przyszłość nie przedstawiała mu się zbyt przyjemnie; lepszy zawsze grób niż galery...
Podczas wymiany tych zdań, dwaj mordercy uciekali oknem jak wiemy.
Drzwi przedsionku ustąpiły.
Pozostało otworzenie salonu.
Nie zabrało to wiele czasu.
Wszyscy przybyli weszli do pokoju o szarem obiciu, pełnego jeszcze dymu po wystrzałach rewolwerowych.
Migające światło jedynej świecy, rzucało drżący blask na trupa, leżącego na wznak z rękami rozkrzyżowanemi i na rewolwer tuż obok, w którym brakowało czterech nabojów.
— Nie omyliłem się!... — rzekł Jobin. — Człowiek ten, sam jeden tu się znajdował, nie podobna zatem przypuszczać morderstwa...
A zwracając się do bankiera dodał:
— Czy poznajesz pan swego kasyera?...
Jakób Lefevre, z widoczną odrazą, pochylił się po nad ciałem i patrzył przez chwilę,
— Strasznie go zmieniły kule — odpowiedział — lecz pomimo to, poznaję tego człowieka... Nie mogę wątpić, ten sam kolor włosów i brody... Tak, to on... to Vogel...
Jeden z agentów przetrząsł odzienie nieboszczyka i wyjął z kieszeni portfel z cyframi: H. V.
— Poznaję także ten portfel... — zawołał bankier. — Należał do Vogla, chował w nim listy do siebie adresowane.
Jebin wodził oczami po wszystkich kątach pokoju.
Arkusz papieru położony na stoliku obok świecy, zwrócił jego uwagę.
Wziął go do ręki i po przeczytaniu pierwszych wierszy, zawołał:
— Jeżeliby była jeszcze jaka wątpliwość co do rodzaju śmierci, to ten oto kawałek papieru obala wszelkie przypuszczenia...
— Cóż to jest? — zapytał komisarz.
— Jest to po prostu zeznanie samobójstwa, napisane i podpisane przez samobójcę...
Zaczął czytać na głos:
Bóg jest sprawiedliwy!
Po przeczytaniu tego dokumentu, nastała chwilowa cisza, poczem zabrał głos komisarz sądowy:
— Dochodzenie kryminalne — rzekł — upadło samo przez się wobec tego, co widzimy — ale jegomość ten miał wspólników z pewnością.
— Będziemy ich szukać — odezwał się Jobin — i znajdziemy.
— Obecnie — ciągnął urzędnik — nie pozostaje naw, jak spisać stosowny protokół... jakoż...
— Za pozwoleniem — przerwał Jakób Lefevre. — Ku wielkiemu memu ździwieniu, dowiedziałem się dziś właśnie od notaryusza, pana Chatelet, że kasyer mój ożenił się przed kilku miesiącami, że małżeństwo to swoje trzymał w tajemnicy przed wszystkimi, i że na żonę jego i jej siostrę spadła ogromna sukcesya.
— Czy też wiedział on co o tem? — zapytał Jobin.
— Nie umiem panu odpowiedzieć... Spadek, o jakim mowa, otoczony jest jakiemiś szczególnemi i romansowemi okolicznościami, których zrozumieć nie mogłem, mając głowę zaprzątniętą własnemi sprawami. Jeżeli wspomniałem tu o pani Vogel, to dla tego jedynie, że powinna ona być tutaj.
— Tutaj? — powtórzył komisarz. — Sądzisz pan, że jest tutaj?
— Mieszkała tu z mężem swoim.
— Dla czegóż się więc nie pokazuje?
— Zaraz się wszystkiego dowiemy — rzekł Jobin.
Pozapalał świece zgaszone przez Karola Laurent, wziął lampę, wyszedł z salonu, minął przedsionek i udał się schodami, prowadzącemi na pierwsze piętro.
Jako szczwany policyant, oryentował się doskonale i trafił, gdzie mu było potrzeba, lubo pierwszy raz był w tym domu.
Jednego z podwładnych sobie agentów, pozostawił przy trupie w salonie; resztę członków komisyi zawezwał za sobą.
Na korytarzu pierwszego piętra przystanął.
— Patrzcie, panowie — rzekł — klucza nie wyjęto, ale go po dwakroć w zamku przekręcono. Drzwi zatem są mocno zamknięte, i ktokolwiek się po za niemi znajduje, jest więźniem przynajmniej chwilowo.
Chwycił za klucz i drzwi otworzył.
Na progu ukazała się Walentyna nawpół nieżywa ze strachu, z twarzą bladą, łzami zalaną i rękoma, jak do modlitwy złożonemi.
Klarunia kryła się w fałdach jej sukni.
Na widok nieznajomych, młoda kobieta cofnęła się i wyjąkała:
— Kto jesteście i czego chcecie?
Komisarz rozpiął okrycie i wskazał szarfę trójkolorową, oznakę swego urzędu.
— Uspokój się pani — powiedział. — Nie masz się czego obawiać, przynosimy ci pomoc i opiekę. Ci panowie zaś należą do policyi bezpieczeństwa publicznego.
Bankier wysunął się naprzód.
— A ja, proszę pani — dodał — nazywam się Jakób Lefevre i byłem zwierzchnikiem męża pani...
— Pan Lefevre? w towarzystwie komisarza i agentów policyjnych? — krzyknęła Walentyna, która już nie o siebie się lękała. Co się stało? Co to były za wystrzały? Gdzie się mój mąż obraca?
— Uzbrój się pani w odwagę — rzekł komisarz wzruszony. — Mamy ci zwiastować niespodziewaną i nader bolesną nowinę. Przygotuj się pani, do ciosu istotnie strasznego.
— O! — krzyknęła Walentyna — Herman nie żyje?...
Komisarz nic na to nie odpowiedział.
— Nie żyje! — powtórzyła młoda kobieta — nie żyje... Zamordowany został, wszak prawda?
— Mylisz się pani, sam sobie odebrał życie.
— Nie... nie... to niepodobna. Ja wam mówię, że to niepodobna!
— Czytaj pani.
Komisarz podał w tej chwili Walentynie kartkę napisaną i podpisaną przez Vogla.
Przeczytała ją, westchnęła głęboko i padła zemdlona...


XXXV.

Zemdlenie było następstwem całego szeregu strasznych boleści, i trwogi śmiertelnej, które siły fizyczne i moralne biednej kobiety zupełnie wyczerpały.
Dopiero po dwóch godzinach, odzyskała przytomność i ujrzała się na łóżku swojem.
Klarunia trzymała ją za rękę, którą całowała i cichemi łzami oblewała.
Marietta, dobra w gruncie dziewczyna i bardzo przywiązana, zwilżała wodą zimną skronie swej pani.
Komisarz, Jakób Lefevre, Jobin i jeden z agentów, skończywszy czynność swoję, powrócili do Paryża.
Drugi agent pozostał na straży przy zwłokach.
Jobin miał nazajutrz rano powrócić, aby urzędnikowi merowskiemu w Bas-Meudon podyktować akt zejścia Hermana i oszczędzić w ten sposób wdowie licznych a bolesnych formalności.
Walentyna odzyskawszy przytomność, zarazem i pamięć odzyskała.
Przyciągnęła Klarunię do piersi, utuliła ją w objęciach i głośnym płaczem wybuchnęła.
Boleść jej mogła wydać się dziwną, a jednak naturalną była zupełnie.
Młoda kobieta nie miała miłości dla Vogla, a jeżeli go nawet kiedyś kochała, to wyzbyła się tego uczucia, dzięki brutalnemu traktowaniu jej przez męża.
Ale panna de Cernay była, jak wiemy, uosobieniem cnót cichych, była wzorem zaparcia się siebie, poświęcenia i pobłażliwości.
Gotowa była zawsze przebaczać, nie umiała uraz przechowywać.
Zapomniała o tem, co wycierpiała przez Vogla, pamiętała jedynie, że był jej mężem, był ojcem dziecka, które na świat wkrótce przyjść miało.
Zresztą pokuta gładzi grzechy, a Vogel sam się osądził i sam wyrok wykonał na sobie, a więc zmył krwią hańbę swoję...
Pomimo osłabienia, podniosła się z łóżka, padła na kolana, złożyła ręce i z wiarą głęboką, błagała Boga o miłosierdzie dla grzesznej duszy tego, którego nazwisko nosiła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz o dziewiątej rano, Marietta weszła do pokoju swej pani, bladej jeszcze i mizernej, ale już znacznie spokojniejszej.
— Proszę pani — powiedziała — jeden z panów, którzy byli tu wczoraj wieczorem, czeka na dole...
— Czegóż chce? — zapytała Walentyna — czy ma co do pomówienia ze mną?...
— Nie, proszę pani... Jakiś bardzo grzeczny człowiek... Nie chce utrudzać pani, polecił mi zatem poprosić panią o metrykę urodzenia nieboszczyka pana, i akt ślubny państwa... Potrzebne mu są te imiona i papiery do spisania protokołu u pana mera...
— Zaraz... zaczekaj...
Pokój Vogla sąsiadował z sypialnią jego żony...
Walentyna niesłychanie wzruszona, udała się do tego pokoju.
Podeszła do staroświeckiego biurka, od którego klucz Hermana zawsze w zamku pozostawał. Wyciągnęła szufladę i znalazła na samym wierzchu zwitek papierów związany sznurkiem czerwonym i podpisany: „Dowody familijne“.
Rozwiązała sznurek i przekonała się, że ma w ręku dokumenty tyczące się jej męża, jego rodziny, jej samej i jej rodziców.
Pomimowoli uderzyło ją, i to bardzo, dla czego Herman wyjął metryki urodzenia jej matki Klotyldy da Cernay, z domu Villars, i brata jej Maurycego Villarsa.
— Oto papiery, jakich ten pan żąda — powiedziała do Marietty, poprosisz o zwrot, skoro nie będą potrzebne.
— Dobrze, proszę pani...
Służąca wyszła, a w pięć minut potem powróciła z metrykami.
Około południa, przed willą Rocha zatrzymał się powóz, wysiadł z niego mężczyzna jakiś elegancki i zadzwonił do bramy.
W nieobecności Lamberta wyprawianego w przeddzień do Etempes, otworzyła mu Marietta.
Przybył pan Chatelet, notaryusz z ulicy Choiseul.
Służąca podprowadziła go do drzwi przedsionka, poprosiła, aby tu poczekał chwilkę, ponieważ agent policyjny zabraniał wchodzić do salonu, a sama poszła do pani.
— Temu panu przykro bardzo — powiedziała, że musi trudzić panią w tak smutnych okolicznościach, ale ma niezmiernie ważny interes i pragnie, żeby go pani przyjęła... Pan to jakiś znaczny, jak się zdaje...
Walentyna spojrzała na bilet.
Notaryusz... szepnęła, — Czegoż może chcieć odemnie?
— Czy można go wprowadzić? — zapytała Marietta.
— Dobrze — odpowiedziała wdowa po kasyerze, a zwracając się do Klaruni dodała:
— Zostań przy mnie, siostrzyczko...
Za chwilę ukazał się pan Chatelet.
Ździwiła go nadzwyczajna młodość Walentyny, jej piękność i ułożenie skromne, proste, a jejednocześnie tak arystokratyczne. I pomyślał sobie w duszy:
— Oto igraszka losu... Zachwycająca żona nędznika, którego kocha może i opłakuje!... Dobrze się stało, że ten łotr sam sobie wymierzył sprawiedliwość...
Po tym krótkim monologu wewnętrznym, pan Chatelet powtórzył w wyszukanych słowach to, co już służąca przedtem w jego imienin powiedziała.
— Mówiłeś pan, że chodzi o ważny interes, zauważyła Walentyna. — Czem więc mogę służyć panu?
— Czy pozwoli mi pani zadać sobie kilka pytań?
— Proszę bardzo...
— Jak się pani z domu nazywa?
— Walentyna de Cernay...
— Jak się nazywała matka pani przed wyjściem za pana de Cernay...
— Klotylda Villars.
— Czy miała jakich krewnych?
— Miała brata...
— Czy pani zna brata matki, czyli wuja swego?...
— Nie znam proszę pana... nigdy go nie widziałam... Wiem, że miał imię Maurycy... ale nic zgoła więcej... Nie wiem nawet, czy żyje, czy nie żyje... Matka moja wspominała mi o nim zaraz po śmierci ojca... Byłam dzieckiem wtedy... Potem nigdy o nim nie mówiła. Pewnego razu, gdy zapytałam o wuja... nic nie odpowiedziała i kazała być cicho...
— Masz pani u siebie jakie dowody, że matka pani i pan Maurycy Villars byli rodzeństwem?... zapytał znowu pan Chatelet.
Walentyna otworzyła biurko, wyjęła zwitek papierów i podała notaryuszowi, mówiąc:
— Oto wszystkie moje dowody... przekonaj się pan z łaski swojej, czy są i te, o które panu chodzi...
Notaryusz zaczął przerzucać papiery z widocznem zaciekawieniem.
— Wyśmienicie! — zawołał po chwili. — Wszystko w wyjątkowym zaprawdę porządku!... Któż zajmował się zgromadzeniem dokumentów, w których nic, nawet aktu ślubnego dziada pani, Hieronima Villars i metryki urodzenia jego syna, Maurycego Villars, nie brakuje...
— Mąż mój pozbierał je, na krótko przed ślubem naszym...
— Rozumiem — pomyślał Chatelet; następnie wskazując na Klarunię onieśmieloną obecnością nieznajomego, dodał głośno: — Przypuszczam, że ta ładna panienka, to siostra pani, panna Klara de Cernay...
— Tak jest — odparła Walentyna. — Czy odpowiedziałam już na wszystkie pańskie zapytania?
— Tak pani.
— Nie masz pan zatem o nic mnie już więcej pytać?
— Nie pani... ale mam coś jeszcze do powiedzenia...
— Cóż takiego?
— Wielka to nowina... Proszę pani zatem o spokój...
Walentyna gorzko się uśmiechnęła,
— O! panie — odpowiedziała — tyle okropnych ciosów przeszłam w tym czasie, że nic mnie już chyba nie wzruszy... Mów pan bez obawy... Nie wiem, zkądby mi pociecha jaka przyjść mogła, w takiej chwili zwłaszcza, ale radość, czy boleść równie obojętnie przyjmę...
— Pani — zaczął Chatelet — Maurycy Villars, wuj pani, umarł właśnie.
— Wieczny pokój jego duszy, będę się modlić za niego.
— Maurycy Vilars był człowiekiem bardzo bogatym, posiadał przeszło sześć milionów.
— Rzeczywiście, to wielkie bogactwo, możnaby, posiadając taką fortunę, zrobić dużo dobrego.
— Te miliony do pani należą... do pani i do jej siostry. Każda z pań będzie mieć od dziś sto pięćdziesiąt liwrów rocznego dochodu.


XXXVI.

Walentyna utrzymywała, że nic ją już wzruszyć nie potrafi.
I dowiodła tego.
Czarodziejskie wyrazy, „Sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznego dochodu“ nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia, przelotny nawet rumieniec nie zabarwił twarzyczki pobladłej.
— Czy brat matki mojej zrobił testament? — zapytała po chwilowem milczeniu.
— Tak, pani — odrzekł Chatelet.
— Wiedział zatem o nas? — dodała młoda kobieta. Nie starał się o znajomość z nami, a jednakże pamiętał o węzłach krwi, jakie nas łączyły? Cześć mu nie za pieniądze, lecz za myśl poczciwą i zacną.
Notaryusz pochylił głowę.
— Niestety! proszę pani — rzekł półgłosem z niejakiem zakłopotaniem — przykro mi odbierać pani tkliwe złudzenie, lecz winienem mówić prawdę. Wuj pani zapomniał o siostrze i jej córkach. Testament nie był na rzecz waszę zeznany.
— A pomimo to my mamy zabrać sukcesyę?
— Tak, pani.
— Pomimo testamentu?
— Tak, pani.
— Przyznaję, że nic a nic nie rozumiem.
— Testament Maurycego Villars jest nieważnym, sukcesya zatem spada na panią i jej siostrę, jako na prawne spadkobierczynie nieboszczyka.
— Dla czegóż jest nieważnym?
— Nieważnym jest, proszę pani.
— Dla czego? Zdaje mi się, że pan Villars nie miał ani żony, ani dzieci. Czyż mu nie wolno było wobec tego rozporządzić milionami według upodobania?
— Najzupełniej wolno mu było, proszę pani.
— Cóż się więc stało?
— Stało się, proszę pani, coś nadzwyczajnego, coś wyjątkowego, coś, co nigdy dotąd miejsca jeszcze nie miało. Wuj pani zrobił zapis na kogoś, kto tego zapisu objąć nie może.
— Z powodu?
— Że nie istnieje wcale.
— Coraz mniej rozumiem — rzekła Walentyna. Czyż jest prawdopodobnem to, co mi pan powiada?
— Maurycy Villars miał przyjaciela, ale nie znał go pod prawdziwem jego nazwiskiem — zaczął znowu notaryusz. — Zapisał cały swój majątek temu właśnie przyjacielowi, pod jego nazwiskiem zmyślonem, które znał jeden tylko wuj pani. Ztąd pochodzi nieważność.
Słuchając tych objaśnień, młoda kobietą zwiesiła głowę w zamyśleniu.
Gdy notaryusz skończył objaśnienia, spojrzała mu bystro w oczy,
— Masz pan racyę ze swojego punktu widzenia... — rzekła. — Dla pana testament jest istotnie nieważnym, mnie jednak przekonanie moje mówi, iż ostatnia wola nieboszczyka powinna być spełnioną, nawet wtedy, gdyby prawo pozwalało mi ją zniweczyć... Zrzekam się mojej części spadku i chcę, aby oddaną była temu, komu miał wuj zamiar oddać cały swój majątek... Jeżeli znalazłaby się jakaś przeszkoda ku temu prawna, wezmę moje trzy miliony, lecz dla tego tylko, aby je zwrócić natychmiast obdarowanemu...
Pan Chatelet pochylił głowę przed młodą kobietą, co z taką wzniosłą prostotą mówiła o świetnym swoim zamiarze.
— Pozwól mi pani — rzekł — pozwól mi oddać hołd twojej bezinteresowności... ale poświęcenie to miejsca mieć nie może.
— Dla czego?
— Bo obdarowany przez pana Villarsa, nie żyje.
— Umarł? — zawołała Walentyna.
Pen Chatelet skinął głową potwierdzająco.
— Czy to prawda?
— Daję pani słowo honoru...
Młoda kobieta zamyśliła się na chwilę, a potem rzekła cichym głosem:
— Kiedy?
— Przed kilka godzinami zaledwie.
— Dziwny zbieg okoliczności! — zawołała Walentyna, a patrząc ciągle prosto w oczy notaryuszowi, zapytała:
— Czy to nie mój mąż był przyjacielem Maurycego Villarsa?
— Tak pani...
— Ukrywał to przedemną!... Wuj mój znał nazwisko męża mojego?
— Nie pani... Znał tylko jego nazwisko przybrane... sądził, że Herman Vogel nazywa się baronem de Précy...
— Więc to baronowi de Précy...
Walentyna nie dokończyła, dosyć już i tak powiedziała.
— Tak, baronowi de Précy pan Villars zapisał wszystko... — odpowiedział notaryusz.
— Czy mój mąż znał treść testamentu i czy wiedział, że jest nieważnym?...
— Tak pani...
— Pewnym pan tego jesteś?
— Ja sam go powiadomiłem o tem...
— Ten zatem straszny zawód popchnął Hermana do samobójstwa...
— Może być, że i to się przyczyniło, były jednak i inne jeszcze, straszniejsze powody...
— Jakie?...
Pan Chatelet nie odpowiedział.
— Jakież?... — powtórzyła Walentyna. — Mam przecie prawo wiedzieć o wszystkiem... Mów pan, na Boga... błagam cię... nie ukrywaj... Herman oskarżył się przed śmiercią... czytałam oświadczenie jego... Oskarżył się o postępki, które mogły go na galery poprowadzić i zmusiły do przełożenia śmierci nad hańbę... Skoro pan wiesz, co takiego zrobił, to i ja także chcę wiedzieć...
— Po co? — szepnął notaryusz.
— Jakto po co? — powtórzyła młoda kobieta. — Po to, że będę się starała naprawić wszystko złe, jakie wyrządził; jeżeli to możebnem się okaże... Co takiego mąż mój zrobił? Dla czego policya aż tu go ścigała? Dla czego mnie opuścił, dla czego sobie życie odebrał?
— Czy każesz mi pani mówić?
— Błagam pana o to.
— Nieszczęśliwy, który cię wdową uczynił, miał otóż potrzeby zbyt wygórowane, miał szalone zachcenia, miał upodobanie w przyjemnościach kosztownych i w wyuzdanych zbytkach... Dla wystarczenia na to wszystko, potrzebował zdobywać pieniądze... za jaką bądź cenę... Herman Vogel uciekał się do sposobów nikczemnych, jakie nastręczał mu urząd kasyera.. Stał się fałszerzem, lub był spólnikiem fałszerza, co na jedno wychodzi...
Walentyna zakryła rękami twarz, rumieńcem wstydu oblaną.
— Zatem bankier Jakób Lefevre padł ofiarą zaufania, jakie w mężn moim pokładał? — zapytała.
— Tak, proszę pani...
— I dużo stracił na tem?
— W tej chwili nie wiadomo jeszcze na pewno, ale około stu tysięcy talarów...
— Proszę pana zatem, jak o największą łaskę, udaj się pan zaraz do pana Jakóba Lefevre, i oświadcz mu, że jakąkolwiek będzie cyfra strat przez męża mojego spowodowanych, zapłacę ją w dniu, w którym będę miała prawo rozporządzać majątkiem, jaki według pana, do mnie należy... Czy to prędko nastąpić może?
— Bardzo nawet... proszę pani... Chodzi tylko o wykazanie, że testament jest nieważny i że pani i jej siostra jesteście jedynemi sukcesorkami, że zaś wszystkie dowody mamy w rękach, wszystko zatem prawie na poczekaniu załatwimy.
— Jakób Lefevre zostanie zapłacony! — zawołała Walentyna — i nikt nie będzie miał prawa powiedzieć, że Herman Vogel był złodziejem!...


XXXVII.

Hrabia Lionel de Rochegude, kończył półroczny urlop i zamierzał podać się do dymisyi.
Opanowało go zniechęcenie tak wielkie, że o żadnych projektach na przyszłość nie myślał, że z przeszłości żadne go wspomnienie już nie wzruszało...
Splin to był prawdziwy i nieznośny.
Wiara też tylko, szacunek dla godności własnej i nazwiska, a przedewszystkiem miłość dla matki, nie pozwalały mu na samobójstwo, ciągnął więc żywot uciążliwy z rezygnacyą skazańca.
Stan podobnie opłakany nie uszedł bacznego oka pani de Rochegude, ale, że nie czuła dość w sobie siły na to, ażeby zaradzić złemu, nie przedsiębrała nic i liczyła jedynie na czas, jako na najlepszego lekarza na wszelkie cierpienia duszy.
Kiedy atoli dowiedziała się, że Lionel stanowczo zamyśla opuścić służbę wojskową, rozpacz ją ogarnęła.
Nie przypuszczała wcale, aby syn chciał niweczyć karyerę tak honorową, karyerę, w której ojciec takie świetne zebrał laury.
Bo i co będzie robił Lionel, gdy powróci do życia prywatnego, skoro nic go nieobchodzi, skoro zobojętniał na wszystko?...
Bezczynność bardziej jeszcze powiększy splin i można będzie obawiać się wszystkiego.
Pani de Rochegude z uwagi na to, zabrała się do dzieła i porywającą wymową zwalczyła postanowienie jedynaka.
Nie zdolny oprzeć się gorącym prośbom i łzom matki, uległ jej, lubo niechętnie, podarł prośbę napisaną i przygotowaną do wysłania i powrócił do regimentu, stojącego garnizonem w małej mieścinie jednego z departamentów wschodnich.
Towarzysze, niewiedzący nic o tem wszystkiem, co przeszedł w czasie nieobecności, nie mogli się dość nadziwić zmianie, zaszłej w postaci i zwyczajach kolegi.
Lionel spełniał obowiązki sumiennie, ale machinalnie, i nie był już bynajmniej tym świetnym oficerem, tym doskonałym kompanem, którego elegancka oryginalność i awanturki miłosne, służyły za przedmiot wesołych pogawędek całego pułku.
Teraz ponurym był, milczącym, obojętnym i zniechęconym ten młody człowiek, bogato pod każdym względem obdarzony od natury, bo wyróżniający się urodzeniem, ujmującą powierzchownością, tęgiem zdrowiem i inteligencyą wybitną.
Niewytłomaczona metamorfoza musiała ukrywąć tajemnicę jakąś.
Wiedzeni ciekawością i szczerem jednocześnie współczuciem, przyjaciele Lionela usiłowali wszelkiemi sposobami rozwiązać tę zagadkę.
Nie gniewały pana de Rochegude badania, jakim go poddawali.
Poprzestawał na tem, że nic nigdy nie odpowiadał.
Nie mamy potrzeby zapewniać, że towarzysze Lionela za nadto byli dobrze wychowani, ażeby mogli być natrętami.
Po niejakim czasie pozostawili też go w spokoju i nie starali się dochodzić, co przed nimi ukrywał.
Nie trzeba z tego, cośmy powiedzieli, wnosić, że pan de Rochegude unikał kolegów swoich.
Nic podobnego miejsca nie miało.
Hrabia żył życiem ogólnemm, jadał razem z oficerami i uczęszczał na zebrania oficerskie, ale był zawsze tak pogrążony w zadumie, że gdy go kto kiedy zapytał niespodzianie, drgnął, jak człowiek nagle ze snu obudzony.
Wiemy, gdzie myśli jego wybiegały, znamy wspomnienia, wśród jakich błąkał się z rodzajem rozkosznej boleści...
Pewnego popołudnia, młody hrabia, spędziwszy cały ranek na zajęciach służbowych, wybrał się na daleką przejażdżkę konno, a potem poszedł do kawiarni oficerskiej i siadł sam jeden przy małym stoliku, rozparłszy się wygodnie na małej kanapce. Paląc machinalnie wyśmienite cygaro, na stoliku miał przed sobą szklankę absyntu, którego nie pił i gazetę, której nie czytał.
Dokoła niego liczni towarzysze rozmawiali lub grali.
Ani szmeru jednakże rozmów, ani wybuchów głośnego śmiechu, ani uderzenia bil Lionel nie słyszał wcale.
Z głową w tył przechyloną śledził dymek cygara, wzbijający się pod pożółkły sufit i niby chiński palacz opium, snuł jednocześnie marzenia swoje.
Widział chatkę przy ulicy Mozarta, a na progu tej chatki, pod wonnemi kwiatami pnącej się róży, widział blond główkę panny de Cernay.
Niespodziewane uczucie ocknęło go na raz jeden.
Sparzyło go oto dopalone do końca cygaro.
Rzucił je, ażeby zapalić drugie, bo palił obecnie daleko więcej niż przedtem, bo palił nieustannie, szukając w nadużyciu czarodziejskiej rośliny Jana Nicot, odrętwienia moralnego, w którem tak dobrze mu było.
I znów przypadkiem oko jego padło na jednę ze szpalt rozłożonego dziennika.
Przeczytał machinalnie kilka wierszy tak dlań niezrozumiałych, jak gdyby wydrukowane były w obcym zupełnie języku.
Ale pomimo to zadrżał, a serce zabiło mu gwałtownie.
Imię Walentyny wpadło mu w oczy, a nie mógł ani usłyszeć, ani przeczytać tego imienia bez wielkiego wzruszenia.
Walentyna, o której wspominał dziennik, nie była z pewnością tą sierotą, do której należał duszą całą; ale dosyć było nosić to samo imię, ażeby mieć prawo do najszczerszej pana de Rochegude sympatyi.
Zaczął czytać uważniej i na czwartym wierszu zadrżał znowu, zbladł okropnie, zapytywał sam siebie, czy nie jest igraszką halucynacyi.
Nazwisko znienawidzone — nazwisko Vogel, widział wypisane ognistemi literami na papierze dziennika.
Nazwisko to mogło nic nie znaczyć, ale postawione obok imienia Walentyny, mylić się nie pozwalało.
— To o niej mowa! — szepnął.
I po raz trzeci rozpoczął artykuł.
Widocznie redaktorowi wydało się ważnem i ciekawem zdarzenie, które opisywał, bo pomieścił je na pierwszej stronnicy pod ektownym tytułem: „Dramat z życia rzeczywistego”, a tytuł złożyć kazał dużemi literami, ażeby zwracał uwagę.
Przytoczymy tu artykuł ów dosłownie, bo mamy przed sobą dziennik i z niego czerpiemy, ale nia potrafimy opisać, co się działo w umyśle i sercu Lionela, gdy czytał co następuje:
„Cały Paryż zajmuje się w tej chwili dramatem z życia rzeczywistego tak romantycznym, a tak powikłanym, że najwprawniejsi pisarze dramatyczni nie podobnego wymyślićby nie potrafili.
„A jednakże za co ręczymy, wszystkie fakty szczegóły tego dramatu są z rzeczywistego życia czerpane.
„Materyał to do napisania jakich dwudziestu tomów, temat do sztuki w dziesięciu co najmniej obrazach.
„Zwracamy na to uwagę panów Ponson de Terrail i d’Ennery i nie żądając nic za to, po nad jeden egzemplarz powieści od pierwszego i jednego krzesła w orkiestrze na pierwsze przedstawienie od drugiego. Książce przepowiadamy dziesięć wydań, sztuce sto przedstawień zapełnionych.
„Dajmy tylko pokój ogólnikom i powiedzmy w krótkości.“


∗             ∗

Lionel przerwał na chwilę czytanie i otarł chustką spocone czoło.


XXXVIII.

Pan de Rochegude zaczął czytać artykuł następujący:
„Pewien znakomity dom bankierski, mieszczący się przy ulicy Saint-Lasare, miał u siebie kasyera pochodzenia niemieckiego, nazwiskiem Herman Vogel.
„Vogel ten, sowicie wynagradzany, uchodził za doskonałość chodzącą. Jego prawość, jego niezmordowana pracowitość, jego prowadzenie się, jego prostota i życzliwość, jaką otaczał interesy zwierzchnika, zjednały mu najwyższe poszanowanie u kolegów, a bezgraniczne zaufanie u chlebodawcy, szanownego Jakóba Lefevre.
„Herman Vogel zajmował przy ulicy Pépinière małe skromne mieszkanko i żył jak można najoszczędniej.
„Ale podczas gdy niemczyk, młody jeszcze i bardzo przystojny, jednał sobie swojemi wyjątkowemi niby zaletami miłość uczciwych ludzi, młody pseudo-szlachcic baron de Précy w zbytkownym apartamencie przy ulicy de Boulogne wydawał wspaniałe bankiety, wyprawiał kosztowne orgie. Męty hulaszczego Paryża i przedstawicielki półświatka wyłącznie zaszczycane bywały zaprosinami pana barona de Précy.
„Po zatem brał zawsze udział w zabawach pseudo-barona stary kawaler, posiadacz ogromnego majątku, uchodzący za niemającego żadnej zupełnie rodziny, niejaki Maurycy Villars.
„Kiedy pan kasyer Vogel zajmował się tylko pracą, a pan baron de Précy tylko zabawami, dwie siostry, dwie sieroty, z których jedna była panienką bardzo młodą, a druga dzieckiem zupełnem jeszcze, żyły jakby pustelnice w Passy. Starsza powiększała skromne dochody stałej renty pracą artystyczną. Malowała akwarele.
„Sieroty pochodziły z dobrej podupadłej rodziny.
„Były to Walentyna i Klara de C......
„Jakim sposobem Herman Vogel wynalazł pustelniczy domek w Passy, jakim sposobem potrafił się dostać do niego? co prawda, wiemy, ale za długa to historya, aby ją opowiadać, a przytem miejsca na to nie mamy.
„Dość będzie, gdy powiemy, że niemiec zaczął się starać o przepiękną pannę Walentynę, że zdołał się jej podobać i zaślubił.
„Dotąd nic nadzwyczajnego, szczególnem jest to tylko; że Herman, zamiast być dumnym z takiego zaszczytnego i pozornie bezinteresownego związku, zataił przed wszystkimi swoje małżeństwo, ukrył żonę w jakiejś willi w Bas-Meudon, gdzie żywej duszy nie przyjmował i zkąd prześliczna pani Vogel wcale nie wychodziła.
„Koledzy i pryncypał uważali kasyera za bezżennego, on zaś wszelkiemi pozorami, starał się utrzymywać ich w tem mniemaniu.
„Upłynęło kilka miesięcy.
„Pewnego dnia fatalne odkrycie zaniepokoiło pana Jakóba Lefevre.
„Bankier ten, posiadający kredyt w całej Europie, dowiedział się, że puszczono w kurs wielką liczbę weksli fałszywych, i że dokumenty te przedstawione przez jego niby korespondentów prowincyonalnych, zaopatrzone były w jego także żyra.
„Położenie było poważne.
„Deficyt, który w obecnej chwili nie mógł być obliczonym dokładnie, mógł sięgać bardzo znacznej sumy.
„Pan Lefevre zawiadomił sąd o wypadku.
„Rozpoczęto zaraz energiczne śledztwo.
„Kasyer jako świadek wezwany został do sędziego śledczego, ani ten sędzia jednakże, ani p. Lefevre, nawet żartem nie podejrzewali Vogla o oszustwo, lub udział w takowem...
„W trakcie tym zaszedł wypadek, na pozór oderwany, a ważny jednak wyjątkowo.
„Maurycy Villars, milioner, stały uczestnik wesołych zebrań przy ulicy de Boulogne, zmarł nagle w jednym z gabinetów pewnej modnej restauracyi, gdzie jadł kolacyę w towarzystwie jakiejś czerwono-włosej piękności.
„Herman Vogel zjawił się nazajutrz zaraz potem przy ulicy de Choiseul u pana Chatelet, notaryusza, prowadzącego interesy Villarsa, z oznajmieniem, iż żona jego, z domu Walentyna de C... i siostra jej Klara de C..., rodzone siostrzenice starego kawalera, są w razie braku testamentu, jedynemi spadkobierczyniami nieboszczyka.
„Chodziło o sumę bardzo znaczną....
„Pan Chatelet miał istotnie od tygodnia w depozycie swym ostatnią wolę ś. p. Villarsa, ale potrzeba czekać było na urzędowe jej otwarcie, iżby się dowiedzieć co opiewała...
„Można się łatwo domyślić, że pozornie bezinteresowne małżeństwo Vogla, było grubą w gruncie rzeczy spekulacyą. Dowiedział się on jakimś sposobem o pokrewieństwie Maurycego z dwoma siostrami sierotkami, i ożenił się z jedną z nich, z Walentyną, w nadziei znacznego w przyszłości obłowu.
„Testament został otworzony. Nie było w nim atoli ani wzmianki o pannach de C... Villars cały ogromny, bo sześć milionów franków wynoszący majątek, zapisał baronowi de Précy.
„Pan de Chatelet, chcąc bezzwłocznie zawiadomić szczęśliwca, udał się osobiście na ulicę de Boulogne, do domu pana de Précy...
„Wprowadzono go do barona.
„I rozegrała się tu prawdziwa komedya ku ogólnemu ździwieniu.
„Przyjacielem Maurycego, mniemanym baronem de Précy był... pan Herman Vogel, kasyer Jakóba Lefevre, we własnej swojej osobie...
Wyjaśnienia były zbyteczne. Niemiec rad nie rad, musiał się przyznać do wszystkiego. Przyznał się tedy, że od dosyć już dawna, prowadził życie podwójne, że w dzień był urzędnikiem, wieczorem zaś hulaką pod nazwiskiem przybranem.
„Testament nie miał w obec tego żadnej wartości, i pan Chatelet oświadczył w dodatku otwarcie mniemanemu pankowi, że sumienie nie pozwala mu zataić przed panem Lefevre tego, o czem się dowiedział.
„W godzinę potem, Vogel sprzedał bogate swoje ruchomości, i nie pokazał się więcej w biurze.
„Nieobecność jego i oświadczenie notaryusza, były wymownym dowodem jego winy w sprawie fałszywych weksli.
„Śledztwo wstępne, zamieniło niebawem przypuszczenie w pewność zupełną.
„Wydano rozkaz aresztowania przestępcy i wyznaczono ku temu kilku agentów policyjnych pod wodzą sławnego Jobina.
„W kilka godzin policya dowiedziała się, że Vogel mieszka w jednej z willi w Bas-Meudon.
„Tam potrzeba było udać się po niego.
„Jakoż pozawczoraj, pomiędzy dziewiątą a dziesiątą wieczorem, agenci w towarzystwie urzędnika sądowego, ślusarza i bankiera Jakóba Lefevre, pojechali do Bas-Meudon.
„Silne kilkakrotne dzwonienie i stukanie pozostało bez skutku, ślusarz zatem otworzył bramę...
„Delegaci minęli ogród po ciemku, a kiedy ślusarz zajął się znowu otworzeniem drzwi domu, w wewnątrz rozległy się cztery strzały:
„Gdy po chwili wtargnięto do pokoju, znaleziono ciało Vogla leżące na posadzce bez życia.
„Nieszczęśliwy zabił się wystrzałem z rewolweru, w kartce zaś pozostawionej na biurku, oświadczył, że umiera dla tego, iż przekłada śmierć nad hańbę i galery.
„Zamiast dokonać aresztowania, musiano zająć się spisywaniem protokołu.
„Dziwna igraszka losu... Człowiek pragnący zdobyć pieniądze za jaką bądź cenę, traci kolosalny na rzecz swoję zapis, dzięki przybranemu fałszywemu nazwisku, a Walentyna de C.. zaślubiona dla przypuszczalnego majątku; wydziedziczona przez wuja, w testamencie, zostaje w siedmnastym roku wdową i milionerką:
„Nieprawdaż, że ciekawa historya?...“
Dziennik wypadł z rąk hrabiego de Rochegude.
— Wdową! — powtórzył z rozkosznem rozmarzeniem — więc ona jest wdową obecnie!...


XXXIX.

Nie tracąc ani chwili czasu, pan de Rochegude pod pozorem ważnej sprawy familijnej, poprosił pułkownika o pozwolenie wyjazdu na kilka dni do Paryża i wyjechał.
Matka ujrzawszy syna tak niespodzianie, nie mogła ukryć radosnego ździwienia.
Nagły przyjazd Lionela był dowodem czegoś nadzwyczajnego, świadczył, że zaszła w nim jakaś zmiana na lepsze.
Bo gdy po upływie półrocznego urlopu odjeżdżał do pułku, był tak zgnębionym, tak zniechęconym i z tak widocznym przymusem dźwigał brzemię życia, że można było zwątpić o nim zupełnie, że nie podobna było przypuszczać, aby cokolwiek zajęło go jeszcze.
Nieszczęśliwą matkę gnębił strasznie ten stan moralny ukochanego jedynaka.
Aż tu nagle i niespodziewanie, widzi go takim, jakim dawniej bywał, pełnym życia i wesołości, na ustach igrał mu uśmiech, w oku połyskiwała ufność i nadzieja.
— Matko ukochana — mówił młody człowiek, odpowiadając na całusy hrabiny — czy nie gniewasz się na mnie, żem cię napadł tak znienacka?...
— Ależ, drogi chłopcze, czy jabym potrafiła gniewać się na ciebie — odpowiadała pani de Rochegude.
— Powinienem był uprzedzić cię depeszą o przyjeździe... wybacz, że tego nie uczyniłem.
— Wiadomość o twojem przybyciu, byłaby mnie uszczęśliwiła o kilka godzin wcześniej...
— I byłabyś uniknęła zbyt żywego wzruszenia...
— To nic nie znaczy, każda matka zawsze się spodziewa swego dziecka, chociaż wie nawet, że przyjechać nie może; podobne wzruszenia nigdy mi szkodzić nie mogą!... Zdawało mi się, że jestem u wrót śmierci, twoja obecność mnie uzdrawia... Czy długo zostaniesz ze mną, Lionelu?...
— Pozwolenie mam na ośm dni, ale otrzymam zapewne przedłużenie.
— Przewidywałeś zatem tę podróż?...
— Wcale a wcale... Zdecydowałem się na nią na poczekaniu.
— Jakiż był powód tak nagłego postanowienia?...
— Chęć zobaczenia cię, ukochana mateczko...
Pani de Rochegude uśmiechnęła się serdecznie.
— Czy naprawdę to, a nie co innego?...
— Może była i inna jeszcze jaka przyczyna... — szepnął młody człowiek, wcale kłamać nie umiejący.
— A więc, jakaż jest ta inna przyczyna, czy nie mogłabym się o niej dowiedzieć?...
— Nie w tej chwili przynajmniej, kochana mateczko... proszę cię o cierpliwości trochę...
— Dobrze, ale kiedyś potem powiesz mi przecie, co w tej chwili przedemną ukrywasz?...
— Przyrzekam ci, mateczko, uczynić to... niezadługo...


— Czegóż zresztą miałabym się niepokoić? — ciągnęła pani de Rochegude. — Cieszę się, że cię coś szczęśliwego spotyka.

— Z czego to wnosisz, mamusiu? — zapytał ździwiony Lionel.
— Z wyrazu twarzy twojej... Czyżbym się myliła?
— Nie, nie mylisz się, mamusiu... rzeczywiście szczęście mnie spotkało.
— Oby dał Bóg, kochane dziecię, iżby to szczęście nie było złudzeniem — rzekła melancholicznie hrabina.
Bo przyszła jej na pamięć owa młoda, nieznana jej dziewczyna, o którą pojedynkował się Lionel i którą za zły genijusz uważała.
Młody hrabia uściskał ponownie matkę, a pocałunek jego rozproszył ponure myśli pani de Rochegude, niby promień słońca, rozpraszający mgły poranne.


∗             ∗

Artykuł, który uważaliśmy za konieczne powtórzyć w całości, wymieniał notaryusza pana Chatelet, jako pełnomocnika Maurycego Villars.
Traf chciał, że Chatelet był także notaryuszem rodziny Rochegude.
Lionel, nie zmieniwszy nawet podróżnego ubrania, kazał się zawieźć na ulicę Choiseul.
Pan Chatelet znajdował się w gabinecie i nie spodziewał się wcale wizyty jednego ze swoich poważniejszych klijentów.
— Sądziłem, że pan krabia przy pułku — mówił, wprowadzając młodzieńca.
— A ja, jak pan widzisz, jestem sobie w Paryżu... — odrzekł, śmiejąc się Lionel.
— Od jak dawna?
— Od dwóch godzin... uściskałem matkę... i wybrałem się do pana z wizytą...
— Wielki to honor dla mnie, panie hrabio...
Jednakże... Notaryusz nie dokończył zdania.
— Jednakże nie odgadujesz pan przyczyny tego pośpiechu? — dokończył Lionel z uśmiechem.
— Przyznaje, że tak jest rzeczywiście.
— I nie sil się pan napróżno, bo nie domyślisz się nigdy... Wolę panu sam, o co chodzi, powiedzieć... Ciekawość mnie tu sprowadza...
— Ciekawość? — powtórzył pan Chatelet.
— Najprostsza w świecie ciekawość.
— Pozwoli pan hrabia, że go poproszę o rozwiązanie zagadki?...
— Zaraz zastosuję się do żądania!... Jesteś pan w tej chwili najsławniejszym z notaryuszów... Wszystkie dzienniki rozpisują się o panu...
Pan Chatelet chciał przybrać minkę skromną, ale to mu się w połowie zaledwie udało.
— Zapewne z powodu sprawy Vogla? — powiedział.
— Właśnie.
— Więc pan hrabia czytałeś?
— Z największem w dodatku zajęciem!... W dramacie rozegranym w Bas-Meudon, odegrałeś pan wybitną rolę. Według sprawozdań drukowanych, to dzięki panu nadużycia się wydały, pan zdemaskowałeś nędznika, który sam sobie wymierzył sprawiedliwość.
Elegancki notaryusz przybrał minę poważną.
Lionel ciągnął dalej:
— Czy tylko czasami nie przesadzono trochę zasługi pańskiej w tej sprawie?
To powątpiewanie ubodło do żywego pana Chatelet.
— Bynajmniej, nie przesadzono!... — wykrzyknął. — Niech mi pan hrabia wierzy!... Nie tylko nie przesadzono, ale, co zresztą napewno nie ze złej woli pochodzi, znacznie ją nawet zmniejszono...
— A otóż, kochany panie — zawołał Lionel, ja właśnie szczegółowo o wszystkiem chciałem się dowiedzieć... Czy nie masz pan nic przeciwko temu?...
— Nic zgoła, panie hrabio... Przeciwnie, bardzo mi będzie przyjemnie...
— Bo widzi pan — przerwał młody oficer — nigdy żaden romans, żaden dramat, żadne opowiadanie z życia rzeczywistego, nie zawierały bodaj faktów tak różnorodnych a tak interesujących!... Czy pan podziela to zdanie?
— W zupełności, kochany hrabio, i dodaję, że to, co pana teraz już tak żywo obchodzi, zajmowałoby cię daleko bardziej i więcej, gdybyś poznał bohaterkę okrutnego dramatu...
Lionel zmienił się na twarzy i głosem wzruszonym wyszeptał:
— Mówisz pan o młodej kobiecie?...
— O pannie Walentynie da Cernay, siostrzenicy i spadkobierczyni Maurycego Villars, o wdowie po kasyerze Hermanie Vogel...
— Utrzymujesz pan, że gdybym ją znał, sprawa byłaby sto razy żywiej mnie obchodziła? — zapytał oficer. — Ta kobieta jest zatem...
Pan Chatelet przybrał minę pieczeniarza, węszącego wyśmienitą potrawę.
Oczy wzniósł do sufitu, ręce złożył i odpowiedział:
— To anioł, panie hrabio!... prawdziwy anioł, rozkoszne stworzenie! prześliczna istota!... Nic równie pięknego nie znajdzie się na świecie! Gdybym nie był mężem i ojcem rodziny, i gdyby młoda kobieta zgodziła się na to, zaraz po skończeniu terminu na żałobę przepisanego, zostałaby panią Chatelet.
Lionel miał wielką ochotę rzucić się na szyją notaryuszowi, ale poprzestał na uściśnieniu mu ręki z zapałem, na czem poczciwiec nie poznał się wcale.


XL.

Pan Chatelet opowiedział wreszcie panu de Rochegude wszystko, co czytelnicy nasi już znają.
Lionel słuchał go z niewytłomaczonym zapałem, a gdy notaryusz powtórzył prawie dosłownie rozmowę, jaką miał z młodą wdówką, gdy zaczął unosić się nad jej bezinteresownością i wzruszającą prostotą, pan de Rochegude poczuł łzy w oczach.
— Co za dzielne serce, co za szlachetna dusza! — pomyślał. — O! wiedziałem dobrze, że Walentyna jest aniołem! Nędznik Vogel na pewno wciągnął ją w zasadzkę!... Nie podobna, aby istota tak doskonała, odwróciła się odemnie, do podobnego człowieka!... Co to była za zasadzka?.. Dowiem się przecie...
— Sceptycy powiedzieliby, że to przypadek! — tak kończył pan Chatelet opowiadanie — ale ja, który nie należę do ich liczby, widzę w tem wyraźny palec Boży!... Trudno wynaleźć coś mądrzejszego, nad karę, jaka dotknęła Vogla. Nieszczęśliwy ten wyrodek, został kryminalistą przez chciwość i zmuszony był w łeb sobie wypalić, w chwili, w której miliony spadły mu w ręce! Co to za przykład, co za przestroga dla przyszłych kasyerów! Oby z niego skorzystali! Czy nie mam racyi, panie hrabio?...
Lionel odpowiedział potwierdzająco, ale z pewnem roztargnieniem, bo nie myślał wcale teraz o żadnych kasyerach.
Po chwili dodał:
— Rozumiem doskonale sympatyę pańską dla młodej, owdowiałej kobiety... rozumiem cześć dla jej odwagi i rezygnacyi w nieszczęściu...
— W nieszczęściu? — powtórzył notaryusz. — To już się dzięki Bogu skończyło, bo pani Walentyna jest wolną i bardzo bogatą... Można doskonale zastosować do niej stare przysłowie i powiedzieć, że spożyła najpierw chleb czarny, a teraz będzie miała na biały, a nawet i na ciastka....
— Czy już co postanowiła?
— Względem czego?
— Względem sposobu życia...
— Nie mogła zrobić tego na poczekaniu.
— Jakto? — wykrzyknął Lionel. — Nie opuściła Bas-Meudon?
Pan Chatelet potrząsnął głową.
— Nie mogła przecie pozostać w tym złowrogim domu. Ja przedewszystkiem nieścierpiałbym tego. Jeden z moich klijentów, który odbywa w tej chwili podróż daleką, a posiada przy ulicy Babylone, w pośród obszernych ogrodów mały pałacyk, upoważnił mnie do wynajęcia takowego z meblami jakiemu spokojnemn lokatorowi... Umieściłem tam przed dwoma dniami panią Walentynę, otoczyłem ją służbą zaufaną i otworzyłem jej wreszcie kredyt w mojej kasie, bo ten łotr jej małżonek nie tylko pozostawił ją bez grosza, ale jeszcze wymógł na niej upoważnienie do sprzedania małej sumki, jaka jej po matce pozostała. Słowo honoru daję, że łotrostwo pewnych osobników przechodzi wszelkie pojęcie! Wykraść żonie ostatni jej kawałek chleba, to podług mnie ostatnia nikczemność...
— Nędznik! — szepnął pan de Rochegude z pogardą.
— Zresztą — ciągnął notaryusz — nieporównana wdówka, zgodziła się na bardzo niewielką zaliczkę i myślę, że gdy podniesie miljony po Villarsie, będzie miała wielki z niemi kłopot, bo, jak powiada, nie potrzebuje pieniędzy i wcale ich nie pożąda...
— Kochany panie — odezwał się z pewnem wahaniem Lionel — wszystko, co od pana usłyszałem, bardziej jeszcze zwiększyło ciekawość moję...
— Powiedziałem panu wszystko, co tylko wiedziałem odrzekł pan Chatelet z ukłonem.
— Zapewne, ale możesz mi pan jeszcze jednę łaskę zrobić. Czy pozwoli pan prosić o nią?
— Z pewnością, że uczynię, co tylko będzie w mojej mocy!... O co chodzi?...
— Młoda wdowa została klijentką pańską?...
— Naturalnie, bo i wuj, po którym dziedziczy, zaszczycał mnie również swojem zaufaniem.
— Będziesz pan musiał dość często bywać przy ulicy Babylone, dla porozumiewania się w interesach?...
— Zapewne...
— A więc niech mi pan ułatwi możność; zobaczenia pani Walentyny... chociażby raz jeden... chociaż na minutę jednę tylko.
— A jakże to potrafię zrobić?
— Zabierz mnie pan ze sobą i przedstaw.
Pan Chatelet poruszył się żywo.
— Przykro mi bardzo, panie hrabio — odrzekł — ale to jest niemożliwem.
— Dla czego?
— Najprostszy wszakże konwenans nie pozwala pani Vogel przyjmować wizyt w pierwszych dniach żałoby!... Pod jakim zresztą pretekstem mógłbym przedstawić pana hrabiego de Rochegude, który tak nieskończenie wyżej stoi społecznie od wdowy po jakimś tam Voglu i w dodatku nędzniku. Pan hrabia rozumiesz to przecie?...
Lionel skinął głową potakująco.
Pan Chatelet odetchnął swobodniej.
Obawiał się obrazić młodego człowieka, chociaż tak nawet słuszną odmową.
Po chwilowem milczeniu, Lionel ujął obie ręce swojego interlokutora.
— Kochany panie — rzekł wzruszony — nie tylko jesteś pan notaryuszem; ale i przyjacielem mojej rodziny....
— Przyjacielem i wiernym sługą, tak jest, panie hrabio...
— Notaryusz jest jak spowiednik, musi o wszystkiem wiedzieć i musi umieć dochować tajemnicy. Można mu śmiało powierzyć nie tylko majątek, ale i najskrytsze myśli?...
— Tak — odrzekł pan Chatelet. — My posiadamy tajemnice wielu rodzin... Urząd i sumienie, nakazują nam szanować je bezwzględnie... Ktokolwiek z nas zdradziłby powierzoną sobie tajemnicę przez klijenta, postąpiłby nikczemnie... Czy masz mi pan uczynić jakieś zwierzenie, mające pozostać pomiędzy nami? Gotów jestem słuchać pana. Mów, hrabio... bez żadnej obawy...
— Pragnę i powinienem panu otworzyć swoje serce — ciągnął pan de Rochegude — bo potrzebuje pańskiej pomocy, — a musiałbyś mi pan jej odmówić, gdybyś nie poznał całego stanu rzeczy... Powiedziałem, że ciekawość mnie tu przywiodła i powiedziałem prawdę, ale nie wyznałem wszystkiego... Jest jeszcze przyczyna inna...
— Co takiego?
— Przypuszczałem, ze dwadzieścia razy w ciągu naszej rozmowy, pomieszanie moje i głos drżący objaśnią pana, co się we mnie dzieje...
Pan Chatelet, który nie celował w rozwiązywaniu zagadek, patrzył na pana de Rochegude ździwiony.
Ostatni mówił dalej:
— Znam panią Walentynę de Cernay, Znam ją oddawna. Czy pan nie domyśliłeś się tego?
— Znasz pan panią Vogel — wykrzyknął zdumiony notaryusz.
— I znam i uwielbiam...
— Uwielbia ją pan hrabia! — powtórzył Chatelet. — Pojmuję, bo godna jest uwielbienia ale przypuszczam, że pan jej tego nie powiedział?
— Owszem, powiedziałem.
— Po za mąż pójściu!
— Przed ślubem.
— Myślę, żeś pan nie miał zamiaru jej uwodzić!
— Chciałem ją poślubić.
— Na seryo?
— Daję na to słowo honoru!...
— Ale matka pańska nie wiedziała nic o tym zamiarze, bo w sferze, — w której państwo żyjecie, związek ten byłby mezaljansemi
— Matka wiedziała o wszystkiem.
— I zgadzała się?
— Nie opierała się przynajmniej... do tego stopnia posunęła dobroć swoję, że przystała, aby osobiście udać się do panty de Cernay i aby ją prosić...
— Zamiar nie przyszedł jednakże do skutku?
— Dla czego?
— Bo panna de Cernay lubo z początku z radością, jak się zdawało, przyjmowała przyszłość, co się dla niej otwierała, nagle ni z tego ni z owego odwróciła się odemnie.
— Z przyczyny?
— Nie podała żadnej przyczyny.
— I została panią Vogel?
— Tak, w czasie, gdy ja raniony w pojedynku z Voglem, walczyłem pomiędzy życiem a śmiercią.


XLI.

Elegancki notaryusz załamał ręce, zdradzając tem nadzwyczajne zdumienie.
— Biłeś się pan z kasyerem Jakóba Lefevre, panie hrabio! — wykrzyknął.
— Na pistolety — odrzekł Lionel — i gdyby kula poszła była o jeden milimetr niżej, byłbym padł trupem na miejscu.
— Wielki Boże! Co spowodowało spotkanie?
— Panna Walentyna.
— Herman Vogel wiedział, żeś pan był jego rywalem?
— Wiedział.
— Zkąd?
— Od panny de Cernay, która opowiedziała mi wszystko, on mi list od niej przyniósł, co było za nadto oburzającem. Ale pozwól mi pan obznajmić z tem, co zaszło, a potem osądzisz położenie ze spokojem, którego mnie brakuje, potem potrafisz może rozświetlić otaczające mnie ciemności.
Lionel opowiedział ze szczegółami wszystko to, co my już znamy oddawna.
— I cóż? — zapytał następnie — cóż pan wnosisz z tego wszystkiego?
Notaryusz odpowiedział pe chwilowym namyśle:
— Albo się bardzo mylę, albo to małżeństwo, które miało się zakończyć zbrodnią, rozpoczęło się podłością.
— Przypuszczasz pan, że tak było, nieprawda? Przypuszczasz pan, że panna de Cernay wpadła w zasadzkę nań zastawioną?
— Z mojego punktu widzenia nie ulega to wątpliwości! — Kasyer dowiedział się, że lada dzień ogromny majątek mógł spaść na młodą dziewczynę i dla tego chciał ją zaślubić, nie z miłości dla sieroty, ale dla jej sukcesyi. Pańskie zjawienie się stawało mu na przeszkodzie. Byłeś rywalem niebezpiecznym. Otwarta walka z panem, musiałaby naturalnie skończyć się jego porażką. Z tego powodu uciekł się Vogel do jakiegoś podstępu, o którym nie wiemy, ale który wykryć musimy. Ten list niespodziany, ten list bez żadnej przyczyny i niczem nieumotywowany, wydaje mi się do najwyższego stopnia podejrzanym. Po dniu, w którym Vogel był u pana i w którym pan go wyzwałeś, czy widziałeś się pan z panną de Cernay?
— Nigdy.
— Więc nie było żadnej pomiędzy wami rozmowy?
— Nie.
— A czy pan hrabia zna pismo panny Walentyny?
— Nie, nie znam.
— Wyśmienicie, a zresztą gdybyś pan je znał nawet, nie dowodziłoby to niczego. Nie zapominaj pan, że Vogel to łotr, to fałszerz skończony.
— Cóż pan wnosisz z tego? — zapytał hrabia.
— Rzecz najzupełniej prostą. — Panna de Cernay wcale do pana nie pisała.
— Masz pan rację, czuję to — wykrzyknął — Lionel — rozjaśniasz pan moje zaślepienie. Byłem skończonym głupcem!! Posądzałem Walentynę o zdradę, kiedy właśnie ona miała prawo uważać mnie za zdrajcę! Jam winien zatem! moja to wyłącznie wina! Nie powinienem był uwierzyć w ten list przeklęty!!
— A czy go pan posiadasz przynajmniej? — zapytał notaryusz.
— Mam! noszę go zawsze przy sobie, jako bolesną relikwię.
— Daj mi tę relikwię, panie hrabio.
— Cóż pan z nią zechcesz zrobić?
— Pokażę tej, której podpis nosi i przekonam się, czy domysły moje są uzasadnione.
— Pokażesz pan list ten Walentynie? — szeptał Lionel. — Będziesz pan z nią o mnie mówił?
— Dla czegożby nie!... Pan zawsze wszak jesteś w niej zakochany?
— Zawsze i na zawsze!!...
— I tak samo, jak przed rokiem radbyś pan ją poślubić?
— To jedyne marzenie moje na świecie...
— A zatem wstawię się za panem!... W epoce, w której żyjemy, siedmnastoletnia wdowa, piękna jak miłość, dobra jak aniołowie, i posiadająca w dodatku trzy miliony, jest pod każdym względem świetną partyą!! Dla takiego posagu można popełnić mezaljans, nawet, gdy się jest hrabią de Rochegude.
Lionel zmarszczył brwi z wyrazem obrażonej godności.
— Co mnie obchodzą jej miliony! — wykrzyknął. — Wiesz pan przecie, że jestem dosyć bogaty.
— Majątek nigdy za wielkim nie jest — mruknął filozoficznie pan Chatelet.
— Czyż ci, co się dowiedzą, że dałem nazwisko Walentynie — ciągnął pan de Rochegude — ośmielą się przypuszczać, że chodzi mi o jej pieniądze, że ją zaślubiam dla jej posagu?
— Nietylko, że będą to przypuszczać, ale będą o tem przekonani, niech hrabia o tem nie wątpi! — odrzekł notaryusz.
— Byłoby to oszczerstwo nikczemne!
— Wierzę w to najzupełniej, ale co panu szkodzą próżne gadaniny, które nawet do pana nie dojdą? Ci, to najbardziej będę pana o chciwość podejrzywać, pragnęliby z pewnością, aby byli na pańskiem miejscu. Pozwól pan im gadać, a sam bądź szczęśliwym. Dajże mi hrabia ów list.
— Oto jest — odrzekł Lionel, otwierając pugilares i podając notaryuszowi kopertę. Ale, kochany panie, skoro jesteś tak łaskaw, że zechcesz mówić o mnie, to dlaczego nie chcesz wziąć mnie, ze sobą na ulicę, Babylone. Toby wszystko uprościło.
— Za nadto nawet może trochę — odrzekł notaryusz z uśmiechem. — Stanowisko moje pozwała mi na pomaganie panu do osiągnięcia wyjaśnienia, ale nie pozwala na pośredniczenie w zbliżeniu się młodej kobiety zaledwie przed ośmiu dniami owdowiałej z młodzieńcem, jak pan hrabia zakochanym! Wiem, że z jednej i z drugiej strony nie mam się czego obawiać, ale konwenanse przedewszystkiem. Pozory, pozory, hrabio...
Pan Chatelet miał słuszność najzupełniejszą.
Lionel uznał ją i nie nalegał więcej.
I tak zresztą postąpił bardzo naprzód, odzyskał nadzieję połączenia się z Walentyną, boć wyjaśni się nareszcie tajemnicza przyczyna zerwania, boć rozwiąże się nareszcie straszna a dziwna zagadka.
— Kiedyż, kochany panie Chatelet, pojedzie pan do pani Walentyny?
— Śpieszy się bardzo panu hrabiemu? — odrzekł notaryusz z uśmiechem.
— Będę jak na rozpalonych węglach.
— Niech mnie Bóg broni, żebym miał nadużywać pana. — Jutro myślałem złożyć wizytę czarującej pani Vogel...
— Aż jutro? przerwał pan de Rochegude.
— Skoro to za długo, to się dziś z nią zobaczę...
— Zaraz, nie prawda?...
— Dla czegoby nie?.. Zaraz każę zaprzęgać...
— Niema potrzeby... Powóz mój czeka przed domem... Odwiozę pana na ulicę de Bac, do rogu ulicy Babylone...
— A pan tam na mnie zaczekasz?
— Ma się rozumieć...
— To znaczy — odrzekł z nowym uśmiechem notaryusz — że chcesz pan wiedzieć zaraz o wyniku mojej dyplomatycznej misyi... Doskonale, panie hrabio, jestem na pańskie usługi.
W pół godziny później, powóz Lionela zatrzymał się w miejscu wskazanem.
Pan Chatelet opuścił młodego człowieka, zalecając mu cierpliwość, wszedł w ulicę Babylone, minął długi mur obrosły dzikiem winem, i zadzwonił do bramy.
Otworzono mu natychmiast.


XLII.

Hotel, w którym pan Chatelet pomieścił Walentynę, położony był w głębi obszernych ogrodów, które coraz rzadziej napotykamy w Paryżu, bo grunt coraz droższy nie pozwała na zbytki podobne.
Była to elegancka w najczystszym stylu Ludwika XVI budowla.
Po sześciu schodach peronu o rzeźbionych poręczach, ozdobionych doniczkami kwiatów, wchodziło się do przedsionka.
Stary kamerdyner, którego notaryusz znał od dawna, i którego umieścił w służbie młodej wdowy drzwi mu otworzył.
Kamerdyner, kucharka i Marietta z Bas-Meudon, składali dwór Walentyny.
— Dzień dobry, Edwardzie — rzekł, wchodząc pan Chatelet — proszę cię... zapytaj pani Vogel, czy mnie przyjąć raczy?...
— Pani jest w salonie z młodszą panienką — odrzekł kamerdyner — i raz na zawsze rozkaz mi wydała, ażebym nie pozwolił nigdy czekać panu notaryuszowi, ale natychmiast go wprowadzał.
Pan Chatelet wszedł.
Walentyna siedziała przy oknie i głośno czytała, Klara stała przy niej i z największą słuchała uwagą.
Młoda kobieta zamknęła książkę, podeszła do gościa i podała mu rękę z przyjemnym uśmiecham.
To bląd stworzenie, białe jak lilia i nadzwyczaj blade, było w długiej czarnej krepowej sukni zadziwiająco piękne.
Lekkie obwódki w około oczów, smutne spojrzenie i jakiś wyraz znużenia na twarzy, dodawał jej większego jeszcze uroku.
— Witam pana... Czy przychodzi pan z interesem, czy tylko przez życzliwość, jakiej tyle już dałeś mi dowodów?...
— Różne są powody dzisiejszej mojej wizyty... odrzekł pan Chatelet, zasiadając w fotela, który mu wskazała Walentyna.
— Nie przynosi mi pan przynajmniej żadnych złych wiadomości?...
— Nie podjąłbym się takiego posłannictwa. Nie wiem zresztą, coby teraz złego mogło spotkać panią... Nic spokojowi pani nie zagraża...
Nikt niema prawa zaprzeczać pani sukcesyi po nieboszczyku wuju.... Jest wszelka pewność, że nie istnieje żaden testament, oprócz tego, co został nieważnym... Wejście w posiadanie majątku, nastąpi bardzo prędko...
— To obchodzi mnie dla jednej tylko rzeczy... pan wiesz dla jakiej... — odrzekła młoda kobieta. — Czy porozumiał się pan z panem Jakóbem Lefevre?...
— Stosownie do pani życzenia, zawiadomiłem go, że pani bierze na siebie zapłacenie wszystkich weksli pofałszowanych... Suma tych weksli mogła być dotąd w przybliżeniu tylko oznaczoną. Pan Lefevre sam je popłaci, a pani będzie mu dług częściowo zwracać... Prosił mnie o wyrażenie pani uwielbienia z powodu tego postąpienia...
— O! panie!... nie zasługuję na żadne uwielbienie — szepnęła Walentyna, spełniam tylko obowiązek...
— Niech i tak będzie, ale dobrowolne spełnienie takiego obowiązku, do którego pani jednakże nie była obowiązaną, w każdym razie na cześć zasługują.
— I — ciągnęła pani Vogel — nie będzie już żadnych poszukiwań?...
— Nie... Główny winowajca nie żyje... pani zaś, płacąc weksle, nie dopuści do poszukiwań wspólników. Fałszywe weksle jakby zatem nie istniały; oddadzą je pani do rąk i będzie pani mogła je spalić...
— Bardzo dobrze... A teraz, kiedy skończyliśmy z interesami... cóż jeszcze ma mi pan powiedzieć?...
— Pozostaje mi traktowanie w trudnej i drażliwej sprawie...
— W trudnej? — powtórzyła młoda wdowa.
— Tak.
— Z jakiego powodu?...
— Ponieważ wbrew wszelkim konwenansom, muszę się wtajemniczyć w pani przeszłe życie, w najskrytsze myśli pani, czego nie śmiałbym uczynić, gdyby nie szczera, pełna szacunku życzliwość, którą pani usprawiedliwić raczy...
Walentyna wpatrzyła się w pana Chatelet swojemi pięknęmi i jasnemi oczami i powiedziała:
— Nie rozumiem nic wcale!... proszę się jaśniej tłomaczyć...
— Zrobię to, o ile będę mógł... Pozwoli pani przystąpić od razu do rzeczy?...
— Bardzo proszę...
— A więc mówiłem dziś o pani bardzo długo...
— Zadziwia mnie pan!... Przepędziłam całe życie w zupełnem odosobnieniu... Nie znam nikogo... I mnie nikt nie zna...
— Niech pani zbierze swoje wspomnienia... Chodzi tu o kogoś, którego pani bardzo obchodzi...
Walentyna wstrząsnęła głową.
— Pan się myli — rzekła po chwili: — Nie jestem niewdzięczną i mam niezłą pamięć... jeżeli naprawdę zyskałabym czyją życzliwość, pamiętałabym dobrze o tem... Chyba to jest jakaś pomyłka. Mówiono zapewne panu o jakiej innej kobiecie...
— Nie zachodzi żadna pomyłka, proszę pani, mówiłem o pannie Walentynie de Cernay, która mieszkała z siostrzyczką swoją w Passy... Wszak to pani, nieprawdaż?...
— Tak, ja... Ale któżby...
— Czy pani zapomniała o Lionelu de Rochegude? — spytał nagle notaryusz.
Młoda kobieta zatrzęsła się cała.
Pobladła bardziej jeszcze, sińce powiększyły się pod oczami.
— O! panie — wykrzyknęła drżącym od wzruszenia głosem — pan, co jesteś tak uczciwym człowiekiem, nie wymawiaj tego nazwiska!... Błagam pana!...
— Dlaczego?
— To nazwisko podłego oszusta...
— Podłego oszusta? — powtórzył pan Chatelet zdumiony. — Co?... Hrabia de Rochegude?...
— Tak, tak!...
— Cóż on takiego uczynił?
Walentyna zerwała się zmieniona cała.
Przed chwilą śmiertelnie blada, teraz rozczerwieniła się, a w oczach miała gorączkowe oburzenie.
— Co zrobił? — wykrzyknęła pewnym już głosem. — To mój zły duch, to mój wróg śmiertelny... przyczyna moich nieszczęść wszelakich!... Jemu zawdzięczam wszystkie łzy, które wylałam...
— Jakim sposobem?... Boże wielki! — szeptał notaryusz — jakim sposobem?...
— Chcesz pan wiedzieć? — zawołała gwałtownie Walentyna. — Posłuchaj zatem i sam osądź...
Pan de Rochegude, znieważył mnie, nie znając jeszcze, potem udawał zrozpaczonego i żałującego swojej winy... Znalazł sposób przestąpienia raz progu mojego domu...
Mówił że mnie kocha... Obiecywał żenić się ze mną!... Zapowiedział mi wizytę matki, zapewniał, że otworzy ona dla mnie swe objęcia, że nazwie mnie córką swoją... Uwierzyłam mu, szalona... uwierzyłam i chciałam pokochać... A nawet prawie go już pokochałam. Za to moje zaufanie i za tę rodzącą się miłość, zapłacił mi w najnikczemniejszy sposób. Kazał mnie oto najętym nędznikom porwać nocą z mojego własnego domu!... Związaną, z zaciśniętemi ustami wynosili mnie właśnie, gdy czuwający Herman Vogel, wyrwał mnie z rąk zbirów, z narażeniem własnego życia... Oto dla czego zgodziłam się zostać jego żoną... — Hrabia to de Rochegude właśnie rzucił mnie w objęcia człowieka, po którym jestem wdową!... Czy zapytasz się pan jeszcze, co on takiego zrobił?...


XLIII.

Pan Chatelet nie zaraz odpowiedział.
Widział groźną burzę na białem czole Walentyny, widział błyskające oburzenie w niebieskich jej oczach i czekał aż się uspokoi.
Gdy to po paru minutach nastąpiło, zaczął:
— Nie, nie będę panią już więcej pytał o to, co zrobił hrabia de Rochegude, bo pani sama nic dobrze nie wie, natomiast ja pani coś powiem...
Pan Chatelet wymówił te słowa z taką pewnością siebie, że Walentyna mimowolnie zadrżała.
Znała już teraz czyny swojego męża i nie łudziła się, co do uczciwości tego człowieka, którego honor pośmiertny pragnęła największem poświęceniem ocalić.
Przeczuwała, że o nim to ma być mowa, przeczuwała, że dowie się nowej znowu jakiejś jego podłości.
Wpatrzyła się w swojego interlokutora i z wyrazem niewymownej trwogi wyszeptała:
— Mów pan!... Nie wierzę w usprawiedliwienie się pana de Rochegude, ale gotową jestem wysłuchać pana i jakkolwiek złą będzie sprawa, której się podjąłeś, nie zwątpię ani żartem o szczerości zamiarów pańskich... Wiem z góry, żeś pan przekonany o tem, co mówisz, ale mogli oszukać pana.
— Nie pani... — odparł notaryusz — ani mowy tu o żadnem kłamstwie być nie może!... Przedstawię pani fakty i wiem, że jeżeli jedno z nas się myli, to z pewnością nie ja... Zaraz przekonam panią...
— Czekam... — szepnęła cichutko Walentyna.
— Pani obwinia hrabiego Lionela o czyny bardzo niegodne... — ciągnął notaryusz. — Zarzuca mu pani, że nadużył dobrej wiary, że durzył panią małżeństwem i obietnicą, iż matka jego gotową była przybyć do Passy i nazwać panią swoją córką... Jakże mógł dotrzymać danego słowa, jakże hrabina miała złożyć pani zapowiedzianą wizytę, gdy brutalnie, bez żadnego powodu zamknęłaś pani dom swój przed synem i matką, gdy oświadczyłaś stanowczo, że ich za nic nie przyjmiesz...
— Ja?... — wykrzyknęła zdumiona kobieta. — Ja? to powiedziałam?...
— Nie tylko pani to powiedziała, ale napisała nawet...
— Ja?... — powtórzyła po raz trzeci Walentyna. — Ależ to fałsz, proszę pana, wierutny!... Ja nigdy nie pisałam do hrabiego de Rochegude, i jeżeli utrzymuje, że otrzymał odemnie jaki list, jaki bilet lub chociażby jednę literę tylko, to kłamie!... Stanowczo kłamie!...
— Mam ten list... — odrzekł pan Chatelet, otwierając pugilares i wyjmując z niego dokument, zredagowany, jak nam wiadomo, przy ulicy Montmartre i skopjowany przez pseudo Lorbaca.
Walentyna wyciągnęła drżącą rękę po papier, szybko przebiegła go oczami i odrzekła wyniośle:
— Co pan też mówi, panie Chatelet?... Ja nie znam wcale tego listu...
— Jednakże podpisany jest przez panią.
— Podpisany jest, co prawda mojem, nazwiskiem, ale oszust, którego dzieło pan mi przedstawiasz, nie silił się nawet na to, aby naśladować mój charakter...
— Proszę, niech pani przeczyta...
— Po co?...
— To konieczne, proszę pani nawet, żeby raczyła czytać głośno...
— I owszem, skoro pan sobie tego życzysz.
I młoda wdowa przeczytała słowa, które uważamy za konieczne powtórzyć:

„Panie hrabio!

„Pośpieszam z odpowiedzią na list pański, gdyż moje milczenie, mogłoby utwierdzić pana w nadziejach, jakie spełnić się nie mogą.
„Rozmowa nasza, na którą się pan powołuje, była od początku do końca nieporozumieniem obustronnem... powinnam bowiem wyznać, że wiedząc, jak mało zasługuję na wyróżnienie, nie brałam na seryo słów pańskich, że widziałam w nich jedynie galanteryę, jaką mężczyźni praktykują w obec kobiet wszystkich.
„Dotknięta jestem prawdziwie, że to nierozumienie stało się przyczyną niepotrzebnego dla matki pańskiej zmartwienia...
„Powiedz pan hrabinie de Rochegude, proszę pana no to, aby się uspokoiła.
„Nie będę przeszkodą do urzeczywistnienia jej zdawna powziętych zamiarów...
„Bolesna konieczność nazwania mnie córką swoją, nie będzie jej udziałem...
„Przekonaną jestem, że ty sam, panie hrabio, nie poznałeś się na uczuciu, jakie w tobie wznieciłam...
„Wziąłeś za miłość prostą jedynie sympatyę!
„Szczyciłabym się nią w innych okolicznościach, w obecnych przyjąć nie mogę, bo nie mogę być panu wzajemną.
„Dowiedz się pan, że już nie należę do siebie.
„Od godziny jestem narzeczoną „osobistości dwuznacznej“, przed którą radziłeś mi pan drzwi zamknąć...
„Pan Vogel jest najzacniejszym człowiekiem.
„Oczyścił się za wszystkich niesłusznych pańskich oskarżeń...
„Szanuję go i za dni kilka zostanę jego żoną; wie on o wszystkiem i z mego polecenia sam panu ten bilecik doręcza.
„Spełniłam powinność uczciwej dziewczyny, pokazując mu list pański i opowiadając o naszem spotkaniu.
„Nie potrzebuję dodawać, że napróżnobyś chciał pisać do mnie, lub żądać powtórnego widzenia...
„Nie przyjmę listu żadnego, a dom mój dla pana zamknięty.
„Wierzaj mi, panie hrabio, iż najgorętszem mojem pragnieniem jest, abyś zapomniał o istnienia twej pokornej sługi

Walentyny de Cernay.“

W miarę czytania, głos młodej kobiety drżał coraz bardziej, tak, że nareszcie zaledwie ją można byłe zrozumieć.
Gdy skończyła, papier wypadł jej ręki.
Pan Chatelet podniósł go i zapytał:
— Czy zrozumiała teraz pani?
— Zrozumiałam — jęknęła Walentyna — pan de Rochegude, oszukany przez jakiegoś fałszerza, przyszedł do przekonania, że drzwi moje zostały naprawdę stanowczo przed nim zamknięte.
— Czyż wobec tak stanowczego zakazu mógł się był pani przedstawić?
— Nie...
— A więc — wykrzyknął z tryumfem notaryusz — przyznaje pani, żeś go niesłusznie posądzała?...
— Nie.
— Jakto nie? — wykrzyknął Chatelet ździwiony. — W takim razie, to ja pani teraz doprawdy nie rozumiem!...
— Ten list — odparła Walentyna — nie usprawiedliwia wcale usiłowania porwania mnie z rozkazu pana de Rochegude...
Ku wielkiemu ździwienia wdówki, notaryusz zatarł ręce radośnie.
— Bardzo pięknie! — zawołał — nie pomyślałem o tem! Przypuszcza pani tedy, że hrabia de Rochegude chciał ją porwać owej nocy i posłał z tym zamiarem bandę wynajętych przez siebie łotrów...
— Tak panie, i jeżeli to mu się nie udało, to dzięki jedynie niespodzianej interwencyi pana Vogla i jego odwadze.
— Coraz piękniej! — odrzekł Chatelet, rozkładając list znowu. — Pozwól pani atoli zwrócić sobie uwagę na słowa tego ciekawego, podpisanego nazwiskiem pani dokumentu:
„Pan Vogel jest najzacniejszym człowiekiem.
„Oczyścił się ze wszystkich niesłusznych pańskich oskarżeń.
„Szanuję go i za dni kilka zostanę jego żoną; wie on o wszystkiem i z mego polecenia, sam panu ten bilecik doręcza.“
— A więc?
— A więc! niechże pani wie, że Herman Vogel sam odniósł list ów, zredagowany na jego żądanie, przez któregoś z jego nikczemnych wspólników i sam osobiście wręczył go hrabiemu de Rochegude. Niech pani wie dalej, że hrabia uważając postąpienie podobne za niewłaściwe i obrażające, wyzwał swojego gościa...
— Boże! — szepnęła Walentyna, drżąca cała.
— Pojedynek odbył się zaraz nazajutrz na pistolety — mówił dalej notaryusz — pan de Rochegude został raniony niebezpiecznie i długi czas bardzo się obawiano o jego życie. O tej porze, kiedy przy ulicy Mozarta usiłowano porwać panią z jego niby rozkazu, leżał nieprzytomny na łożu boleści i borykał się ze śmiercią. i
Nazajutrz, pod wrażeniem urojonego niebezpieczeństwa, jakiego pani cudem jakoby uniknęła i z obawy, ażeby się napad nie powtórzył, zgodziłaś się, zostać żoną mniemanego swojego zbawcy, który, muszę pani wyznać otwarcie, wiedział od bardzo dawna o jej prawach do spadku po klijencie moim, Maurycym Villars, który, żeniąc się z panią, robił ohydną spekulacyę.
Kiedy po kilku tygodniach Lionel de Rochegude, przyszedłszy wreszcie do zdrowia, ale jeszcze osłabiony i bardziej jeszcze rozkochany w pani, udał się zaraz do Passy, żeby cię zobaczyć, pani byłaś już panią Vogel i zniknęłaś gdzieś bez wieści...


XLIV.

Walentyna słuchała z ponurem osłupieniem.
— Cóż, czy wątpi pani jeszcze? — zapytał Chatelet. — Czy będzie pani jeszcze oskarżać hrabiego?
Młoda kobieta opuściła głowę, ukryła twarz w dłoniach i głośno zapłakała.
Przez chwilę notaryusz głęboko wzruszony, patrzył na łzy biednego dziecka, jak grad spadające.
Był to uczciwy człowiek.
Poczuł, że mu także oczy łzami zachodzą i wykrzyknął:
— Na Boga, uspokój się pani! Po co ta rozpacz? Po co te płacze? Bądź pani odważną. Niema nic straconego. Wszystko da się naprawić.
Słysząc te banalne, niezdolne pocieszyć perswazye, Walentyna podniosła głowę, spojrzała na notaryusza i z rozpaczliwym wyrazem w głosie szepnęła:.
— Takie mi się szczęście uśmiechało, a ja go zrozumieć nie potrafiłam! Mogłam wybierać pomiędzy zaszczytem a hańbą i hańbę wybrałam, nie usłuchałam instynktu mojego serca, lubo ostrzegało mnie o niebezpieczeństwie.
— Instynktu serca? — podchwycił żywo pan Chatelet. — Więc pani kocha hrabiego Lionela
— O! panie — odrzekła Walentyna po przez łzy ciągle płynące — ja byłam dzieckiem takiem, nie miałam pojęcia o miłości. Ale dzisiaj, gdy w ciągu kilku miesięcy postarzałam o jakie lat dziesięć, dzisiaj, gdym doświadczona przez ciężkie boleści, rozumiem, żem go kochała. Później uznawszy go za winnego, za zdrajcę, który mnie okłamywał, zabiłam miłość pogardą. Zresztą należałam do innego. Nie miałam prawa myśleć więcej o nim, i wyrzuciłam z mojej pamięci...
— Ale teraz? — zapytał notaryusz.
— Teraz? — powtórzyła Walentyna.
— Jesteś pani wszakże wolną.
Młoda kobieta gorzko się uśmiechnęła.
— Któżby przyjął teraz to biedne, złamane serce?
— Ten, co panią kocha nadewszystko... hrabia Lionel...
— Więc to prawda? Więc on mnie kocha jeszcze zawsze?
— I jeszcze i zawsze! To jego własne słowa.
— W takim razie bez żadnej nadziei?
— Jakto bez nadziei! Czyż niewolno pani rozporządzać swoją osobą, po upływie czasu wyznaczonego przez prawo na żałobę. Dzisiaj, tak jak przed rokiem marzeniem hrabiego jest nazwać panią żoną swoją.
— Żoną? — wykrzyknęła Walentyna.
— Czy pani sądzi, że byłbym pośrednikiem, gdyby nie chodziło o małżeństwo?
— To małżeństwo jest niepodobieństwem — szepnęła Walentyna. — Ja się nie zgodzę na nie nigdy, bo nie powinnam się zgodzić.
— Nie powinnaś pani?
— Nie!
— Dla czego, jeżeli wolno zapytać?
— Przez szacunek dla tego, którego kocham.
— Wytłomacz się pani, bo nie nie rozumiem! Czyż pani czuje się niegodną hrabiego?
— Tak, jestem go niegodną, nie z mojej, co prawda, winy, bo dzięki Bogu, nie mam sobie nic do wyrzucenia, ale z winy tego, co się stało. — Lionel de Rochegude-mógł zostać mężem Walentyny da Cernay, ale nie może zaślubić wdowy po Hermanie Voglu.
— Raz jeszcze pytam, dla czego?
— Dla tego, że ten, kogo żoną byłam, popełnił czyny hańbiące. Pan to rozumiesz równie dobrze, jak ja. — Znikną następstwa zbrodni, ale na nazwisku, które dziś noszę, na zawsze piętno pozostanie.
— Jakto, na panią spadłaby współodpowiedzialność za przestępstwo, któregoś się nie dopuściła?
— Byłam żoną winnego i zbrukane nazwisko Vogel nie może stać obok świetnego rodu de Rochegude. Niech mi pan sumiennie odpowie, czy nie mam racyi?
Notaryusz zawahał się.
Podzielał w gruncie rzeczy pogląd Walentyny, ale nie rad był przyznać się do tego.
— Delikatność to bardzo chwalebna, ale przesadzona! Świat teraźniejszy ma bardzo krótką pamięć. Zresztą, cóż jest tak strasznego w tej przeszłości pani? Samobójstwo... Ani aresztowania... ani procesy... Żadna żywa dusza nie będzie pamiętać o tragicznym zgonie kasyera, a przytem nikt zgoła nie będzie wiedział, że hrabina de Rochegude nazywała się panią Vogel.
— Słuchając pana, gotowam uwierzyć, że przeszkoda jest do zwalczenia, ale czekaj pan, jeszcze nie wszystko.
— Boże! — wykrzyknął pan Chatelet, składając ręce. — To jeszcze nie wszystko? Cóż jest zatem jeszcze?
Walentyna zarumieniła się i spuściła oczy.
— Nazwisko Vogel zostanie, jak pan powiadasz, wkrótce zapomniane, ale mylisz się pan, niestety, bo nazwisko to odżyje.
Notaryusz drgnął i pomięszany spojrzał na młodą kobietę.
— Bo ja, proszę pana, zostanę wkrótce matką, lubo macierzyństwo zamiast mnie dumą napełniać, przeraża. Czy pan przyzna teraz, że nie wolno mi narzucać panu de Rochegude splamionego imienia i... dziecka, którego ojciec tylko przez samobójstwo uniknął kary kryminalnej! To doprawdy byłoby za wiele!
Pan de Chatelet skłonił się z uszanowaniem.
— Pojmuję panią, żałuję jej z głębi duszy i bardziej jeszcze szanuję! Nie mogę pośredniczyć dalej w tej sprawie, ale powtórzę wiernie słowa pani panu de Ruchegude. Kto wie, czy ten prawdziwie szlachetny człowiek nie zechce, pomimo wszystko, obstawać przy zamiarach swoich.
— Co? — szeptała Walentyna — przypuszczasz pan, że gotówby był?
— Ożenić się z panią — dokończył notaryusz. — A ja z pewnością nie będę mu odradzał, jeżeli raczy zapytać mnie o zdanie. Kiedy nam idzie o szczęście całego życia, to nie zważamy, za jaką go cenę nabywamy i to zupełnie jest słuszne.
— Ale ja się nie zgadzam powiedziała młoda kobieta gorączkowo — nie zgodzę się nigdy.
Pan Chatelet uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— To — odrzekł — zupełnie mnie nie obchodzi! To rzecz hrabiego Lionela przełamać upór pani.
Podobnie ważna dysputa nie mogła przejść w banalną rozmowę.
Pan Chatelet powiedział wszystko, co miał powiedzieć młodej wdowie, poczem pożegnał Walentynę bladą i drżącą, i wzruszony opuścił hotel przy ulicy Babylone.
Powóz czekał na rogu ulicy de Bac.
Pan de Rochegude, miotany największą niecierpliwością, przechadzał się po trotoarze.
Podbiegł na spotkanie notaryusza.
— Jakże wizyta pańska trwała piekielnie długo — zawołał.
— A mnie się nadzwyczaj krótką wydawała — odrzekł pan Chatelet.
— Czy dowiedziałeś się pan czego?
— O! dowiedziałem się bardzo wielu rzeczy, przynoszę rozwiązanie wszystkich zagadek.
— Mówże pan na miłość Boga!
— Tak jest, jak przypuszczałem... Biedne dziecko wpadło w ohydną zasadzkę. Wmówiono w nią, że pan zamach na nią zorganizowałeś. Na zaślubienie Vogla dla tego się tylko zgodziła, żeby się od pana obronić.
— Podłość! — mruknął Lionel.
— Posłuchaj pan, co to było, ale mi nie przerywaj, proszę.
Pan Chatelet opowiedział najdokładniej rozmowę, jakiej byliśmy świadkami.
Posłyszawszy o mającym przyjść ma świat dziecięciu, hrabia pobladł gwałtownie, ale zapanował zaraz nad sobą, i gdy notaryusz skończył opowiadanie, wykrzyknął:
— I cóż mnie obchodzi to wszystko? Walentyna cierpiała, ale nie upadła! Vogel był nędznikiem, ale cień jego hańby nie zaćmił czystego czoła pozostałej po nim wdowy! Przyjmę dziecko samobójcy i kochać je będę, jak moje własne, przez miłość dla matki, którą uwielbiać będę.
— Powtarzam panu, że się nie zgadza.
— Musi się zgodzić, szanowny panie.


XLV.

Nazajutrz około czwartej po południu powóz Lionela zatrzymał się przy ulicy Babylone przed żelaznemi sztachetami bramy, które już znamy.
Brama otworzyła się za pierwszem pociągnięciem dzwonka i Lionel bardzo blady, minął długą aleję i stanął przed peronem.
Stary kamerdyner czekał na stopniach.
— Co pan rozkaże? zapytał z ukłonem.
Niepokonany wstręt nie pozwolił panu de Rochegude wymówić nazwiska Vogel.
Odpowiedział więc pytaniem:
— Czy można się widzieć z panią?
— Pani nie przyjmuje nikogo — odrzekł kamerdyner.
— Może jednak dla mnie zechce uczynić wyjątek — odrzekł Lionel — przychodzą od pana Chatelet i mam zakomunikować coś ważnego!
— Więc pan z interesem przychodzi?
— Tak, proszę zawiadomić panią.
— Niech pan raczy wymienić swoje nazwisko.
— Nie potrzeba. Z mego nazwiska nicby się nie dowiedziała klijentka pana Chatelet.
— Proszę się zatem zatrzymać chwilę w przedpokoju, pójdę oznajmić pani.
Lionel, miotany obawą, czekał niecierpliwie na wiadomość, czy mu się uda niewinny jego podstęp? Czy Walentyna zgodzi się przyjąć nieznajomego, który jakoby od pana Chatelet przybywa?
Czy przeciwnie, wizyta wyda się jej podejrzaną, a w takim razie, jakże się do niej dostanie?
Nieobecność kamerdynera trwała zaledwie dwie minuty, a hrabiemu wydało się, że czeka już wieki całe.
Stary sługa powrócił.
— Pani prosi pana!... powiedział.
Serce Lionela silnie zabiło, udał się niepewnym krokiem za kamerdynerem, który z miną poważną otworzył drzwi salonu i zaanonsował:
— Osoba przysłana przez pana Chatelet...
Hrabia de Rochegudeprzestąpił próg i drzwi się za nim zamknęły.
Walentyna była sama, stała przy żardinierce, i oglądała kwiaty.
Machinalnie postąpiła parę kroków ku nieznajomemu, ale w chwili, gdy miała mu zadać pytanie, podniosła oczy, poznała Lionela i wylękła a drżąca cofnęła się, szepcząc:
— Pan?... to pan!... O! Boże!
— Czy przestraszyłem panią? — bąknął Lionel, drżąc tak samo jak i młoda kobieta.
— Co pan tu robi? — zapytała Walentyna. — Po co pan tu przyszedł?...
— Jestem, bo panią kocham, a po co przychodzę, wiesz pani dobrze... Wysłuchaj mnie pani...
— Nie... nie chcę... nie mogę! przerwała pani Vogel. — Nie chcę pana słuchać i proszę bardzo, błagam... uwolnij mnie...
— Czy się pani czego obawia z mej strony?... powiedział Lionel. — Rozumiałbym tę dziwną trwogę, gdyby wierzyła pani jeszcze w oszczerstwo i uważała mnie za nędznika... ale dzisiaj, gdy wiesz już prawie o wszystkiem, podobne przyjęcie jest niesprawiedliwością, okrucieństwem... Czemże sobie na to zasłużyłem?...
— Spojrzyj pan na mnie — odpowiedziała Walentyna, starając się całą siłą woli panować nad gwałtownem wzruszeniem. — Czarny mój strój objaśni pana dokładnie... Świeża, wczorajsza prawie żałoba, nakazuje mi odosobnienie zupełne...
Raz jeszcze proszę pana, uwolnij mnie... nie mogą pana przyjmować...
— Będę posłusznym, przyrzekam, przysięgam... ale nie bądź pani tak nielitościwą... Daruj mi kilka sekund... pozwól powiedzieć sobie...
— Nie chcę nic słyszeć — przerwała młoda kobieta.
— A jednak ja muszę mówić — odrzekł Lionel — i będę mówił...
— Wbrew woli mojej? — wykrzyknęła Walentyna.
— Nawet wbrew pani woli... Kto wie, czy kiedy znowu zobaczymy się sam na sam?... kto wie, czy straconą dobrą sposobność odzyskałbym kiedy znowu?... Gdybyś pani przed rokiem była mniej dumną, a ja mniej powolnym, wieluż nieszczęść bylibyśmy uniknęli! Dla mego i pani szczęścia, powinniśmy pominąć konwenanse... Ja potrzebuję się rozmówić... musisz mnie pani wysłuchać...
— A więc dobrze... ale nie teraz, potem — oświadczyła młoda kobieta.
— Nie... natychmiast. Bądź pani spokojną, postaram się być zwięzłym... Wszelkie obszerne wywody uważam za zbyteczne, skoro pan Chatelet wczoraj wyjaśnił pani wszystko... Zapomnijmy o przeszłości... Pomyślmy o przyszłości, która się otwiera przed nami.. Kochałem panią przed rokiem i kocham dziś tak samo, z całego serca, całą potęgą duszy. Boleść powiększyła jeszcze tę miłość... Bez pani niema dla mnie nic na świecie... Straciwszy nadzieję, zamierałem powoli... Z odzyskaną nadzieją, życie mi powróciło... Przed rokiem kochałaś mnie prawie... Za parę minut opuszczę cię, ale pragnę, wychodząc, unieść z sobą przekonanie, że nas nic nigdy nie rozłączy. Chcę otrzymać przyrzeczenie, że gdy czas na żałobę przepisany przeminie, zostaniesz moją żoną!...
— Pańską żoną? — powtórzyła Walentyna. — Chcesz pan, ażebym została pańską żoną, i powiadasz, że wiesz o wszystkiem?...
— Naturalnie... Pan Chatelet nic nie ukrył przedemną... Kocham cię i szanuję, męczeństwo, przez jakieś przeszła, opromienia cię w oczach moich prawdziwą auerolą... Co mi tam nazwisko twoje zniesławione?...
Hrabina de Rochegude zapomni, że je kiedyś nosiła...
— Ale... maleństwo, co na świat przyjdzie?...
— To biedna i niewinna istota!... pokocham ją także...
— A! wykrzyknęła Walentyna, składając ręce — cóż za wzniosłe zaparcie się siebie... cóż za poświęcenie bez granic!... Podnieść się do wysokości ofiary, jaką pan chcesz dla mnie uczynić, mogę tylko w jeden jedyny sposób, za pomocą odmowy...
— Odmowy? — powtórzył Lionel.
— Bardzo to bolesny mój obowiązek, ale szacunek, jaki mam dla pana, nakazuje mi go spełnić.
— Nie chcesz pani przyjąć mojego nazwiska?
— Nigdy! Gdyby panu przyszło kiedy żałować tej ofiary, nigdybym sobie nie przebaczyła...
Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach.
Zmarszczone czoło Lionela i oddech jego przyśpieszony wskazywały, co za burza w nim wrzała. Zdawało się, że wybuchnie.
Ale się uspokoił jednakże.
— Niech i tak będzie! — powiedział zimno. — Wolno pani poświęcić mnie dzisiaj dla uniknienia w przyszłości jakiego przypuszczalnego nieszczęścia... Dobrze.. Przyjmuję wyrok... Mam wszakże prawo rozporządzić egzystencyą moją... Zanadto cierpię od roku, za długo się borykam z przeciwnościami... siły mnie już opuszczają...
Podróżny wycieńczony długą podróżą po nierównej drodze, zrzuca z ramion przysłaniający go ciężar, wyciąga się w rowie przydrożnym i zasypia... Pójdę za jego przykładem!... Zmordowany, zrzucę swój ciężar i zasnę snem, z którego się nie przebudzę...
Walentyna zadrżała.
— Boże mój — szepnęła — co to ma znaczyć?...
— Życie już nie ma dla mnie znaczenia — ciągnął Lionel — pozbędę się go zatem... W pani jedyna była moja nadzieja... Odrzucasz mnie... wszystko skończone! Skończę ze sobą, powróciwszy do domu... mam nadzieję, że mi Bóg przebaczy, bo cierpienia moje przechodzą doprawdy moc ludzką!


XLVI.

Słysząc Lionela, mówiącego o samobójstwie, Walentyna zadrżała.
— Panbyś to uczynił?... — wykrzyknęła przerażona.
— Uczynię bez wahania — odrzekł hrabia.
— Toby zbrodnią było jednakże.
— Wiem o tem dobrze.
— I to ja popchnęłabym pana do niej?...
— Cóż to panią może obchodzić? Żeby mnie przywiązać do życia, wystarczało jedno słowo, któregoś mi pani odmówiła!...
— Niesprawiedliwyś pan i okrutny!... Jeżeli odpycham to wielkie szczęście, jakie mi ofiarujesz, to dla pana... jedynie.
— Czcze to słowa, szanowna pani.
— Nie wierzysz mi pan?...
— Nie wierzę!...
— Jakże mam panu dowieść mojej szczerości?...
— Nie sil się pani na to...
— Co mam zrobić, Boże? Co mam zrobić?...
— Pozwolić mi umrzeć spokojnie... Żegnam panią... Bądź szczęśliwą, oto ostatnie życzenie moje.
Lionel zawrócił ku drzwiom.
Walentyna rzuciła się, żeby go zatrzymać.
— Odchodzisz pan!... — krzyknęła.
— Odchodzę... Wypowiedzieliśmy już sobie wszystko... pilno mi skończyć ze sobą.
— Lionelu... — szepnęła młodu kobieta, głosem, zaledwie dosłyszanym...
— Pani?
— Pozostań... błagam cię...
— Po co?... Powtarzam pani, że za dużo już wycierpiałem... Nie mam już ani siły, ani odwagi... Nie chcę przedłużać cierpień moich...
— Czy nie rozumiesz, że zabijając siebie i mnie zabijasz! czy nie odgadujesz, że cię kocham?...
— Pani mnie kochasz? — powtórzył hrabia.
— Z całej duszy...
— Gdybyś mnie kochała, to zostałabyś moją żoną... Nie, pani mnie nie kochasz!...
Walentyna zaledwie mogła się na nogach utrzymać.
Oparła główkę a ramieniu pana de Rochegude, zarzuciła mu ręce na szyję i wyszeptała:
— Czyż ja odmawiam?... Nie... nie... nie... Rozkazuj, a będę posłuszną... Jeżeli mam cię okupić... rozporządzaj mną... jak ci się żywnie podoba.
— Drogie, ukochane dziecię!... — wykrzyknął hrabia, przyciskając Walentynę do serca — okupiłaś już wszystko i kazałaś zapomnieć o wszystkiem! O! teraz nie chcę już umierać... Szczęście odtąd mamy przed sobą... Nie umknie nam już ono...
Są uczucia tak potężne, że żadne słowa nie zdolne ich wyrazić.
Po wyznaniach Lionela i Walentyny zapanowało chwilowe milczenie.
Po raz pierwszy pan de Rochegude złożył pocałunek na czystem czole ukochanej.
Walentyna bezwiednie płakała.
Wielkie łzy jedna po drugiej spadały z długich rzęs, ale nie było w nich żadnej już goryczy.
Lionel przerwał milczenie.
— Zgodziłaś się zatem zostać moją narzeczoną...
Anielskie dziecię uśmiechnięte i pomieszane, wysunęło się z objęć hrabiego i odrzekło:
— Nie cofnę danego słowa, ale kładę pewne, jeżeli nie warunki, to przynajmniej zastrzeżenia.
— Jakie?... — zapytał zaniepokojony trochę Lionel.
— Pragniesz, nieprawda — ciągnęła Walentyna — żeby ta, co zostanie twoją żoną, otoczoną była powszechnym szacunkiem?...
— Nikt bardziej od ciebie nie zasługuje na ten szacunek i potrafię go nakazać...
— Szacunku nie można nakazywać, mój przyjacielu... Trzeba sobie zasłużyć na niego... nietaktownem postępowaniem można go stracić na zawsze...
— Do czego prowadzisz, moje dziecię?... — — zapytał Lionel.
— Do tego, że przyszła hrabina da Rochegude, nie może zostać skompromitowaną...
— Przez kogóż byłabyś skompromitowaną, wielki Boże?..
— Przez ciebie samego...
— Jabym cię skompromitował? Ja? A to jakim sposobem?...
— Przez wizyty swoje...
— Czy zamierzasz pozbawić mnie swojego widoku?
— Taki mam zamiar. Moje trudne i fałszywe położenie, jak również najściślejszy konwenans, nakazują nam stanowczo, przez kilka miesięcy żyć zdala od siebie... Gdzieś był, gdyś się dowiedział o mojem wdowieństwie?
— W małem prowincyonalnem miasteczku, w którym pułk mój stoi garnizonem.
— A więc trzeba powrócić do tego miasteczka...
— Nie potrafię... Nie zdobędę się na to nigdy...
— Kiedy kto chce, wszystko zrobić potrafi... A zresztą, nie będziesz znów tak bardzo godnym pożałowania!.. Chociaż będziemy zdala od siebie, dusze nasze i nasze myśli zawsze będą ze sobą!... Wiesz już, że cię kocham... Pisuj do mnie, bo te listy twoje, będą mi pociechą w odosobnieniu, a odpowiedzi będą z pewnością tym razem nie dziełem fałszerza...
Wymieniwszy ostatnie słowa, Walentyna zaczerwieniła się mocno.
Niechcący, wywołała najprzykrzejsze wspomnienia z przeszłości, przypomniała zbrodnię Hermana Vogla, popełnioną w tym celu, ażeby i ją z Lionelem rozdzielić.
Ale żeby zatrzeć niemiłe wrażenie, śpiesznie zaraz dodała:
— Czy zdołałam cię przekonać? Czy się za stosujesz do mojego żądania?...
— Wiesz dobrze, że uczynię wszystko, co mi rozkażesz...
— Odjeżdżasz zatem?...
— Skoro sobie życzysz tego — odjadą.
— Kiedy?...
— Kiedy ci się żywnie podoba.
— W takim razie opuścisz Paryż, gdy spełnisz, o co cię prosić będę...
— Jakąkolwiek będzie ta prośba, uczynię jej zadość z pewnością. O cóż zatem chodzi?...
— Przed rokiem — zaczęła Walentyna — matka twoja, lubo inne zupełnie miała co do ciebie zamiary, zgodziła się jednakże na nasze połączenie — czy prawda?...
— Tak, chociaż cię nie znała wcale...
— Czy wie wszystko, co się w ciągu tego roku zdarzyło?...
— Wie to tylko, że odmowa twoja, zdruzgotała mi życie... Milczałem... ukrywałem ranę mojego serca... a matka przez szacunek dla boleści mojej o nic mnie nie pytała...
Walentyna mówiła dalej:
— Tak samo dziś, jak dawniej, nie chciałabym wchodzić w rodzinę waszę wbrew woli hrabiny de Rochegude; to jedyna duma moja... i sądzę, że uzasadniona...
— Ależ! — wykrzyknął Lionel — skoro matka się zgadzała...
— Położenie moje zmieniło się odtąd bardzo — przerwała młoda kobieta. — Przed rokiem byłam panną de Cernay, córką rodziny zubożałej, ale uczciwej... dziś... jestem wdową po przestępcy i mam zostać matką... Czy hrabina przyjmie bez ogromnej boleści te nowe a opłakane warunki, o których nie umiem mówić bez trwogi. Miliony, jakie posiadam, nic a nic zgoła nie znaczą, pieniądz nie ratuje nadwerężonego honoru...
Lionel chciał coś odpowiedzieć — ale mu nie pozwoliła Walentyna.
— Nie odpowiadaj mi — rzekła — ale wyznaj pani de Rochegade, całą prawdę... nic a nic nie ukrywając, a potem powróć jak przed rokiem, aby mi powiedzieć, że przyjmuje mnie za córkę... Zamienimy przysięgę i odjedziesz z obrazem moim w duszy, a ja tu pozostanę z myślą wyłącznie o tobie...


XLVII.

Lionel de Rochegude, opuściwszy po rozmowie z młodą wdową ulicę Babylon, w dziwnem był usposobieniu moralnem.
To radość, to obawa i niepewność wypełniały z kolei jego duszę.
Bądź co bądź czuł się szczęśliwym z odniesionego zwycięztwa.
Walentyna zgadzała się na małżeństwo, którego tak sobie życzył.
Marzenia jego miały się ziścić nareszcie.
Ale co będzie z matką?
Jakie wrażenie zrobi na pani de Rochegude to wszystko, o czem się dowie?
Czy uwzględni przeszłość Walentyny?
Lionel wmawiał w siebie, że tak będzie, ale niepokój i obawa mieszały jego nadzieję.
Jeżeli hrabina nie potrafi się przezwyciężyć, jeżeli nie zechce podać ręki wdowie po kasyerze, nie zechce jej otworzyć swego serca i nazwać córką swoją, co począć w takim wypadku?
Drżał, myśląc tem.
Przekonanym był, że Walentyna, za nic w świecie nie zechce wejść do rodziny, któraby się jej wstydziła.
Pozostawać w takiej niepewności chociażby przez parę godzin tylko, wydało się niepodobieństwem młodemu człowiekowi.
To też, gdy tylko powrócił do domu, kazał się zaraz zameldować swojej matce.
Pani de Rochegude, zajęta w małym saloniku robótką jakąś, opuściła fotel i uśmiechnięta postąpiła naprzeciw syna.
Ale w chwili, gdy go uścisnąć chciała, zadrżała i spoważniała.
— Co tobie, drogie dziecię? — wykrzyknęła.
— Dla czego pytasz mnie o to, matko? — odrzekł hrabia.
— Boś już nie ten sam, co rano... Widzę na twarzy twojej ślady wielkiego wzruszenia... Musiało cię spotkać coś ważnego... Czy tak?...
— Nie mylisz się, droga matko... jestem istotnie wzruszonym... bo w bardzo ważnej sprawie potrzebuję pomówić z tobą....
— Najchętniej cię wysłucham odpowiedziała z całem przywiązaniem hrabina.
Lionel usadowił matkę w fotelu, zajął miejsce obok, ujął za ręce, przycisnął do ust i głosem pieszczotliwym powiedział:
— Pamiętaj, mateczko, że życie i szczęście moje zawisły od twej odpowiedzi.
— Życie i szczęście! — powtórzyła pani de Rochegude, wstrząsając głową. — O! jeżeliby to tylko odemnie zależało! Ale to nie tak jest, kochany Lionelu.. ludzie młodzi łudzą się bardzo często, przechodzą obok szczęścia, nie dostrzegając go wcale, albo też widzą go tam, gdzie go niema.
— Ja wiem, gdzie jest moje szczęście! — odrzekł hrabia.
— Czyś pewnym tego, drogi synu?
— O! najpewniejszym, mateczko!
— Mówiłeś mi to samo, przed rokiem, a jednakże się myliłeś.
— Nie matko, wcale się nie myliłem!
Pani de Rochegude spojrzała na syna z nieopisanem ździwieniem.
— Jakto? — szepnęła. Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że tę, którą kochałem i kocham, a która była straconą dla mnie, Bóg mi powrócił.
Hrabina westchnęła.
Sprawdzały się zatem wczorajsze jej przeczucia.
Lionel chce widocznie mówić znowu o tej strasznej istocie, przez którą o mało życia nie postradał.
Zdawało się biednej matce, że widzi znów dziecko swoje, jak go po spotkaniu z Voglem widziała, bladego, krwią zbroczonego, leżącego na łożu boleści, i pasującego się ze śmiercią.
Nie odpowiedziała ani słowa, nie poruszyła się wcale, zdławiła w sobie przemocą bolesne, jakiego doznała, uczucie.
Lionel udawał, że nie spostrzega, co się w sercu matki dzieje, i rozpoczął opowiadanie
Powiedział hrabinie wszystko, co się poprzedniego dnia od pana Chatelet dowiedział, powtórzył dosłownie rozmowę z Walentyną.
— A teraz — zapytał po skończeniu — uznajesz, kochana matko, że ta nieszczęśliwą istota jest perłą bez skazy? że zasługuje na moje uwielbienie, że bez niej niema dla mnie szczęścia na świecie? Czy zgodzisz się zostać matką ukochanej Walentyny?
Pani de Rochegude, zgnębiona, ale spokojna, podniosła głowę przy ostatniem zapytaniu jedynaka.
W oczach uczuła łzy, na twarzy rumieniec.
— Przebacz mi, drogie dziecię — odrzekła głosem stanowczym, chociaż trochę przyciszonym — przebacz mi przykrość, jaką ci sprawię... Zapytujesz mnie, czy zgadzam się zostać matką tej, której oddałeś serce swoje. Nie mogę zgodzić się na to...
Lionel zbladł.
— Odmawiasz, matko? — wyszeptał.
— Odmawiam.—
— Więc cię nie zdołałem przekonać? Więc przypuszczasz, że jest coś niewytłomaczonego, coś podejrzanego w życiu Walentyny? Nie wydaje ci się ona godną miłości i szacunku?
— Niech mnie Bóg od podobnej myśli ustrzeże — odrzekła pani de Rochegude. — Nie oskarżam jej o nic zgoła. Sądzę owszem, że miłość twoja nie jest wcale przesadzoną, że pani Vogel posiada rzeczywiście te wszystkie przymioty, jakie jej przypisujesz..
— Ale pomimo to odmawiasz?
— Bo muszę.
— Dla czego? Zgodziłaś się wszakże przed rokiem!
— Za najważniejszą przeszkodę uważam honor nazwiska! Sama wszakże Walentyna dostarczyła ci argumentów przeciwko sobie. Hrabia de Rochegude mógł bez ujmy dla siebie zaślubić pannę de Cernay, ubogą, nieznaną sierotę, zarabiającą pracą rąk własnych, na utrzymanie — ale nie może on brać za żonę milionowej wdowy po kasyerze fałszerzu, o którego dziwnej egzystencyi i samobójstwie rozpisywały się wszystkie dzienniki francuzkie! Nie wolno mu z nazwiskiem Rochegude łączyć nazwiska tak pohańbionego! Pani Vogel przyznała to otwarcie sama. Jakżeżbym ja mogła się zgodzić?
— Matko — zapytał Lionel złamanym głosem — czy to wyrok twój nieodwołalny?
— Tak, moje dziecko, stanowczo nieodwoalny. Możesz nie zważać na mnie, boś jest pełnoletnim, ale ja nigdy zezwoleniem swojem nie przyłożę ręki do sponiewierania czystego i szanowanego nazwiska, którego jesteś przedstawicielem.
Lionel zerwał się z miejsca.
Tak, jak przy początku rozmowy, ujął ręce matki i drżąc, do ust je przycisnął.
— Jestem synem posłusznym, — wyszeptał — nie sprzeciwię się woli twojej i żegnam cię, matko.
Powiedział to tak dziwnym głosem, że pani de Rochegude zadrżała również i, podniosła się żywo.
— Gdzie idziesz? — wykrzyknęła.


XLVIIII.

Lionel nic nie odpowiedział.
— Gdzie idziesz? — powtórzyła pani de Rochegude.
— Odjeżdżam — wyszeptał młody człowiek.
— Opuszczasz Paryż?
— Tak.
— Dzisiaj?.
— Wieczorem.
— Dla czego?
— Czy nie możesz mi kilku dni poświęcić? Cieszyłam się tą nadzieją.
— Niepodobieństwo... Muszę powracać do pułku.
— Przysięgnij mi — ciągnęła hrabina, przerażona wyrazem twarzy syna — przysięgnij, że nie masz żadnej złej myśli!
Zapytany w ten sam sposób przez Walentynę, Lionel odpowiedziałby:br> — W łeb sobie palnę — i miał taki zamiar stanowczo.
Ale nie miał odwagi zadać tak strasznego ciosu sercu matki, nie chciał przyznać się jej do zamiaru odebrania sobie życia.
Zresztą po co się ma zabijać?
I tak tego, co go spotkało, nie przeżyje!
— Objawiłaś mi, matko, wolę swoję, szanują ją, bom ci winien posłuszeństwo... czegoż możesz więcej odemnie wymagać? Nie masz litości nademną. Poświęcasz niemiłosiernie, szczęście moje dla przesądu, bo nie uznaję i nigdy nie uznam, iżby połączenie się z uczciwą kobietą, mogło zaćmić honor, świetnego, jakie noszę, nazwiska. Ty, matko, sądzisz przeciwnie, ulegam zatem przekonaniom twoim.
— Ale ulegasz tylko, — przerwała pani de Rochegude.
— Tak — odrzekł. Lionel — spełniam tylko obowiązek synowski i nic zgoła więcej. Ucałuj mnie więc, matko, po raz ostatni, i pozwól odjechać.
— Nie chcę, ażebyś odjeżdżał — zawołała hrabina. — Chcę wiedzieć, co zamyślasz.
— Rozkazujesz mi, abym ci odpowiedział?
— Błagam cię o to.
— Chcesz wiedzieć, jaka mnie przyszłość oczekuje? Dobrze... dowiedz się zatem całej prawdy. Walentyna jest szczęściem mojem całem, żyć bez niej nie chcę i nie potrafię... Przez rok cały, gdym nie miał żadnej nadziei, cierpiałem okrutnie i nie chciałem się leczyć z tego cierpienia, straciłem ochotę do pracy, zbrzydły mi wszystkie przyjemności, nic mnie nie obchodziło na świecie, oprócz ciebie tylko, kochana matko. Dążyłem szybkim krokiem do grobu i cieszyłem się, że znajdę w ziemi spokój, skoro szczęścia nie znalazłem na ziemi! Na bramie cmentarnej, w miasteczku, w którem pułk mój kwateruje, wypisana jest po łacinie sentencya: „Szczęśliwi umarli, bo odpoczywają w pokoju.“ I powtarzałem sobie co chwilę: — Ja także będę wkrótce szczęśliwym, bo także się znajdę niezadługo w grobie! I pokochałem ów cmentarz i odwiedzałem go codziennie.
— Nieszczęśliwe dziecko! — szepnęła hrabina.
Lionel ciągnął dalej:
— Nagle... przed dwoma dniami... szalona mnie radość opanowała... Walentyna została wdową... Wolno mi było na nowo mieć zatem nadzieję... Zmartwychwstałem... odżyłem, poczułem, że mi młodość wróciła... O ile dotąd niecierpiałem życia, o tyle teraz przywiązywałem się do niego... Przyjechałem... Reszta ci wiadoma, moja matko... Dobry Bóg: zniweczył przeszkodę, jaka mnie od Walentyny oddzielała... Ale na miejsce tamtej stanęła inna, niepokonana tą razą zawada, stanęła wola matki, która bądź co bądź powinna być świętą dla syna. Skazany jestem nieodwołalnie... Wydałaś wyrok... i wszystko skończone już dla mnie. Powracam, żeby umrzeć... Ucałuj mnie, matko... i pożegnaj...
Pani de Rochegude długi czas siłą woli powstrzymywała wzruszenie.
Ale zabrakło jej sił gdy Lionel po raz drugi i powiedział: żegnam cię, matko!...
Nie mogła się już — pohamować i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Jeżelim zrobił ci przykrość, to przebacz drogi matko — wyszeptał Lionel. — Chciałem był odejść w milczeniu, aleś mi mówić kazała... Zawiniłem, że byłem ci posłusznym... przebacz mi, matko!...
Pani de Rochegude roztworzyła ramiona, przycisnęła syna do piersi i okryła go czułemi pocałunkami.
Młody oficer poczuł, że mu serce także topnieje.
— I jabym, cię na śmierć skazywała! — wykrzyknęła hrabina... — Jabym zostać miała katem mego dziecka?... Nie! nie!... Ja chcę, żebyś żył i żebyś był szczęśliwym...
Lionel wygrał zatem sprawę w pałacu na Polach Elizejskich, jak ją wygrał przed godziną w hotelu przy ulicy Babylone.
Nie będziemy silić się na opisywanie, co się działo w jego duszy.
— Matko droga — zawałał powróciłaś mi życie!...
— I rzucił się znowu w objęcia hrabiny i znowu okrywał ją pocałunkami...
— Moje dziecko, — odezwała się pani de Rochegude, po chwilowem milczeniu. — — Ta młoda kobieta, którą tak ukochałeś, a którą i ja również pokocham, skoro córką moją zostanie, dała ci bardzo rozsądną radę... Aż do chwili, w której wolno się wam będzie połączyć, powinniście żyć zdala od siebie, chociaż wyda ci się to bardzo przykrem, ale dobry ton koniecznie wymaga tego...
— Nie myślę się uchylać — odrzekł Lionel. — Skoro jestem pewny przyszłości... o cóż mi więcej chodzić może?...
— Powiedz narzeczonej — ciągnęła pani de Rochegude — że znajdzie — wkrótce we mnie nie kobietę, która przyjmuje z rezygnacyą narzucony jej związek, ale matkę prawdziwą, przycisnę ją do serca, bez żadnego zgoła uprzedzenia... Zapowiedz jej wizytę moję... Chcę ją zobaczyć, chcę poznać, aby pokochać, bo z pewnością na to zasługuje, skoro ją tak uwielbiasz...
— O! matko, jakżeś dobra! — wykrzyknął Lionel, nieposiadając się z radości.
— Sprawiedliwą tylko jestem, moje dziecię... odpowiedziała hrabina, a potem dodała:
Skoro uspokoisz Walentynę słowami pociechy, z jakiemi cię do niej posyłam, opuść Paryż, nie tracąc czasu, wyjedź dzisiaj jaszcze, powróć do pułku i nie przyjeżdżaj, aż za kilka miesięcy... Czas zrobi tymczasem swoje; zapomną o smutnej sławie nazwiska Vogela... Zrobimy wszystko po cichu... postaramy się o milczenie dzienników... Ślub wasz odbędzie się bez żadnej okazałości, i zaraz potem wyjedziemy wszyscy troje do Loiret, gdzie przepędzimy rok cały... Kiedy powrócimy następnie do Paryża, ludzie zachwyceni młodą panię de Rochegude, nie będą pytać, jak się przedtem nazywała... Czy uznajesz, że tak będzie dobrze?...
— Uznaję z wdzięcznością mateczko...
— No, więc ucałuj mnie raz jeszcze, i jedź na ulicę Babylone. Gdy wrócisz, przyjdź mnie pożegnać i w drogę...
— Wyjadę, pociągiem pośpiesznym o ósmej...
Nie będziemy powtarzać krótkiej rozmowy Lionela z Walentyną.
Czytelnicy łatwo się sami domyślą, o czem młoda wdówka mówiła z oficerem huzarów.
Lionel dotrzymał słowa i wyjechał zaraz tego samego wieczora.
W następnym tygodniu otrzymał od matki list z temi słowy:
„Kochany chłopcze!... Widziałam Walentynę... pokochałam z całej duszy, wcale się nie dziwię twojej miłości. To anioł!...


XLIX.
We cztery miesiące po odjeździe Lionela, Walentyna wydała na świat syna.

Pani de Rochegude przeniosła się do hotelu przy ulicy Babylone, ażeby otoczyć macierzyńską pieką przyszłą synowę swoję.
Na mamkę dla dzieciny sprowadzono dwudziestopięcioletnią normandkę.
Notaryusz Chatelet z małą Klarunią byli rodzicami chrzestnemi maleństwa.
Nowo narodzony otrzymał imię Armanda.
Lionel i Walentyna prowadzili ciągłą korespondencyę — i co rano każde ze swej strony wykreślało jeden dzień w kalendarzu, aby w ten sposób skracać chwile tęsknego za sobą oczekiwania.
Nareszcie w dziesięć miesięcy po strasznej nocy w Bas-Meudon, ziściło się marzenie narzeczonych.
Lionel i Walentyna połączeni zostali w obec Boga i ludzi.
Mądre rady hrabiny spełnione zostały, co do joty.
Ślub odbył się w kaplicy Misyj zagranicznych, a potem zaraz młoda para wsiadła do karety podróżnej, zdobnej herbami Rechegudów i Cernayów i udała się do zamku pod Orleanem.
We dwa dni potem znalazła się tamże pani de Rochegude w towarzystwie Klary i mamki
Miodowy miesiąc młodych małżonków ziścił wszystkie ich nadzieje...


∗             ∗

W lat dziesięć potem, w listopadzie, 1869 roku, zarządzający Grand Hotelem, wezwany został w drodze telegraficznej przez jednego z kolegów swoich w Kolonii o przygotowanie apartamentu, składającego się z trzech pokojów, dla hrabiego d’Angelis, mającego przybyć do Paryża tegoż samego dnia wieczorem, w towarzystwie kamerdynera.
Istotnie o trzy kwadranse na dziesiątą, fiakr wyładowany podróżnemi walizami, wtoczył się w dziedziniec hotelowy.
Służący i jasny blondyn z dużemi faworytami zajmował miejsce obok stangreta.
Opuścił kozioł poważnie, bez wszelkiego pośpiechu i stanął u drzwiczek.
Zbliżył się oficyalista hotelowy.
— Czy na pana czekamy? — zapytał.
— Tak sądzę bynajmniej — odpowiedział wysiadający nowo przybyły z wyraźnym akcentem niemieckim. — Musieliście otrzymać chyba depeszę?
— Z kimże mam honor mówić?
— Jestem hrabia d’Angelis...
— Apartament dla pana hrabiego przygotowany... Na kominku ogień rozpalony... Niech pan hrabia raczy udać się za mną... Służący zajmie się przeniesieniem bagaży...
Uprzedzam, że nie rozumie on ani słowa po francuzku...
— Mniejsza o to... mówimy wszystkiemi językami... Czy pan hrabia każe sobie podać kolacyę?...
— Chyba coś bardzo lekkiego... jestem zfatygowany. Niech mi podadzą filiżankę bulionu, zimną kuropatwę i butelkę wina szampańskiego... To wystarczy...
Podróżny przestąpił próg salonu.
— Czy pan hrabia uzna to pomieszczenie za dostateczne? — zapytał oficyalista.
— Najzupełniej. Nie jestem wymagającym.
— Czy pan hrabia życzy sobie służącego pod ręką?
— Koniecznie.
— Jest w przedpokoju kanapa, na której będziesz mógł spać doskonale.
— To dobrze.
— Jeżeliby pan hrabia co potrzebował, to oto guziczek od dzwonka elektrycznego.
Nieznajomy przybyły do Grand-Hotelu, a noszący nazwisko pomerańczyka zamordowanego w Bas-Meudon przez Hermana Vogla i Karola Laurent, był mężczyzną szczupłym, dosyć wysokim, dystyngowanej powierzchowności, nieokreślonego wieku.
Mógł mieć lat trzydzieści sześć albo trzydzieci ośm, ale mógł mieć także około pięćdziesiątki. Z boków wyłysiałej głowy spadały mu na szyję kosmyki włosów, niegdyś złotawego koloru, teraz prawie zupełnie białe, i
Długie faworyty i broda srebrzyły się już także.
Na skroniach liczne drobne zmarszczki zbiegały się w kątach powiek.
Szerokie, sinawe obwódki, okrążały oczy ukryte prawie pod podwójnemi szkiełkami pincenez.
Gdy pan d’Angelis, zdjął kiedy przypadkiem binokle, źrenice koloru stali, zadziwiały surowością i prawie niepodobnem do zniesienia ostrem, dzikiem spojrzeniem.
Całość fizyognomii, z daleka wyglądająca na młodą jeszcze, z blizka staro się przedstawiała.
Podróżne ubranie hrabiego, oznaczało dobrze bogatego człowieka.
Okrywał go wielki płaszcz podbity kosztownem futrem.
Czapka z tego samego futra stanowiła nakrycie głowy i w razie potrzeby mogła być na uszy opuszczoną.
Wysokie miękkie futrzane buty, sięgały do kolan samych.
Z pod płaszcza wyglądała kurtka z czarnego aksamitu, takaż sama kamizelka i długi turkusowego koloru krawat, zapięty szpilką z brylantem. Ciężki prześlicznej roboty łańcuch przy zegarku i skórzany ozdobiony srebrem pasek od sakwojaża, uzupełniały strój wewnętrzny.
Hrabia d’Angelis, gdy pozostał sam w saloniku, zrzucił płaszcz, zdjął binokle, wyjął z kieszeni grzebień szyldkretowy, poczesał włosy, stanął przed lustrem zawieszonem nad kominkiem i zaczął się uważnie sobie przypatrywać.
Potem uśmiechnął się i zatarł ręce.
Ruch ten i uśmiech świadczyły, że był ogromnie zadowolony ze swojej osoby...
A jednak wyraz fizyognomii zaprzeczał zupełnie temu.
Pan d’Angelis kontent był chyba z rysów twarzy, ale nie ze śmiertelnej bladości cery.
Nie chodziło mu widocznie o powodzenie u kobiet, nie o tem myślał, ażeby się podobał bo nawet mruknął po cichu:
— Nie do poznania... słowo honoru nie do poznania... Najbaczniejsze oko musi się oszukać...


L.

Pan d’Angelis kończył właśnie ten krótki monolog, gdy ukazał się jego służący, a za nim chłopcy hotelowi z bagażami.
Paki i walizy zaopatrzone w pieczęcie komory, poustawiano w pokoju sypialnym.
— Fritz — odezwał się po niemiecku hrabia, czy sprawdziłeś liczbę pakunków? Czy wszystkie zniesiono?...
— Ja, herr Graf — odpowiedział Fritz.
Chłopcy wyszli w tej chwili.
Cudzoziemiec został sam ze swoim sługą.
Ten ostatni, jak już powiedzieliśmy wyżej, miał włosy i faworyty koloru żółtawo-blond, ale twarz zmęczona i blada, nie uwydatniała dokładnie, tak łatwego do poznania typu germańskiego.
Skoro chłopcy hotelowi zniknęli za progiem, obojętna i sztywna jego fizyonomia, przepadła od razu; zbliżył się szybko do drzwi, zakręcił klucz w zamku dwa razy, zasiadł bez ceremonii w fotelu i powiedział tonem niechętnym, ale tym razem po francuzku:
— Dla czego, u dyabła, powiedziałeś, mój kochany, szwajcarowi, że ja mówię i rozumiem tylko po niemiecku?... Będzie to dla mnie bardzo uciążliwe!... Pomimo gorliwych o to starań, nie mogłem przyswoić sobie czystego akcentu szwabskiego i nie wyglądam wcale na jednego z rodaków Szyllera czy Gethego...:
— Wiem... — odrzekł hrabia.
— A zatem?...
— Postąpiłem tak dla tego, ażebyś uniknął rozmów niepotrzebnych i niebezpiecznych. Służba tutejsza, bądź jak najbardziej tego pewnym, nie poprawniej mówi po niemiecku od ciebie.. Jeżeliby przyszła jej ochota pogawędzić z tobą, to czy cię zrozumie niedokładnie lub wcale nie zrozumie, przekonaną będzie, że to jej wina nie twoja... Udawaj uparcie mruka i odpowiadaj monosylabami... Gdy osądzą, żeś cierpki i nie towarzyski, zaprzestaną cię niepokoić, nie będą o mnie wypytywać, a oto właśnie nam chodzi!... Zresztą koniecznem było, żeby cię nikt nie słyszał mówiącego po francuzku.
— Dla czego?
— Bo pomimo długiego przebywania w Niemczech, nie mogłeś pozbyć się akcentu paryzkiego i rodzaju szeplenienia, zdradzających od razu twoje pochodzenie... — To, żeś sobie angielską farbą zmienił kolor włosów i faworytów, nie wystarcza, mój drogi, i źle by było, gdyby powzięto podejrzenie, że jesteś francuzem, że udajesz tylko cudzoziemca!... Czy nie przyznasz, że to racya?...
— Tak — to racya, ale już mi to wszystko zaczyna być piekielnie nudne...
— Że nudne, to prawda, ale że konieczne, to wątpliwości nie ulega.
— Mniejsza — ciągnął mniemany Fritz — że rola służącego stawia mnie w sytuacyi zależnej na pozór od ciebie, co nie bardzo pochlebia mojej miłości własnej, mniejsza, że...
— Co cię obchodzą pozory, gdy wiesz, że jesteśmy najzupełniej sobie równi?... Nie spełniasz przecie żadnej usługi...
— Jeszczeby też tego tylko brakowało!.. Nie mam wcale powołania do czyszczenia ci obuwia... przypuszczam także, że nie każesz mi spać pod strychem...
— Masz w przedpokoju bardzo wygodną dla siepie kanapę...
— Zgadzam się na przedpokój... Ale obiady?... gdzież je będę jadał?...
— Gdzie ci się podoba... Wszystkie restauracye paryzkie masz do swego rozporządzenia. Dziś wieczór posilimy się tutaj razem.
— No to trzeba było zamówić dwie kuropatwy i dwie butelki szampana...
— Na jednę osobę, byłaby to za dużo...
— Bardzo żałuję, żem przyjął urząd, jaki sprawuję. Niepodoba mi się do najwyższego stopnia...
Hrabia wzruszył ramionami.
— Słowo honoru daję — rzekł — że cię nie poznaję wcale!... Dawniej miałeś energię i stanowczość dawniej... byłeś inteligentnym co się nazywa człowiekiem... dziś... coś strasznego, doprawdy... Dziesięć lat wygnania, dziesięć lat ciężkich, w czasie których gwiazda nasza rzadko jaśniej przyświecała, zrobiły cię niedołęgą skończonym...
Wszystkiego się obawiam, wszystko cię razi, nad wszystkiem musisz się rozwodzić szeroko i długo... Nic nie umiesz przewidzieć, nic, ale to nic obliczyć... Czyż mogliśmy, pytam, powrócić do Paryża, ja pod nazwiskiem Hermana Vogel barona de Précy, ty pod nazwiskiem Karola Laurent hrabiego de Lorbac?.. Chyba że nie, chyba że przeszłość stawała nam na przeszkodzie?... Powiadasz, że służy nam prawo skorzystania z dziesięcioletniego przedawnienia... zapewne, ja także coś na to liczę, ale zanim zaśpiewamy Victoria! musimy pierw dobrze się poinformować... Nie wiemy, czy pomimo upływu lat dziesięciu, nie śledzą za nami?.. A potrzeba wszystko wiedzieć... Tak czy nie tak?...
— Prawda — szepnął. Karol Laurent z westchnieniem.
— W epoce, kiedy byłeś pomysłowym — ciągnął Herman — sam mi przecież poddałeś tą świetną myśl ażebym się przedzierzgnął w hrabiego d’Angelis, zmarłego i pochowanego w Bas-Meudon pod nazwiskiem Vogel. Uczyniłem, jak chciałeś, i krupierzy z szulerni niemieckich, a nawet kilku poczciwych głupców zapewniało pod przysięgą, że jestem pomerańczykiem z ciała i kości, i że mnie znają od lat dziesięciu. Czy to prawda?
— Niezaprzeczona.
— Otóż — ciągnął ex-kasyer — hrabia d’Angelis, powracający do Paryża, po wyjeździe z niego tak nagłym i dziwacznym, musi mieć przynajmniej choć jednego kamerdynera przy swym boku. Czyż nie musiałem narzucić ci tej roli, zabezpieczającej od wszelkich posądzeń i natarczywości. Gdybyś nie był Fritzem, moim kamerdynerem, w jakim charakterze znajdowałbyś się tutaj? Milczysz, a więc przyznajesz, że mam znowu rację.
— Przyznaję.
— Brawo! Zaczynasz się opamiętywać przecie!... Słuchaj, Karolu, bądź jak dawniej, wiernym współpracownikiem moim, bądź jak dawniej ufającym i śmiałym. Jakże się to czasy straszliwie zmieniły! Dawniej tyś mnie bodźca zawsze dodawał, dzisiaj ja cię muszę podtrzymywać. Ocknijże się, stań się mężczyzną, zrozumiej, że niezadługo będzie już wszystko inaczej. Skoro się tylko okaże, że żadne stanowczo niebezpieczeństwo dosięgnąć nas nie może, zajmiesz stanowisko odpowiednie ambitnym twoim zamiarom... wolno ci będzie, jeżeli będziesz sobie tego życzył, nie łączyć losów swoich z mojemi, będziemy się mogli rozdzielić.
Karol Laurent aż podskoczył.
— Rozłączyćbym się miał z tobą! — powtórzył. — Rozłączyć się z tobą w chwili, gdy zbliżasz się do swojej prawej żony, czyli raczej do jej milionów... bo miliony posiada ta twoja żona! O! co nie, to nie, mój przyjacielu, na to się za nic w świecie nie podpiszę! Teraz właśnie uczepię się ciebie, teraz stanowczo złączę moje przeznaczenie z twojem! Dzieliliśmy razem biedę, łamaliśmy razem zęby o twardy kawałek chleba, będziemy podzielać zatem wspólnie i dalsze losy, jeżeli zdobędziemy miliony! Czy i jak je zdobędziemy, nic nie wiem jeszcze, bo skoro uznano śmierć twoję stanowczo, nie możesz chyba o nic się dopominać, ale gdybyś cokolwiek dostał, muszę i ja do tego należeć. — Mniemany Fritz, zadrżałby by na pewno, gdyby był dostrzegł złowrogi uśmiech, jaki w tej chwili ukazał się na ustach Hermana Vogel, i ogień jaki mu w oczach zamigotał.
— Nie obawiaj się niczego, mój kochany — rzekł pierwszy mąż Walentyny. — Jestem człowiekiem honorowym; jestem wiernym zawsze sprzymierzeńcem i wcale praw ci twoich nie zaprzeczam. Kto przez lat dziesięć z rzędu wytrzymywał ze mną szarugi, grady, śniegi, ten może być pewnym, że gdy mi słońce zaświeci, podzielę się z nim jego promieniami.
— Ślicznieś powiedział, mój przyjacielu! wykrzyknął Karol Laurent z zapałem. — Jesteś doprawdy szczytem wiernego przyjaciela. Zresztą nigdy nie wątpiłem o tobie! Podaj mi rękę.
— Oto jest.
I obaj łotrzy uścisnęli się jak bracia.
Ktoś w tej chwili lekko do drzwi zapukał.
— Fritz, otwórz — zawołał Vogel po niemiecku.
— Ja... Herr Graf — odpowiedział służący, przybierając ponownie pozór flegmatyczny.
Służący hotelowy przyniósł kolacyę.
— O! — odezwał się Vogel do niego — czuję, że zjem daleko więcej, aniżeli myślałem. Proszę jeszcze o pół kurczęcia i butelkę wina burgundzkiego.
Karol Laurent zrozumiał, że to dla niego zamówienie i czułem spojrzeniem podziękował kamratowi. —
Graf von Angelis dodał:
— Potem nie będę już nic potrzebował, wystarczy mi mój kamerdyner.


LI.

W kwadrans później, mniemany pan hrabia i mniemany jego służący, zamknąwszy się w pokoju, zasiedli do stołu i wznosili toasty na cześć przyszłych projektów swoich.
Nazajutrz około południa, po śniadaniu, zastawionem w małym saloniku, Herman Vogel ubrał się jak najstaranniej, wziął długi krawat niebieski, szpilkę z koroną hrabiowską, włożył białą kamizelkę i czarny surdut doskonale do figury dopasowany i mający w dziurce od guzika małą, różnokolorową wstążeczkę.
Włożył na to jasny niemieckiego kroju paletot, wsunął w jednę z kieszeni pugilares z herbem i inne drobne przedmioty, wciągnął popielate rękawiczki na ręce, na głowę jedwabny, połyskujący kapelusz, wziął wreszcie laskę trzcinową z gałką złotą inkrustowaną, i wyszedł z hotelu, poczem skierował się na bulwar, a z bulwaru na ulicę de Choiseul.
Postawny, elegancko ubrany, wyglądał na bogatego cudzoziemca, który przybył do Paryża po to tylko, aby sobie w nim pohulać.
Gdy się znalazł na ulicy de Choiseul przed domem nr. 24, przystanął na trotoarze i jakby się zawahał na chwilę.
Ale zaraz prawie wszedł do bramy i zapytał odźwiernego z wyraźnym akcentem niemieckim:
—Czy pan notaryusz Chatelet jest u siebie?
— Pan Chatelet od pięciu lat nie prowadzi kancelaryi — odparł zainterpelowany — zastępcą jego jest pan Barrois d’Arcet. Jeżeli pan ma interes biurowy, to proszę, jeżeli chodzi panu o pana Chatelet osobiście, to będzie trochę trudniej.
— Dla czego? Chyba nie umarł przecie?
— No, nie umarł, ale obecnie bawi we Włoszech.
— Pragnąłem z nim samym się rozmówić, może jednak i pan Barrois d’Arcet będzie mnie mógł załatwić.
— Niech pan spróbuje, jest na górze.
Vogel wszedł do kancelaryi na pierwszem piętrze i znalazł ją zupełnie taką, jak była przed dziesięciu laty, tylko ludzi dawnych nie poznał.
Zapytał o pana Barrois d’Arcet i otrzymał odpowiedź, że zajęty, ale może służyć dependent naczelny.
Herman podszedł ku temu ostatniemu.
— Chciałem pomówić z panem pryncypałem — rzekł — w ważnym bardzo interesie.
— Dobrze, niech pan raczy dać mi swoję kartę:
Vogel wyjął z pugilaresu bilet wizytowy; na którym pod koroną hrabiowską wydrukowany był jego niby tytuł i nazwisko: „Graf von Angelis“.
Dopisał ołówkiem trzy wyrazy: „Paryż Grand Hotel“ i podał głównemu dependentowi, który odpowiedział:
— Idę zaraz do pryncypała, niech pan raczy spocząć na chwilę.
Po pięciu minutach powrócił z oznajmieniem, że notaryusz oczekuje w swoim gabinecie.
— Pan Barrois d’Arcet nabył od pana Chatelet kancelayę z całem umeblowaniem.
Herman poznał obrazy, brązy i dzieła sztuki, jakie widywał tu dawniej, ale nowy notaryusz był widocznie najzupełniejszą antytezą poprzednika.
Chatelet był prawdziwym dżentelmenem bardzo eleganckim, bardzo o sobie starannym, lubo poważnym bardzo.
— Barrois d’Arcet, mały, przebiegły człowieczek, wielki pedant, i wielki formalista, niewiele dbał o swoję osobę i toaletę.
Miał najwyżej lat czterdzieści pięć, ale się daleko starzej przedstawiał.
Skłonił się gościowi, na powitanie wskazał mu ten sam wielki fotel, na którym ex-kasyer przed dziesięciu laty siadywał, spojrzał na kartę, którą trzymał w ręku i powiedział:
— Więc to z panem hrabią d’Angelis mam honor mówić?
— Tak, panie...
— Zdaje mi się, że nazwisko pańskie nie jest mi zupełnie obcem, ale nie mogę na razie przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach i kiedy obiło mi się o uszy.
— Przyjdę panu w pomoc i objaśnię, że utrzymywałem ciągłe stosunki z poprzednikiem pańskim, panem Chatelet! Po długiej nieobecności w Paryżu, powróciłem doń wczoraj wieczór, i przyszedłszy tu przed chwilą, dowiedziałem się, że pan Chatelet nie urzęduje już wcale. Musiałeś pan spotykać bodaj nazwisko moje w księgach poprzednika.
— Bardzo to prawdopodobne. Pozwól mi pan zapytać, czem mu mogę służyć i przyjąć zapewnienie, żem gotów na rozkazy,
— Powód wizyty mojej jest bardzo a bardzo prosty. Za bytnością w Paryżu powierzyłem pana Chatelet depozyt, po który w tej chwili przychodzę.
Pan Barrois d’Arcet przybrał minę bardziej poważną.
— Nie obrazi się pan hrabia, że muszę być bardzo ostrożnym, bo to obowiązek w moim zawodzie. Rozumie pan to sam dobrze.
— Rozumiem to doskonałe i dziwiłbym się, gdyby inaczej być miało.
Notaryusz skłonił się przyjaźnie.
— Jakiego rodzaju był depozyt pański? — zapytał. — Czy to papiery wartościowe, czy klejnoty?
— Mały pakiecik w kopercie zapieczętowanej pięciu pieczęciami z moim herbem i z moim podpisem.
— Czy mój poprzednik wiedział, co się zawiera w kopercie?
— Wiedział tylko, że zawiera papiery bardzo ważne.
— Jaka jest data depozytu?
Vogel wydobył papier z pugilaresu, spojrzał na takowy i odpowiedział:
— Dzień 4 kwietnia rok 1859.
— Tak jest, panie hrabio.
Pan Barrois d’Arcet powstał, wyciągnął z kasy dużą księgę, oprawną w skórę zieloną, na klamry stalowe zamykaną, położył ją na stole, szukał w niej chwilę, nareszcie powiedział:
— A otóż jesteśmy.
Potem przeczytał głośno:
„Dnia 4 kwietnia 1859 r. hrabia d’Angelis, szlachcic pomerański, mieszkający w tej chwili w Paryżu przy ulicy Basse Rempart Nr... złożył do depozytu mały pakiet, zapieczętowany pięcioma pieczęciami herbowemi i opatrzony własnym jego podpisem na kopercie.
„Depozyt ma być oddany jemu tylko samemu, za złożeniem kwitu, wystawionego pod datą dzisiejszą.“
— Widzi pan zatem, że wszystko jest w porządku — rzekł Herman i że...
— Na marginesie jest jakaś nota czerwonym atramentem — przerwał notaryusz.
— Nota? — powtórzył mniemany hrabia z pewną obawą.
— Tak... zaraz ją panu przeczytam: „Dnia 20-go kwietnia 1859 r. pan d’Angelis zniknął bez wieści, pozostawiwszy wszystko tak jak było w mieszkaniu, jakie zajmował przy ulicy Basse-Rempart. Poszukiwania policyi żadnego nie miały skutku. Hrabia był bardzo porządnym człowiekiem, nie miał żadnych długów, nie można więc przypuszczać, ażeby uciekł przed wierzycielami, albo dla uniknięcia następstw jakiegokolwiek przestępstwa. Nie można również przypuszczać, ażeby padł ofiarą jakiejś zbójeckiej zasadzki. Policya nie wykryła, żadnego morderstwa ani w Paryżu, ani w okolicach w czasie zniknięcia hrabiego. Tajemnica pozostała niedocieczoną. Tylko sam hrabia d’Angelis jeżeli się kiedykolwiek pokaże, będzie ją mógł wyjaśnić, ale czy się kiedy pokaże?“
Notaryusz spojrzał na gościa ciekawym, przejmującym wzrokiem.
— Czy to wszystko? — zapytał Vogel.
— Wszystko.
— A więc, proszę pana — dodał ex-kasyer z uśmiechem — oto jestem, i przynoszę rozwiązanie zagadki, o której pan Chatelet wspomina.


LII.

Notaryusz przybrał niezmiernie poważną minę.
— Przynoszę klucz pożądany — zaczął znowu ex-kasyer — ale dziwię się bardzo, że pan Chatelet, taki światowiec i bywalec, nie odgadł rzeczy tak łatwej do odgadnienia.
Chuda pergaminowa twarz pana Barrois d’Arcet znacznie się wyciągnęła.
Vogel prawił dalej:
— Chodziło o kobietę. Reszty zapewne pan się domyślasz?
— Wcale nie.
— Więc się wytłomaczę jaśniej. Pewien mąż zazdrosny, a drapieżny niby tygrys, odkrył przypadkiem rozkoszne schronienie, w którem przyjmowałem był jego żonę, gdy on za interesami musiał opuszczać Paryż. Była to pewna mała willa u wejścia do lasku bulońskiego. Zazdrośnik powrócił raz niespodzianie, gdy go się najmniej spodziewano, przybył w nocy uzbrojony od stóp do głów i zaopatrzony w klucze podrobione; gdyby nie zasuwa, którą na szczęście zasunąłem, byłby nas schwycił i byłby się odpowiednio rozprawił z nami. Oświadczył nam przezedrzwi, że najprzód zabije ją, a potem że mną się załatwi. Nie potrzebuję zapewniać pana, że się pogróżki jego wcale nie bałem, że z przyjemnością skarciłbym ze szpadą w ręku junakeryę tego zucha, ale miałem obok siebie kobietę młodą, wylękłą, zapłakaną, ba, umierającą prawie z przerażenia. Chwyciła mnie za rękę i szeptała: „Zgubiłeś mnie.“ Biedaczka narażoną była w rzeczy samej na wielkie niebezpieczeństwo. Musiałem ją za jakąbądź cenę uratować, a tem bardziej mi o to chodziło, że się naprawdę zadurzyłem w pieszczotce. Czegóż nie zrobiłbym dla ukochanej kobiety, czegóżbym dla niej nie poświęcił? Pojmujesz pan przecie podobne uczucie?
— Oceniam delikatność — odrzekł notaryusz — ale miłość, jaką wzbudza i podzielą kobieta zamężna, jest dla mnie oburzającą niemoralnością...
— To zależy od poglądów własnych — powiedział Vogel z uśmiechem i dodał w krótkości. — Otóż opowiem panu, jak się ta awantura skończyła. Podczas, kiedy Otello miotał się za drzwiami, uprowadziłem drugiemi drzwiami drżącą moję przyjaciółkę i pojechałem z nią do Paryża; o sto kroków od rogatki l’Etoile, przejeżdżał fiakr opóźniony, zatrzymałem go, ale nie umiałem odpowiedzieć stangretowi na zapytanie, gdzie jechać? Bo gdzie się tu udać, u licha? a odstawić młodą osobę do jej własnego domu było niepodobieństwem. Niepodobna także pyły zaprowadzić ją do siebie, bo mąż znał moję mieszkanie i z pewnościąby przyszedł. Hotele przedstawiały takie samo niebezpieczeństwo, trochę może późniejsze, ale nieuniknione. Otóż nie pozostało nic, jak tylko wyjechać bezzwłocznie za granicę i tam się ukryć. Natychmiast się zdecydowałem, bo żadna ważniejsza sprawa nie zatrzymywała mnie w Paryżu. Miałem przy sobie pieniądze gotowe i listy kredytowe, więc nic mi nie przeszkadzało zaradzić sobie w Brukselli na zupełny brak rzeczy. Resztę nocy przepędziliśmy w fiakrze, zastanawiając się nad nieprzyjemnemi następstwami nieuniknionej napaści pana męża, a pierwszym rannym pociągiem pędziliśmy już do Belgii. Teraz tedy dowiedziałeś się pan, dla czego zniknąłem tak nagle i dla czego nie dawałem o sobie żadnej wiadomości. Lepiej było pozostawić na wolę losów różne przedmioty niewielkiej wartości, niż jechać na ulicę Bassę-Rempart, do właściciela apartamentu. Rozgniewany mąż mógł się zetknąć z moim gospodarzem i otrzymać od niego mój adres. Zachowałem, więc milczenie i przez całe lat dziesięć noga moja we Francyi nie postała. Czy się panu dostatecznie wytłomaczyłem?
— Zapewne, — odpowiedział pan Barrais. — No, to powróćmy do depozytu.
Notaryusz zakasłał lekko.
— Czy nie będę miał przypadkiem jakich z nim trudności? — zapytał Vogel.
— Żądnych nie będzie trudności, jeżeli pan hrabia przedstawi mi dokumenty, świadczące o tożsamości jego osoby. Zapewne się pan w nie zaopatrzył.
— Przewidziałem pańskie żądanie i przyniosłem całą pakę dowodów ze sobą.
Powiedziawszy to, ex-kasyer wyjął znowu swój herbowy pugilares, rozłożył przed oczami notaryusza, część papierów familijnych, skradzionych przy ulicy Basse-Rempart przed dziesięciu laty i nadto pasport, wydany świeżo na imię hrabiego d’Angelis.
— Przypuszczam, że to chyba wystarczy?
— Najzupełniej — odpowiedział notaryusz, powstające ze swego miejsca.
Otworzył kasę z różnemi tajemniczemi skrytkami.
Kasa ta z wierzchu wyłożona hebanem, inkrustowana mosiądzem, wyglądała na jakiś antyk artystyczny.
Mocne żelazne drzwiczki, obracały się cichutko na zawiasach, a w środku w różnych przegródkach można było dojrzeć opieczętowane pakiety różnej wielkości, z poprzyczepianemi etykietami pargaminowemi, opatrzonemi w nazwiska daty i numery.
Były to depozyty i testamenty.
Ponieważ ułożone były w porządku chronologicznym i oznaczone numerem zapisanym w regestrze, poszukiwanie nader było łatwe.
Po kilku też miastach, notaryusz powrócił do biurka, mając w ręku dużą wypchaną kopertę, na widok której zadrżał wspólnik Karola Laurenta.
Koperta z ciemno-szarego papieru okręcona była kilkakrotnie sznurkiem czerwonym.
Na kopercie stał napis:
„Depozyt powierzony panu Chatelet, notaryuszowi, 4 kwietnia 1859’r. przez hrabiego d’Angelis.
Następnie podpis pomerańczyka własnoręczny.
— Niech pan raczy skonstatować — powiedział notaryusz — stan, w jakim znajduje się depozyt... Pieczęci z pańskim herbem, w całości... nienaruszone...
— Widzę — odpowiedział Vogel i wyciągnąwszy z kieszeni jakiś przedmiot, podał go panu Barrois mówiąc: oto pieczątka, którą pieczętowałem...
— Nie pozostaje panu hrabiemu — odrzekł notaryusz — jak tylko zwrócić mi pokwitowanie mego poprzednika, no i mnie pokwitować z odbioru...
— Oto deklaracya pana Chatelet... Co de pokwitowania, to proszę mi je podyktować...
Notaryusz zaczął dyktować.
Herman Vogel pracował pod kierunkiem Karola Laurent nad pismem i podpisem hrabiego d’Angelis, i dzięki zdolnościom swoim, a talentowi profesora swojego, doszedł w tem do doskonałości.
Napisał pokwitowanie rękę wprawną, bez najmniejszego wahania i podpisał je tak, że najwytrawniejsi biegli nie byliby się dopatrzyli fałszerstwa.
— Teraz, panie hrabio — powiedział Barrois d’Arcet, chowając pokwitowanie — zwracam panu depozyt i szczęśliwy jestem, że miałem honor poznać pana.
Herman Vogel wsunął kopertę do kieszeni, podziękował bardzo grzecznie notaryuszowi i opuścił kancelaryę.


LIII.

Zachwycony pierwszym sukcesem, i biorąc go za dobrą dla siebie wróżbę, Vogel powracał śpiesznie do Grand-Hotelu....
Pilno mu było zobaczyć, czy materyalna strona tej śmiałej gry, odpowie talentowi komedyanta.
— Czy widziałeś mojego służącego? — zapytał chłopca podającego klucz numeru.
— Nie, panie hrabio — odrzekł chłopak. Jest zapewne na górze, ale nie wiem dobrze...
Ex-kasyer wszedł na drugie piętro, potem do mieszkania, zasunął drzwi, ażeby go kto nie zszedł niespodziewanie, minął salon, w pokoju sypialnym rzucił się na fotel obok łóżka, wyjął z kieszeni pakiet i scyzoryk, i zaczął przecinać sznurek obwiązujący kopertę.
Znajdowały się w niej jeszcze dwie inne, nierównej grubości gumą zaklejane.
Otworzył cieńszą.
Zawierała dziesięć przekazów na różne banki europejskie i amerykańskie.
Przekazy te przedstawiały znaczną sumę, a zostały wydane pomerańczykowi w r. 1859 przez jednego z główniejszych bankierów berlińskich.
Herman zmarszczył brwi.
Po raz drugi w swojem życiu, trzymał w ręku fortunę — pierwszym razem z testamentu Maurycego Villarsa i po raz drugi złowroga gwiazda korzystać mu z nich nie pozwoli.
Rzeczywiście przekazy, z których nie korzystano przez lat dziesięć, ulegają przedawnieniu...
Czy podobna będzie przekonać ludzi niewiernych, że zapomniano o tak znacznych kapitałach?
Udać się wprost do bankiera w Berlinie, byłoby krokiem bardzo nieroztropnym, a nawet niebezpiecznym.
Może znał on hrabiego osobiście i nie da się oszukać podobieństwem, łudzącem na pierwszy tylko rzut oka i tylko ludzi obojętnych, którzy z widzenia jedynie znali nieboszczyka Angelisa.
Vogel nie chciał za żadną cenę narazić się na to, żeby mu powiedziano:
— Nie, panie, pan nie jesteś hrabią d’Angelis, próbujesz tylko zająć jego miejsce!... Gdzie on jest, co się z nim stało?...
Ex-kasyar westchnął, odłożył na bok przekazy i otworzył drugą kopertę, porządnie wyładowaną.
Aż wykrzyknął z radości, zobaczywszy chmarę biletów bankowych, tysiąc frankowych.
Drżącą ręką brał jeden za drugim i rachował.
— Czterdzieści!... — szepnął po cichu, ale dosyć wyraźnie — czterdzieści!... Drobiazg to wobec tego o czem marzę, ale będzie można czekać przynajmniej...
Zaledwie dokończył, gdy dreszcze przerażenia wstrząsnął nim całym.
Jakiś głos szyderczy odezwał się za nim:
— Przepraszam cię, przyjacielu kochany, ale bardzo niewłaściwie używasz liczby pojedynczej zamiast mnogiej!... Ten drobiazg, który nam czekać pozwoli na spełnienie marzeń naszych, tak dobrze do mnie, jak i do ciebie należy... Wszystko do połowy, mój drogi!...
Herman odwrócił się gwałtownie.
Fritz, albo raczej pseudo-Lorbac, schowany dotąd po za firankami łóżka, wyszedł z kryjówki, a blada cyniczna twarz jego z pomalowanemi faworytami, dziwnie odbijała na tle czerwonego adamaszku firanek.
— Byłeś tutaj?... — wykrzyknął Vogel zdumiony.
— Jak widzisz...
— Żeby szpiegować moje czynności?
— Być może...
— Czy mi może nie dowierzasz przypadkiem?...
— Wcale ci nie wierzę, mój drogi.
— Wiesz przecie, jaką mam przyjaźń dla ciebie!...
— Ty samego tylko siebie jesteś przyjacielem!... Jesteś szczytem egoizmu... Powiedz z ręką na sumieniu, czy gdyby mnie tu nie było, pomyślałbyś choćby żartem o oddaniu mi moich dwudziestu tysięcy franków?...
Vogel obruszył się gwałtownie.
— Twoich dwudziestu tysięcy franków? powtórzył.
— No ma się rozumieć.
— Nie masz do nich żadnego prawa!...
— Tak myślisz?...
— Należą do hrabiego d’Angelis, a hrabia to ja...
Karol Laurent wzruszył ramionami.
— Krótką masz pamięć, chłopaczku, jak widzę... Czyż istniałby hrabia d’Angelis, żeby mi nie przyszło do głowy, wpakować cię w skórę nieboszczyka?... Czy bezemnie potrafiłbyś tak podpisać pomerańczyka, żeby się oszukał nawet notaryusz?.. Powinienem żądać trzech części, ale żem zgodny w interesach, poprzestanę na połowie!... No dawaj, przyjacielu, załatwimy się prędko a zgodnie...
Vogel westchnął i odliczył dwadzieścia biletów bankowych.
— Bardzo dziękuję!... — powiedział mniemany Fritz. — Zajrzyjmy teraz do tej ostatniej koperty i rozdzielimy to, co w sobie zawiera, na dwie również części...
— Co... — wykrzyknął Vogel. — Jeszcze się dopominasz?...
— A jakże!... — przerwał Lorbac — powiedziałem ci wczoraj i dziś powtarzam: wszystko wspólne pomiędzy nami... Podzieliliśmy się okruchami, podzielimy się i fortuną!... Oto ostatnie moje słowo!...
Nie było rady; nie można było wywoływać gwałtownej, kompromitującej rozprawy, boć wytrawny fałszerz byłby z pewnością zwycięzcą...
Vogel westchnął raz jeszcze z rezygnacją i otworzył trzecią kopertę.
— Źle!... — wykrzyknął Karol Laurent z uśmiechem. — Jesteśmy okradzeni paskudnie!... Pozostawiam ci wszystko z dobrego serca i nic nie żądam!...
Koperta zawierała listy kobiece, fotografie i pukle włosów różnych kolorów.
Relikwie miłosne zamordowanego rzucone zostały do ognia i zniknęły, jak zniknął pomerańczyk.
— Teraz — odezwał się ex-Lorbac — jedno jeszcze chcę ci zadać pytanie...
— Proszę...
— Czy do dowiedziałeś się coś o pani Vogel?...
— Nie!... Nie pytałem się jeszcze o to nikogo...
— Kiedy rozpoczniesz poszukiwania?...
— Zaraz dzisiaj...
— Jak się weźmiesz do tego?...
— Zacznę od Bas-Meudon...
— Nieprawdopodobnem jest, aby twoja żona pozostała w domu, w którym mąż jej odebrał sobie życie...
— Tak samo myślę, ale zapytam, gdzie się ztamtąd przeniosła i idąc od domu do domu, odnajdę ją nareszcie. Niech tylko pochwycę koniec nitki przewodniej, to reszta już głupstwo.
— Życzę ci powodzenia... Poprzysiągłem sobie zostać miljonerem i liczę na ciebie, że mi pomożesz do dotrzymania słowa...
Herman zmarszczył brwi, jak robił zawsze, gdy Karol Lorbac przypominał mu, że ma prawo do połowy trzech miljonów Walentyny, jeżeli dostaną się im w ręce, ale nic nie odpowiedział.
Wyszedł z Grand-Hotelu i udał się na stacyę kolei żelaznej na ulicy Saint-Lazare.


LIV.

Przybywszy do Bas-Meudon, poszedł Vogel brzegiem Sekwany.
Wszystko, co spotykał po drodze, znajdowało się w tym samym stanie, co przed dziesięciu laty, ale zawód go czekał u celu podróży.
Po za zardzewiałemi sztachetami tak dobrze znanego mu ogrodu, spostrzegł aleje zarośnięte gęstą, wysoką trawą, co świadczyło, że willa w zupełnem była zaniedbaniu.
W pawilonie, który niegdyś zajmował ogrodnik Lambert, drzwi i okiennice były pozamykane, dach groził zawaleniem.
Na sztachetach wisiała karta, a na niej wypisane dużemi literami ogłoszenie następujące:

„Dom umeblowany z obszernym ogrodem, do wynajęcia każdego czasu.
„Zgłaszać się...

Resztę anonsu spłukały deszcze zupełnie.
Ex kasyer pochwycił za łańcuch dzwonka, odgłos którego tak go niegdyś piekielnie przeraził.
Teraz dźwięczał napróżno — nikt a nikt się nie ukazał.
Dom był zatem pusty zupełnie.
— De dyabła!... — mruknął. Herman. — Nitka Arjadny zerwaną... to nie bardzo wygodne!...
Zawrócił z powrotem.
Najbliższe domostwo znajdowało się, jak wiemy, w odległości przynajmniej dwustu metrów.
Mieściła się w niem jedna z tych wielkich pralni, które dwa razy na tydzień przywożą z Paryża bieliznę swoich klijentów i dwa razy ją na tydzień do Paryża odwożą.
Vogel przypomniał sobie nazwisko, jakie ongi wypisane było na szyldzie.
Nie zmieniło się wcale.
Właściciel zakładu, gruby człowieczyna z szeroką, jowialną twarzą, stał w tej chwili przed domem.
— Przepraszam pana — odezwał się Herman — czy nie zechciałby pan mnie objaśnić?...
— Jeżeli tylko będę wiedział, o co chodzi, dla czegoby nie — odpowiedział, śmiejąc się zaczepiony.
— Wszak to dom umeblowany do wynajęcia z ogrodem — rzekł Herman, wskazując w stronę byłej swojej siedziby.
— Czybyś pan go chciał wynająć?...
— Przedewszystkiem pragnąłbym go zobaczyć, a na karcie nie objaśniono, do kogo się zgłosić w tym celu... Czy nie wie pan, jak się nazywa właściciel?...
— Doprawdy, że nie. Wiem tylko, że kupił willę ktoś z Paryża, co zajmuje się interesami i że nie tęgi zrobił nabytek.
— Dla czego?
— Bo z pewnością, że mu jej nie wynajmie nikt i nigdy.
— Dom jednakże dobrze jest, jak się zdaje, pobudowany, a ogród duży...
— Dom bardzo wygodny, nie przeczę, ale pomimo to, od czasu pewnego wypadku stoi ciągle pustkami...
— Od jakiego wypadku?...
— Od czasu jak pewien łotr, po którego przyszłą policya, w łeb sobie w nim wypalił. Śladów kiwi dotąd nie udało się zatrzeć. Szorowali podłogi co sił starczyło, ale się na nic nie zdały... Czerwone plamy, jak były tak są, a rozumie pan, że nie każdemu przypada to do gustu...
— Czy to teraz niedawna przytrafiło się to samobójstwo?...
— O nie!... To już z dziesięć chyba lat temu... Dziesięć lat straty dla właściciela... a w dodatku, o lokatorze ani słychu, ani się nawet kto zapyta... Najlepiejby zrobił, gdyby sprzedał... Tylko, czy znajdzie kupca...
— Czy nieszczęśliwy, co się zastrzelił, miał jaką rodzinę? — zapytał Vogel.
— Miał bardzo ładną żonę, jak zapewniały służące, bo sama ona, nie wychodziła nigdy... byłe też tam jeszcze mała dziewczynka siostra męża, czy żony, nie umiem panu powiedzieć...
— I cóż się z niemi stało?...
— Wyjechały zaraz po wypadku nie słyszałem odtąd nic o nich...
— Dziękuję panu — powiedział Herman — już się zdecydowałem...
— Poszukać właściciela?...
Vogel, powiedziawszy to, skłonił się uprzejmemu właścicielowi pralni i powrócił na stacyę.
Na twarzy, nad którą w tej chwili nie czuwał, odbiło się głębokie zniechęcenie.
Zagadka, którą usiłował rozwiązać, stawała się coraz zawilszą.
Jak tu odnaleść ślad od tak dawna zgubiony?
Ex-kasyer znał skromne gusty Walentyny i zamiłowanie jej do samotności.
Najzupełniej był przekonanym, że pomimo ogromnej sukcesyi, otrzymanej tak niespodzianie, żyła skromnie z młodszą swoją siostrą, żyła zdala od świata.
Co przedsięwziąć, ażeby je odnaleść?
Wszelkie poszukiwania są niepewne, były traceniem czasu napróżno.
Jedna tylko droga mogłaby doprowadzić do odkrycia prawdy, ale Vogel za nic na świecie nie użyłby tej drogi.
Nie chciał wdawać się tym razem z agencyą Rocha i Fumela.
Pan Roch był z pewnością dotąd właścicielem posesyj w Bas-Meudon i według wszelkiego prawdopodobieństwa, wiedział, co się stało z Walentyn.
Ale, ażeby go’ o to zapytać, potrzebaby mu się pokazać, potrzebaby wyjawić mu tajemnicę przeszłości i zdać, się na jego dyskrecyę, a wreszcie przystać na wszelkie jego warunki.
Vogel wolałby wyrzec się w zupełności swoich zamiarów, aniżeli popełnić podobne głupstwo.
— Mam dość pieniędzy na to, ażeby poczekać — powtarzał sobie. — Szukać będę ostrożnie i pomału znajdę. Młoda kobietą i młoda panieneczka bardzo ładne obydwie, przytem posiadające rapem trzy kroć sto tysięcy liwrów renty, nie mogą być zupełnie nieznane. Zresztą nazwisko Vogel, lubo nie dystyngowane, nie jest przecież tak pospolite, jak Durand, Leblanc, Bernard, albo Leroux... W trzy dni będę miał listę wszystkich Voglów mieszkających w Paryżu...
Ex-kasysr chociaż wiedział doskonałe, że Walentyna uważała się za wdowę i że była nią legalnie, a zatem mogła rozporządzać swoją osobą, nie przypuszczał ani na chwilę, żeby wyszła powtórnie za mąż.
Dla czego?
Zapytany, nie umiałby dać w tym względzie rozumnej odpowiedzi.
Po prostu nie przyszło mu to wcale do głowy.
Najpewniejszym był, że Walentyna nazywa się dotąd panią Vogel.


∗             ∗

Z kilku słów, zamienionych pomiędzy fałszywym „Grafem von Angelis“ a ex hrabią de Lorbac, czytelnicy nasi domyślili się już, w jaki sposób dwaj łotrzy żyli wciągu ubiegłych lat dziesięciu w Niemczech.
Nie uważamy za potrzebne wchodzić w różne tego życia szczegóły, ciekawe wprawdzie i malownicze, ale nienależące wprost do rzeczy; a zatem nie interesujące nas bezpośrednio.
Z zasobów, zdobytych różnemi niegodziwemi rzecz prosta sposobami, nie pozostało Voglovi w chwili powrotu do Paryża nic, nad obfitą garderobę, kilka precyozów mniejszej wartości i sześciu biletów bankowych po tysiąc franków każdy.
Sześć tysięcy owe dołączone do dwudziestu tysięcy, których pochodzenie znamy, pozwalały na utrzymanie się w Paryżu przez kila miesięcy pod warunkiem ścisłego obliczanie się z wydatkami.
Herman opuścił więc Grand hotel i wynajął na ulicy Caumartin mały umeblowany apartamencik w antresoli za cenę umiarkowaną.
Karol Laurent założył urząd służącego i odgrywał rolę poufałego przyjaciela, załatwiającego interesy pana hrabiego.
Imię Fritz zachował.
Nadzieja ex-kasyera spełzła na niczem.
Napróżno studyował rocznik handlowy o dwudziestu pięciu tysiącach adresów.
Napróżno płacił drogo ludzi, rozsyłanych na zwiady po wszystkich dzielnicach okolicy.
Nie dowiedział się niczego.
Pewnego dnia jednakże zabłysnął mu promyk nadziei w pośród bezskutecznych usiłowań.
Jeden z jego emisaryuszów odszukał na ulicy Pas-de-la-Male w Marais, pewną panią Vogel.
Ulica i kwartał bardzo były dla milionerki niewłaściwe, wobec jednak dziwacznych gustów Walentyny i jej chęci usunięcia się od świata, bardzo było prawdopodobnem, że na jej ślad natrafiono.
Herman pobiegł na miejsce wskazane.
I rozczarował się szkaradnie.
Mieszkała istotnie pod dostarczonym mu adresem pani Vogel, ale szanowna matrona miała lat z górą sześćdziesiąt i od piętnastu lat opłakiwała małżonka, który za życia zajmował podrzędne na świecie stanowisko.
Sprzedawał na bulwarach lornetki.
Fałszywy hrabia d’Angelis uczuł się okrutnie zniechęconym.
Przypuszczał, że Walentyna wyjechała zapewne na wieś w jakie nieznane ustronie, że tym sposobem nigdy jej nie odszuka, i że świetny zamiar przemienienia młodej milionerki w kurę niosącą złote jaja, nigdy się nie urzeczywistni.
Wobec tej perspektywy, obawy jego wzrastały.
Na co mu się zdał powrót do Francyi, do Paryża?
Co się z nim stanie, skoro wyczerpie fundusze, za małe na to, żeby starczyły na długo?
Obrzydł sobie śmiertelnie.
Tyle zrobić złego po to, aby skończyć na ławie sądu kryminalnego, aby drżeć ciągle przed policyą, widzieć ją, rozgrzebującą przeszłość, rzucającą mu w twarz własne jego nazwisko, to rzecz nierozkoszna zaiste.
Gotów był nie cofać się przed niczem, ale pod warunkiem, że gra wartą będzie świeczki.
Nie obawiając się już wyzysku Karola Laurent, przywrócił mu całe swoje zaufanie i sympatyę, A czuł nawet pewną ulgą, powierzając mu kłopoty swoje.
Ex-hrabia de Lorbac nie przestawał myśleć o pewnym projekcie, o którym nieraz wspominał w czasie, gdy mieszkał na bulwarze Clichy.
Przypominamy sobie, że w tej epoce żądał był od Vogla, gdy ten był kasyerem Jakóba Lefevre, wzoru do wyrżnięcia trzech płyt mosiężnych, na których możnaby było podrabiać bileciki bankowe francuzkie i angielskie.
Znowu teraz uchwycił się tego projektu.
— Byłoby to przedsięwzięcie wspaniałe — odpowiedział Herman — ale dzisiaj, tak jak i wtenczas, wydaje mi się niebezpiecznem.
Karol Laurent wzruszył ramionami.
— Każda praca nasza jest niebezpieczną, wiem o tem tak dobrze, jak i ty. Z pewnością bardzoby mi było wygodnie i wesoło żyć z procentów od kapitału, gdybyśmy go mieli. Ale niestety, golizna piekielna. Radźmy sobie zatem, jak możemy i u dyabła, nie myślmy o przeszkodach! Nie możemy wybierać w środkach, a zresztą kto nie ryzykuje, niema nic!
— Dobrze! — odpowiedział Vogel. — Ale czy przynajmniej mamy jakie takie szanse powodzenia?
— Czy możemy liczyć na jakiekolwiek pomyślne rezultaty?
— Najzupełniej.
— Zabieraj się zatem jak najprędzej do roboty i basta.
— Nie radzisz mi z przekonaniem.
— Przyznaję, że nie mam wielkiego przekonania, ale może się mylę.
— Z pewnością, że się mylisz. Wkrótce się przekonasz o tem.
Zaraz nazajutrz Karol Laurent zaprzągł się z nadzwyczajną gorliwością do grawerstwa, a Vogel węszył w dalszym ciągu po mieście i pewny swojego incognito, nie omijał żadnego z miejsce publicznych.


∗             ∗

We trzy tygodnie po przybyciu do Paryża, dwaj łotrzy, korzystające z prześlicznej pogody, wybrali się na przechadzką.
Było to jednego z tych dni rozkosznych, które czasami, ale bardzo rzadko trafiają się w początkach zimy.
Pożółkłe liście nadawały uroczemu laskowi Boulońskiemu pewien wdzięk swego rodzaju.
Elegantki wielkiego świata uwijały się po Polach Elizejskich i alei Cesarzowej, w około jeziora i w alei Akacyj.
Ekwipaże wszelkiego rodzaju i przeróżnych stylów, od skromnego jednokonnego „victoria” do amerykana zaprzężonego w czwórkę i powożonego przez dżentelmena, od faetonów do wielkich pojazdów galowych, ciągnęły sznurem od wejścia do Pól Elizejskich, aż do wzgórz Montmartre
Graf von Angelis zmuszony żyć nadzwyczaj oszczędnie, patrzył na to wszystko wzrokiem pożądliwym, trawionym był żądzą zbytku lubo gustów nie miał nigdy zbyt wybrednych, ekwipaż bowiem wynajęty na pół dnia z remizy, obiad za półtora luidora w modnej restauracyi, krzesło w teatrzyku i uśmiech jakiej przejezdnej Venus, wystarczały dla zaspokojenia jego ambicyi.
Na dziś wynajął na ulicy Basse-Rempart, mały powozik świeżo odlakierowany i mogący doskonale uchodzić za powozik prywatny.
Koń był dobry, stangret porządnie ubrany, w kapeluszu z kokardą, w wysokim kołnierzyku i w czerwonych skórzanych rękawiczkach.
Vogel rozparł się na poduszkach i przybrał obojętną minę człowieka, który piechotą nigdy nie chodzi.
Kazał jechać do lasku.
Woźnica bardzo prędko dotarł do placu Zgody, ale ztąd musiał już zwolnić biegu i ciągnąć w szeregu na pola Elizejskie.
Mniemany hrabia Angelis, w binoklach, z doskonałem cygarem w ustach, przypatrywał się przejeżdżającym pięknym kobietom, i cały zajęty tę przyjemnością nie przeczuwał, iż spotka go ważny wypadek, który o losie jego zdecyduje.


LV.

Blizko godzinę całą jechał ex-kasyer przez aleją Cesarzowej i około jezior, a nie sprawiało mu to przykrości, robiło owszem wielka przyjemność
Kontent był, że mógł na oko przynajmniej zajmować miejsce w szeregu wybrańców fortuny.
Pochlebiało mu, że urzędnicy, robotnicy i w ogóle cała klasa pracująca, patrząc na niego, musiała myśleć sobie:
— Jacyż oni szczęśliwi, ci milionerzy!...
Uśmiechnął się zadowolony.
Nagle jakaś myśl przemknęła mu po głowie i zasępiła oblicze.
— Milioner! — mruknął. — Mogłem nim zostać od dawna, gdyby nie fatalność, co wszystkie mądre kombinacye w niwecz obróciła...
Gdyby nie nieszczęśliwa przyjaźń z Maurycym Villars, miliony po nim miałbym był dzisiaj w ręku!...
I znowu nagle, gdy dojechał do końca jeziora, doznał tak gwałtownego wzruszenia, że o mało przytomności nie stracił.
Wspaniały. ekwipaż, zaprzężony we dwa karo gniade czystej rasy bieguny, minął się z jego skromnym powozikiem.
Na koźle stangret i lokaj upudrowani, w kapeluszach, z galonami, w akselbantach i krótkich spodniach, z dumą i chłodem anglików patrzyli przed siebie...
W głębi młoda kobieta i młodziuteńkie dziewczątko.
Na przedzie dwóch małych chłopców, jednego prawie wieku.
Młoda kobieta, jasna blondyna prawdziwie patrycyuszowskiej piękności, nadzwyczaj elegancko choć skromnie ubrana, mogła mieć lat dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć najwyżej.
Młoda jej towarzyszka, piękna jak anioł szatynka, najwyżej ośmnaście wiosen liczyła.
Z dwóch chłopców, jeden mógł mieć lat dziesięć, drugi siadm albo ośm.
Czytelnicy nasi odgadli zaraz zapewne przyczynę gwałtownego wzruszenia Vogla.
Młodą blondynką była Walentyna, albo portret jej żywy, ex-kasyar bowiem nie śmiał wierzyć własnym oczom, i zapytał sam siebie, czy nie uległ czasami złudzenia.
— Za sekundę powozy znowu mijać się będą — pomyślał — przypatrzę się zatem. bliżej...
Ale arystokratycznej właścicielce ekwipaża nie chodziło widocznie o kręcenie się, wśród tłumu komedyantek i kokotek, bo wydała jakiś rozkaz stangretowi, a ten natychmiast wycofał się z szeregu i kłusem w stronę Pré Catelan odjechał.
Zawiedziony w nadziejach, Vogel stanął w swoim powoziku.
— Dostaniesz pięć luidorów — rzekł do woźnicy — jeżeli dopędzisz ten oddalający się ekwipaż i nie stracisz go z oczu.
Niestety, szereg zamknął się już znowu i pomimo wielkiej ochoty na zarobek; stangret mniemanego hrabiego Angelisa musiał stracić kilka minut, zanim zdołał skłonić jednego z kolegów, że się zatrzymał i wyjechać mu pozwolił. Skoro mu się to nareszcie udało, puścił się galopem za śladem ekwipażu.
Ma się rozumieć, że rosłe rasowe bieguny miały wielką przewagę nad nietęgą szkapę i powozu widać już nie było. Jakże się tu dowiedzieć, w którą stronę się skierował?
Vogel kazał przystanąć i zwrócił się do jednego z dwóch rozmawiających z sobą obywateli.
— Przepraszam panów — rzekł — czyście czasami nie zauważyli przed kilku minutami bardzo eleganckiego powozu pędzącego jak wiatr?
— Owszem, zauważyliśmy — odrzekli zapytani.
— W którą stronę podążył?...
— W tamtą — wskazał pierwszy obywatel.
— Nie w tą — dodał drugi.
Jeden wskazywał na prawo, drugi na lewo, a obadwaj zdawali się mówić z wielką pewnością siebie.
— Któryż się nie mylił?
Vogel na chybił trafił kazał jechać na prawo i godzinę przeszło objeżdżał lasek na wszystkie strony od jeziora do bramy Maillet, od bramy Maillet do ogrodu aklimatyzacyjnego, od ogrodu Madrid do1 Pré Catelan.
Wszystko napróżno.
Minął chmarę ekwipaży, ale tego, o który mu chodziło, nie napotkał.
— Powracaj — powiedział wreszcie — i stań w miejscu gdzie droga z pól elizejskich na plac Etoile wychodzi... Wszyscy powracający z lasku muszą przejeżdżać przed nami...
Myśl rzeczywiście była dobrą — nie przyniosła atoli tego, co obiecywała.
Tłumy powozów blizko przez dwie godziny snuły się przed uważnemi oczami ex-kasyera, ze dwadzieścia razy może drżał on na widok młodych kobiet blondynek w eleganckich ekwipażach, ale żadna z tych kobiet nie była Walentyną, ani nawet podobną do niej.
Ex-kasyer czuł, że go gorączka trawić zaczyna.
— Albo dobijam do celu, albo ginę — powtarzał sobie. — Jeżeli Walentyna jest w Paryżu, to ją spotkam z pewnością... Ale ja śniłem chyba...
I umysł jego błąkał się bez końca w przypuszczeniach najrozmaitszych.
Majątek pani Vogel pozwalał jej na zbytki, ale skromne jej gusta nie licowały książęcą świetnością ekwipaża, jakiśmy opisali...
Ta upudrowana służba, te kapelusze te glonami, te akselbanty i cały ten przepych, zamiast olśniewać, sprawiałby jej przykrość z pewnością.
Czyż podobna zmiana w jej zwyczajach, była by możebną?
Herman nie umiał dać na to odpowiedzi.
Ale łudziło go nadzwyczajne jakieś podobieństwo...
Chwilami zdawało mu się, że to stanowczo była Walentyna, chwilami opanowywała go niepewność.
Ta czarująca młoda panienka, czyżby była dzieweczką, którą przed laty dziesięciu Klarunią nazywano?...
Kto to wie?... Dzisiaj akurat miałaby lat ośmnaście...
A dwaj chłopcy, siedzący na przodzie powozu?...
Jeden z nich byłżeby jego synem?
I w tem niema nic niepodobnego. W chwili kiedy w Bas-Meudon odegrał nikczemną komedyę samobójstwa, Walentyna była wszakże w odmiennym stanie...
Ale to drugie dziecko? Cóż ono znaczyło?
Wszystkie te pytania i tysiąc innych, kręciły się po głowie łotra, i wywoływały w niej chaos prawdziwy.
Kiedy ostatnie powozy przejechały pola Elizejskie, zupełnie już prawie puste, pierwszy mąż Walentyny kazał się odwieźć na bulwar włoski i wysiadł z najętego powozu.
— Masz dwa luidory — oświadczył stangretowi — inną razą zarobisz owe sto franków.
Postąpił kilka kroków — zatrzymał się i głośno powiedział.
— Nie... ja się nie omyliłem!... Żona moja jest w Paryżu... Jutro rozpoczynam poszukiwania... W ciągu tygodnia, muszę ją odnaleźć.


LVI.

Obietnicę odnalezienia w krótkim czasie Walentyny, lub przynajmniej osoby tak uderzająco do niej podobnej, stawiał Vogel tym razem z pewnem już prawdopodobieństwem powodzenia.
Bo młoda kobieta, którą spotkał nad brzegiem jeziora, z pewnością nie ukrywała się wcale.
Przepych jej zaprzęgu świadczył, że błyszczeć lubiła.
Żeby ją spotkać ponownie, potrzebował tylko uczęszczać stale w miejsca, w których high-life paryzki chętnie się ukazuje, a szczególniej do lasku Bulońskiego.
Było to i bardzo prostem i bardzo łatwem.
Pseudo-hrabia Angelis wyrozumował sobie, że nie należy mu rachować na przypadek i że nie powinien stawiać się w tak niewygodnem położeniu, w jakim był wówczas, gdy, pozostając w pośród ciżby ekwipaży, nie mógł podążyć odrazu za odjeżdżającym powozem.
Zrzekł się zatem jazdy kołowej, wybrał z maneżu Pelliera pięknego wierzchowca, na jakim mógł bez skrupułu pokazać się najwykwintniejszy dżentelmen i kazał go sobie przyprowadzać co dzień o drugiej, jeżeli pogoda sprzyjać będzie.
Zaraz nazajutrz jeździł już po lasku Bulońskim aż do zmroku, ale bez żadnego rezultatu.
Następnego dnia to samo.
Pośpieszamy dodać, że się tem bardzo nie zraził.
Niebo pokryte chmurami, z po za których nie przebijał najmniejszy promyk słońca, silny wiatr, poruszający gałęziami drzew i wzbijający tumany suchych liści, nie zachęcał wcale do spaceru.
Mało było widać powozów, szczególniej odkrytych..
Jeżeli przejeżdżały, to tylko landa szczelnie pozamykane.
Ale trzeciego dnia słońce się od samego rana ukazało — atmosfera się ociepliła, a po południu było, co się nazywa, ładnie.
Powozy, jeźdźcy i amazonki, tłumnie do lasku napływały.
Herman przybył jeden z pierwszych. i za miejsce obserwacyjne obrał sobie aleję, prowadzącą od bramy Dauphine do końca jeziora.
Pewnym był, że zobaczy ztąd wszystkie powozy, bo przez Muettę, oraz przez bramę Maillet przejeżdża ich bardzo niewiele.
Wolnym kłusem przebywał przestrzeń, jakąśmy wskazali, a uważnie śledził każdy wehikuł, a zwłaszcza każdą karetę.
Nagle zadrżał.
Ktoś mu położył rękę na ramienia.
Zbladł, ale zaraz przyszedł de siebie i odwrócił się z uśmiechem na ustach, bo posłyszał głos dźwięczny, wesoły, który wykrzyknął:
— A co? wcale się nie omyliłem! To naprawdę hrabia d’Angelis!
— We własnej swojej osobie, baronie — odpowiedział Vogel, podając rękę na przywitanie jeźdźcowi, który go zaczepił.
Jeździec ten był to tęgi, trzydziestoletni mężczyzna, brzydki, ale pomimo to dość przyjemny i sympatyczny.
Był w żałobie, a siedział na przepysznym koniu irlandzkim wartującym najmniej pięćset luidorów.
— Jesteś więc w Paryżu, kochany hrabio? — zapytał.
— Jak pan widzisz — odpowiedział Vogel.
— Od kiedy?
— Od kilku tygodni.
— Przyjechałeś pan na długo?
— Kto to może wiedzieć? Czyż ja wiem kiedy dzisiaj, co będę robił jutro? — Żyję z dala na dzień, ulegam kaprysom moim. Dopóki mi się miasto podoba, dopóty w niem przebywam. Skoro tylko zacznie mnie nudzić, uciekam. Zdaje mi się, że już nawet kiedyś przy jakiejś sposobności wypowiedziałem panu to wyznanie mojej wiary.
— Szczęśliwy z pana człowiek, bo jako ptak wolny. Spodziewam się, że pana Paryż nie znudził dotąd jeszcze?
— Wcale nie.
— Nie myślisz pan porzucić go tak prędko?
— Z pewnością że nie.
— Wybornie! Cieszę się z tego spotkania, panie hrabio, i oddaję ci się do dyspozycji. Może jako urodzony paryżanin, potrafię się panu przydać się na co?
— Przyjmuję towarzystwo z całego serca. — Jesteś pan prawdziwie uprzejmym dżentelmenem.
— Jestem obowiązanym panu i nie zapomniałem o tem.
— A ja zupełnie zapomniałem o tej bagatelnej przysłudze! — Jakże się powodzi panu?
— Dosyć dobrze...
— Cóż pan porabia obecnie?
— Zjadam trzecią sukcesyą... Wuj, na którego wcale nie liczyłem i który za życia w najgwałtowniejszej potrzebie nie dałby mi był stu luidorów — zapisał mi sto tysięcy dukatów,. To akurat tyle, że wystarczy na trzy lata...
Więc pan przejesz te trzykroć sto tysięcy liwrów?
— Będą tacy, co je wspólnie ze mną przejadać będą i w ostatnia dniu trzeciego roku będziemy najzupełniej na czysto.
— A następnie?
— Następnie? — otrzymam zapewne jaki nowy spadek, czwarty, potem piąty, szósty i tak dalej... To mój fach, kochany hrabio... Ale co się pan tak wpatrujesz w tamta drogę?...
— Nie wpatruję się, tylko szukam...
— Szuka pan kogo?...
— Tak...
— Przepraszam za niedyskrecyą... ale mężczyzny czy kobiety?...
— Nie mogę nie być szczerym względem pana... Czekam na kobietę..:
— Ładną?
— Tak mi się przynajmniej zdaje...
— Pokażesz mi ją pan, gdy będzie przejeżdżać, a zanim mnie opuścisz, ażeby jej towarzyszyć, dasz, mi swój adres, bo pragnę koniecznie, abyśmy zobaczyli się jeszcze...
— Oto moja karta... — odpowiedział Vogel.

— A oto moja... — odparł wesoły młodzieniec, podając bilet wizytowy z adresem.
Baron Ludwik de Beuzeval.
17 Boulevard de Capucines.

I dodał, rzuciwszy okiem na karty Hermana:
— Jesteśmy sąsiadami... Prześlicznie....
Baron ile Beuzeyal, prawdziwy dżentelmen, zawiązał stosunki z mniemanym hrabią d’Angelis w dziwnych, chociaż nie zbyt nadzwyczajnych okolicznościach.
Dwa lata term, pan de Beuzeval, szlachetny i dzielny chłopak, chociaż rozrzutnik niepoprawny, znajdował się w Hamburgu, gdzie w tym samym czasie bawił i Vogel także.
Młody francuz w towarzystwie pewnej śpiewaczki, mulatki, głupiutkiej, ale bardzo ładnej, dokończał właśnie przejadania drugiej, jaką otrzymał, sukcesyi.
Mieszkał w tym samym hotelu, co pseudo-hrabia.
Jadali przy jednym stole i od czasu do czasu, zamieniali ze sobą słów parę.
Baron grywał grubo, ale nie miał ani ża grosz szczęścia.
Pewnego wieczoru zgrał się tak, że literalnie nie wiedział co począć ze sobą, a tu miał, jeszcze kobietą na karku.
Vogel spostrzegł to jego zakłopotanie.
A właśnie, w tym czasie, wbrew zwyczajowi, wygrywał znaczne sumy.
Z uprzejmością, jaka się dosyć często napotyka pomiędzy graczami, ex-kasyer ofiarował dyskretnie usługi swoje baronowi, a ten przyjął je baz żadnej ceremonii...
Skoro mu nadeszły pieniądze z Francyi, zwracał zaraz pożyczkę zaciągniętą, ale nie zapomniał o wyświadczonej przysłudze, który cenił, nadzwyczajnie.
Nie mamy potrzeby dodawać, że pan Beuzeval uważał Vogla za rzetelnego dżentelmena i za grubo bogatego człowieka


LVII.

Vogel i de Beuzeval, rozmawiając ciągle, jechali powoli jeden obok drugiego.
Mniemany Angelis nie spuszczał oczu z drogi i uważnie przypatrywał się powozom, jadącym w nieskończonym szeregu.
Obaj jeźdźcy przybyli do jeziora.
Baron chciał jechać dalej.
— Lepiej może zawrócimy z powrotem? — powiedział Vogel.
— Dobrze, ale dla czego?
— Bo do okoła jeziora tyle się nagromadziło powozów, że osoba, która mnie interesuje, przemknęłaby niepostrzeżona...
— Więc wracajmy — odpowiedział pan de Beuzeval, wykręcając koniem.
Rozmowa rozpoczęły się na nowo.
Na wpół drogi, pomiędzy jeziorem a bramą Dauphine, Vogel zadrżał i nagle zatrzymał wierzchowca.
— Co panu? — zapytał baron.
Ex-kasyer nic nie odpowiedział.
Spostrzegł oto wspaniały ekwipaż, za którym trzy dni temu gonił napróżno.
Młoda dama i młoda obok niej panienka, siedziały w głębi powozu, na przodzie tylko nie było dwóch chłopców.
Całe szeregi powozów oświetlało wesołe słońce, w którego promieniach błyszczały szkła latarni i srebrne czy bronzowe ozdoby uprzęży.
Kiedy ekwipaż nadjechał na wprost Hermana i pana de Beuzeval, pierwszy z nich pomyślał sobie:
— Pod jakimkolwiek pozorem musza opuścić barona, puszczę konia pomiędzy pojazdy i niech mnie dyabli porwą, jeżeli tym razem nie uda mi się jechać trop w trop aż do końca za temi damami.
Właśnie miał wykonać zamiar, gdy niespodziewana okoliczność uczyniła go zbytecznym.
Młoda kobieta przypadkiem odwróciła głowę w stronę jeźdźców i zatrzymała roztargnione spojrzenie na panu Beuzeval.
Baron skłonił się z uszanowaniem.
Odpowiedziała na ukłon uśmiechem i lekkim skinieniem głowy.
Szereg powozów ruszył dalej.
Vogel patrzył zdumiony.
— Pan znasz tę damę? — zapytał Vogel.
— Mam honor — odpowiedział pan de Beuzeval. — Prześliczna osoba i bardzo dystyngowana.
— Prawda, że prześliczna. Ale któż to taki?
— Hrabina de Rochegude.
Gdyby był piorun spadł w tej chwili pod nogi ex-kasyera, nie byłby go o takie wrażenie przyprawić.
— Czy ja dobrze słyszałem? — mruknął, a głośno powtórzył:
— Hrabina de Rochegude?
— Tak, panie.
— Zamężna? — wykrzyknął Vogel — zamężną jest ta dama?
— Jakto, czy jest zamężną? — zapytał paryżanin ironicznie. — Czy nie wziąłeś jej pan przypadkiem za kokotkę. Toby mnie bardzo dziwiło, kochany hrabio, trudno chyba o kobietę uczciwszą z anielską bodaj twarzą Nic a nic nie rozumiem też pańskiego ździwienia. Po raz pierwszy widzisz zapewne hrabinę?
Ex-kasyer miał już czas przyjść do siebie.
— Tak — odrzekł — pierwszy raz widzę hrabinę, ale ździwienie moje nie wyda się panu nienaturalnem, skoro się dowiesz, że znałem dawniej albo raczej, że spotykałem dawniej młodą kobietę, nadzwyczajnie do pani de Rochegude podobną.
— Jak dawno temu? — zapytał pan de Beuzeval.
— Z dziesięć lat.
— Gdzieżeście się państwo spotkali?
— W Paryżu w 1859 r., gdy bawiłem tu kilka miesięcy.
— To może właśnie hrabinę pan widywałeś?
— Niepodobna.
— Dla czego?
— Osoba, o której mówię, była zamężną, a mąż jej, którego nazwiska zapomniałam, nie należał wcale do świata, arystokratycznego.
— To niczego nie dowodzi, zwłaszcza, że mąż ów umarł i pani da Rochagude weszła w powtórne związki, jako młoda, zaledwie ośmnastoletnia wdowa.
— W takim razie, być może, że to ta sama osoba.
— Założyłbym się o to.
— Któż tu jest ten pan de Rochegude, proszę pana?
— Wielki pan, w calem znaczenia tego słowa. Prześliczny mężczyzna, oficer, wielce zasłużony pułkownik pułku huzarów1, stojącego w tej chwili w Prowancyi.
— Hrabia zatem nie znajduje się w Paryżu?
— Nie, ale przyjeżdża bardzo często. Hrabina nie może mu towarzyszyć do obozu, z powodu, że ma przy sobie młodziutką siostrę i dwóch synków...
— Pan de Rochegude ma dwóch synków! — wykrzyknął Vogel.
— Jednego tylko — odrzekł baron. — Starszy syn hrabiny pochodzi z pierwszego małżeństwa. Hrabia kocha go jak swego.
— A — mruknął ex-kasyer.
A po chwilowem milczeniu dodał:
— Wyjątkowo świetny powóz i uprząż wspaniała oznaczają wielką fortunę.
— Rochegude jest bardzo bogaty, a i żona jego także. Dwie panny de Cernay odziedziczyły po kuzynie swoim siedm, czy ośm milionów franków, co wcale nie przeszkadza, iż małżeństwo hrabiego było małżeństwem z miłości. Cały to, prawdziwy romans, ale że mało o nim wogóle mówiono, więc nie mogłeś się nigdy dowiedzieć szczegółów. Czy zauważyłeś pan młodą panienką, siedzącą obok pani de Rochegude?
— Nie, nie zauważyłam.
— Jest to panna Klara de Cernay, najwyżej ośmnastoletnia, a piękna, jak marzenie. Przepyszna partya...
— Żeń się pan z nią zatem — powiedział Herman z przymuszonym trochę uśmiechem.
Baron wyruszył ramionami.
— Niej jestem z gliny, z której urabia się mężów — odpowiedział — muszę sam sobie oddać tę sprawiedliwość. Któraż rozsądna panna, wyszłaby za człowieka, pochłaniającego sukcesye z zapamiętałą wytrwałością! Za stary zresztą jestem dla takiej młodziutkiej dzieweczki. Klara de Cernay prześliczna i posiadująca sto pięćdziesiąt, czy sto sześćdziesiąt tysięcy liwrów renty, ma prawo wybierać i grymąsić, zwłaszcza, że doskonale jej przy boku siostry.
— Czy pan żyje w przyjaźni z państwom de Rochegude? Czy- często pan widuje hrabinę?
— Jestem bardzo dobrze z hrabią Lionelem i gdy jest w Paryżu, bywam u niego na zebraniach czwartkowych, w czasie nieobecności męża, hrabina damy tylko przyjmuje, ale spotykam ją od czasu do czasu w salonach jej przyjaciół. Hrabina nie jest kobietą światową. Przekłada życie domowe nadewszystko. W towarzystwach bywa jedynie dla, przyjemności siostry. Żyje na stopie właściwej sobie, posiada najpiękniejsze w całym Paryżu powozy i konie, posiada wspaniałe klejnoty, z tem wszystkim lubi jednak życia skromne. Wyjątkowa to kobieta, istota doskonała prawdziwie.
— Ho, ho, z jakimże wielkim zapałem mówisz pan o hrabinie! — zauważył Vogel z tym samym wymuszonym uśmiechem.
— To nie zapał — odrzekł pan de Beuzeval — to uwielbienie najszczersze! Gdybyś pan znał tę damę, tak samo mówiłbyś o niej. Człowiek, do którego należy, posiada skarb niezrównany. Bóg go wybrańcem uczynił.
Ex-kasyer zwiesił głowę.
On był wszakże takim wybrańcem, Bożym. Nie umiał jednakże ocenić i utrzymać owego skarbu...


LVIII.

Vogel dopiął celu.
Odnalazł Walentynę, ale odnalazł ją zamężną! Odnalazł ją, jako żonę hrabiego Lionela de Rochegude!
Spełniło się zatem przeznaczenie tej, która nazwisko jego niegdyś nosiła, spełniło się pomimo intryg wszelakich.
Spełniło się pomimo podstępnego pojedynku i ciężkiej rany, śmiertelnej prawie, zadanej człowiekowi, którego miłość stawała jako nieprzeparta ongi przeszkoda pomiędzy nim a panną de Cernay.
Na nic się zdały zatem wszelkie kłamstwa i zdrady, na nic usiłowania, ażeby wykopać przepaść pomiędzy de Rochegudem a Walentyną.
Dzięki komedyi samobójczej, zerwał więzy nieszczęśliwego dziecka i jest oto żoną Lionela.
Co przedsięwziąć, żeby jaką korzyść z tego osiągnąć?
Nie chcąc, żeby pan de Beuzeval zauważył jego milczenie, rozpoczął rozmowę na nowo:
— Kochany baronie — rzekł — oświadczyłeś łaskawie przed chwilą, że mi dopomożesz do uprzyjemnienia pobytu w Paryżu, w którym parę miesięcy przepędzić zamierzam.
— Gotów jestem dotrzymać słowa, kochany hrabio! — odrzekł Beuzeval — rad będę nawet, jeżeli dasz mi sposobność uiszczenia się z długu wdzięczności, Rozporządzaj mną, proszę cię o to. Sposób, w jaki puszczam spadające pa mnie sukcesye, wyrobił mi ogromne Wzięcie wpośród dam, polujących na mamonę. Hrabia jesteś podobno człowiekiem bardzo bystrym?
— Tak — odpowiedział Vogel.
— I naturalnie — ciągnął baron — pragniesz się zabawić, ale nie pragniesz, jako człowiek rozsądny, aby cię za nadto podskubano. Masz najzupełniejszą racyę, a we mnie będziesz miał najwytrawniejszego przewodnika. Obowiązuję się wprowadzić pana do buduarów, których drzwi nie dla każdego się bynajmniej otwierają. Czy wabi pana wesoły światek, o którym mówię? Czy pragniesz pan pouwijać się wpośród labiryntów paryzkich?
Pseudo-Angelis potrząsał głową.
— Nie — odrzekł z uśmiechem — nie życzę sobie tego. Półświatek jest wszędzie jednakowy prawie — odrzekł. Na usługi dam z tej sfery oddałem najpiękniejsze lata mojej młodości i dwa, czy trzy miliony franków, czego zresztą wcale nie żałuję. Ale podobne szaleństwa muszą mieć kres swój, także i ja też zobojętniałem już na nie.
— Już w tym wieku? — wykrzyknął pan de Beuzeval.
— Najprzód mam lat blizko czterdzieści.
— Lata nic nie znaczą, znaczy tylko temperament — odrzekł baron. — Ja nie zobojętnieję nawet w najpóźniejszej starości. Prędzej mnie sukcesye zaprzestaną dochodzić, niżeli znudzi puszczanie pieniędzy z pożeraczkami pereł.
— To dowodzi, że pan zawsze młodym będziesz, a ja już nim niestety, nie jestem. Pragnę wyrobić sobie w Paryżu stosunki poważniejsze, pragnę obracać się w dystyngowanym i nieskazitelnym świecie. Wczoraj złożyłem wizytę ambasadorowi niemieckiemu, który przyjął mnie bardzo łaskawie i oświadczył gotowość otworzenia mi wstępu na salony oficyalne. Pana chciałem prosić o zapoznanie mnie z salonami arystokratycznemi, bo masz liczne zapewne wśród nich stosunki.
— Nic łatwiejszego. Uprzedzam pana tylko, że te salony nie są zbyt wesołe. Odwiedzam je dla konwenansu jedynie.
— Powtarzam panu, że nie szukam wcale wesołości, chodzi mi tylko o towarzystwo wyborowe.
— A więc dobrze. Gdyby Lionel de Rochegude był w Paryżu, najpierwbym pana do niego zaprowadził. Tymczasem udamy się gdzie indziej. Czy jesteś zagorzałym wyznawcą celibatu, kochany hrabio?
— Nie jestem wcale nieprzyjacielem małżeństwa, ale po co to pytanie?
— Z pańskim majątkiem i pozycyą możnaby śmiało pomyśleć o pozyskaniu sobie względów panny Klary de Cernay, i siostry hrabiny — odrzekł de Beuzeval.
— Ależ jam cudzoziemiec — wykrzyknął Vogel.
— Cóż to przeszkadza? — Mówisz pan lepiej odemnie po francuzku i bardziej niż ja wyglądasz na paryżanina.
— Zapominasz pan o moim wieku! — Przed chwilą mówiłeś, kochany baronie, że ty już za starym jesteś dla takiej młodziutkiej dzieweczki, a ja przecie jestem grubo od pana starszy.
— Nię chcę temu wcale wierzyć! Jesteś pan eleganckim i pięknym, co się nazywa, mężczyzną. Na pańskiem miejscu starałbym się o pannę Klarę.
— Zaprzestań żartów, baronie!
— Myślę że te moje żarty nie są znów tak bardzo naiwne! W domach, do których pana wprowadzę, spotkasz napewno pannę de Cernay. Posłuchaj zatem dobrej rady i strzeż pilnie swojego serca! Panna Klara jest bardzo powabną.
— Nie obawiaj się pan o mnie — odrzekł Vogel z uśmiechem. — Serce moje oddawna zamarło.
— Jedno spojrzenie pięknej kobiety powoduje zmartwychpowstanie. Źle ugaszony węgiel rozżarze się i wybucha niespodzianie płomieniem z zimnych popiołów. To się. często zdarzało. Ja bo niczego podobnego nie obawiam się, dzięki Bogu.
— Dla czego?...
— Bo palę się bezustannie...
Vogel przyjął te słowa wybuchem śmiechu, i rozmowa zeszła na ton żartobliwy, jakiego dotąd nie miała.
Nie będziemy towarzyszyć dwóm jeźdźcom, przyjaźń których stawała się coraz bardziej poufałą i którzy wyjechali razem z lasku Bulońskiego i razem zjedli obiad w jednej z restauracyj na bulwarach.


∗             ∗

Nie chcąc zanadto przedłużać naszego opowiadania, — powiemy w krótkości tylko czytelnikom naszym, co zaszło od ślubu Lionela i Walentyny.
Zadanie tą przyjdzie, nam z wielką łatwością.
„Szczęśliwe narody, co nie mają historyj!“ powiada stary jakiś i prawdziwie mądry aforyzm, łatwo dający się stosować i do rodzin i do narodów.
Szczęścia hrabiego i hrabiny de Rochegude opisać trudno, bo było to szczęście ciche, ale zupełne.
Po roku pożycia urodził się im syn, któremu na chrzcie nadani imię Grzegorz.
Walentyna, nad wyraz delikatna, zaproponowała, aby małego Armanda odesłać na wieś i wychowywać tam w pałacu de Rochogude.
Lionel nie przystał na to.
— Obiecałem kochać to dziecię, jak swoje własne — powiedział, a nie były to bynajmniej czcze tylko słowa.
— Dobrym jesteś i szlachetnym nieskończenie!... — szeptała rozczulona matka.
I dwaj otóż chłopcy chowali się razem, wiedzieli, że są braćmi, ale nie wiedzieli, że nie noszą tego samego nazwiska.
Armand, tak samo jak Grzegorz, nazywał ojcem pana de Rochegude
Lionel nie robił żadnej między nimi różnicy, zarówno ich pieszczotami obsypywał.
Zbytecztem byłoby zapewniać, że Klara także jednakowo obu malców uwielbiała.
Czyż bo nią byli obaj dziećmi jej ukochanej siostry?
Przez cały przeciąg lat dziesięciu, jedna tylko chmura zaciemniła jasne niebo małżonków, jedyna boleść wycisnęła im łzy z oczu.
Matka hrabiego umarła po krótkiej chorobie w dość wczesnym względnie wieku.
Wiemy, co to była za doskonała kobieta pod każdym względem.
Wiele łez szczerych poświęcono jej pamięci, ale że wszystko zaciera się z czasem, więc po trzech latach głęboka boleść państwa Lionelów zmieniła się w rzewne melancholiczne wspomnienie.
Nie jeden z naszych czytelników żdziwi się może, dla czego Rochegude dołączywszy do olbrzymiego majątku własnego równie wielki majątek żony, nie podał się do dymisyi i nie porzucił służby...
Postępowanie jego było całkiem naturalne.
Potomek rodziny, mające w rodzie swym kilku marszałków Francyi, syn generała, Lionel, zamiłowany był w swoim zawodzie i wyglądał z utęsknieniem wojny, aby nowym jakim świetnym czynem opromienić nazwisko.
Na tę intencyę ponosił wszelkie ofiary, na tę intencyę zdecydował się nawet żyć całemi miesiącami zdala ot Walentyny...


LIX.

Dopóki żyła matka hrabiego, młode stad rezydowało w pawilonie, do którego nie raz już wprowadzaliśmy czytelników naszych.
We dwa lata potem, hrabia uznał, że dla Walentyny, Klary i dzieci trochę tam jest za ciasno i wymógł na żonie, ażeby zajęła główny apartament pałacowy.
Walentyna zgodziła się na to z pewnym żalem, taką bo cześć miała dla pamięci pani de Rochegude, że pokoje, w których tak długo przemieszkiwała, wydawały jej się nietykalną świątynią.
Pokoje te były bardzo obszerne, umeblowane w stylu Ludwika XVI. z przepychem, prawdziwie królewskim.
W tym, w którym głównie przebywała nieboszczka, wisiał prześliczny obraz Zmartwychwstanie Chrystusa Eustachego de Sueur, zachwycający portret hrabiny, gdy miała lat dwadzieścia pięć, Pawła Delaroche.
Pod dziełem Le Sueura stał klęcznik.
Na wprost portretu fotel ogromny.
Walentyna uklękła najprzód, aby się pomodlić trochę, potem usiadła na fotelu i długo się wpatrywała w rysy szlachetnej matrony.
Do pokoju sypialnego przechodziło się przez duży przedpokój i mały salonik.
Jedne drzwi boczne prowadziły do ogromnego gabinetu tualetowego, drugie do pokoju dziecinnego, mającego znowu połączenie z apartamencikiem panny Klary.
Syn Hermana i syn Lionela, sypiali więc pomiędzy młodą swoją matką i młodziutką ciotką.
Dobrze byli strzeżeni!...
W chwili, kiedy przestępujemy próg salonu, jasny płomień pali się na kominku z białego marmuru...
Dziewiąta dopiero co wybiła na zegarze.
Świece w dwóch kandelabrach płoną pozapalane.
Walentyna jest w tualecie wieczorowej bardzo skromnej, w sukni blado niebieskiej zaledwie wyciętej, bez żadnych klejnotów, oprócz kolczyków z szafirów.
Gerlanda z powoi owijała sploty prześlicznych jej blond włosów.
Obecnie zapina kolję z pereł na białej szyi swej siostry.
Klara spełniła wszystkie obietnice z dzieciństwa.
Rozkoszna, mała dziewczynka z ulicy Mozarta i Bas Meudon, stała się niezwykle piękną dziewicą.
Baron wcale nie przesadził.
Moralne przymioty panny de Cernay nie ustępowały w niczem doskonałości plastycznej.
Łagodność i dobroć, prostota i, skromność, łączyły się z przedziwną inteligencyą. Klara uwielbiała siostrę, kochała Lionela, kochała obu malców nad życie.
— Masz tylko jednę wadę, moja kochanko — mówiła jej czasami z uśmiechem hrabina — mianowicie zamiłowanie w tańcu.. Gdyby bale mniej trochę zawracały ci główkę, byłabyś doskonałością!...
— Cóż chcesz, siostrzyczko — odpowiadała
Klara, śmiejąc się srebrzystym głosikiem swoim — czy jest kto na świecie bez ale...
Panna de Cernay miała na sobie tego wieczoru. suknię z krepy różowej, tak samo skromnie wyciętą jak i suknia Walentyny, z krótkiemi rękawami, odsłaniającemi białe rączki, trochę przyszczupłe jeszcze, ale z tem wszystkiem zgrabniutkie.
Podwójne sznurki pereł, okręcone na rączkach, naszyjnik, podarunek hrabiego da Rochegude — stanowiły cenną bardzo, ale zupełnie dziewiczą ozdobą.
Trzy róże, wpięte w ciemne włosy, dodawały twarzyczce wyraz interesujący.
Rękawiczki, wachlarze i bukiety obudwa sióstr leżały przygotowane na maleńkim stoliczku z starej laki Koromandelskiej.
Szerokie rotundy futrem podszyte spoczywały na jednym z foteli.
Walentyna skończyła zapinanie naszyjnika.
— No już, moja pieszczotko, jesteś gotową — powiedziała.
— Czy ładnie wyglądam? — zapytała naiwnie Klara.
— Jak zawsze, droga kokietko... — odrzekła hrabina.
I usiadła, albo raczej osunęła się na fotel, bo się poczuła na raz mocno osłabioną.
Zamyślony wyraz twarzy nie zgadzał się w tej chwili z jej wieczorową śliczną toaletą.
Klara zajęta przed lustrem poprawianiem jakiegoś szczegółu toalety, nie zauważyła na razie, co się z siostrą zrobiło.
Ale kiedy przypięła trochę bliżej skroni jednę z róż, jako za daleko posuniętą, spojrzała na Walentynę i spostrzegła zmienione jej rysy.
Zaniepokoiło ją to śmiertelnie.
— Walentyno kochana!... — wykrzyknęła — co tobie jest? Czyś cierpiąca?...
Hrabina wstrząsnęła głową.
— Jest ci coś jednak, to widoczne... — mówiła Klara. — Jesteś czegoś zasępiona nadzwyczajnie... Masz może jakie zmartwienie?...
— E!... dzieciaku serdeczny, a jakież jabym mogła mieć zmartwienie?... Czyż nie jestem najszczęśliwszą ze wszystkich kobiet na świecie?... Pan Bóg dał mi dwóch synów... taką, jak ty siostrę... i takiego, jak Lionel męża!... O! gdyby był on tutaj...
— Gdyby był, bardzobym była kententa... — podchwyciła żywo młoda dzieweczka — ale go niema i oto cała przyczyna złego... Brak ci dziś Lionela więcej niż kiedykolwiek... wszak prawda?...
— Być może... — odrzekła hrabina.
— Miałaś jednakże list dzisiaj od niego?...
— Pisze do mnie codziennie...
— Nie doniósł ci czasami jakiej złej nowiny?
— Czyżbym ją ukrywała przed tobą... Nie... Lionel pisze mi, o czem dzięki Bogu nie wątpię i nigdy wątpić nie będę... że kocha mnie nad wszystko w święcie...
— Ślicznie!... — wykrzyknęła Klara, klaszcząc w rączki. — Oto właśnie, co powinien zawsze pisać mąż... ale i mój będzie to samo pisywał... Jeżeli będę go miała... i jeżeli zdala będzie odemnie, co się nigdy chyba nie przytrafi, bo nie pozwoliłabym na to pod żadnym warunkiem.. Ale kiedy wszystko jest jak najlepiej, z jakiejże przyczyny twój nagły smutek?...
— Zapewniam — cię Klaruniu, że nie jestem wcale smutną...
— A cóż więc, kochany kłamczuchu, znaczy łza błyszcząca na rysach i grożąca spadnięciem na stanik?.. Osuszę ją zaraz mojemi ustami...
I pani de Cernay uklękła przed siostrą na dywanie i wypiła łezkę, która istotnie miała się z oczu stoczyć.
Walentyna zarzuciła jej ręce na szyję i przycisnęła do drżącej piersi.
— Masz racyę... Po co mam kłamać?... Prawda, że jestem smutną, lubo smutek mój niema żadnego powodu... Sama nie wiem, co mi się stało... Instynktownie serce mi się ścisnęło, jakby przeczuwało jakieś blizkie niebezpieczeństwo... Nie wiem dla czego, zdaje mi się jednakże, że tej nocy spotka mnie jakieś nieszczęście...
— Każ wyprzęgać!... — zawołała Klara. — Za nic w świecie na bal nie pojadę... Pozostaniemy w domu...
— Dla czego, kochana waryatko?.... Dla czego pozbawiać cię mam przyjemności, dla jakichś urojeń niedorzecznych... Nie przyjmuję ofiary!... Markiza de Simeuse i jej córka czekają nas i liczą na nas.. Nieobecność szczegółniej twoja, zmartwiłaby ich, a może nawet i obraziła... Zresztą samotność, to niedobre lekarstwo na myśli ponure, muzyka, ruch i wesołość rozpędzą je od razu...
— Jakto, więc chcesz?... — powiedziała Klara.
— Chcę pojechać... odpowiedziała Walentyna — Czas już nawet wielki.
Podniosłą się i zadzwoniła.
Panna służąca ukazała się natychmiast.
— Podaj nam futra... — rzekła hrabina — i powiedz lokajowi, żeby zajeżdżać kazał.


LX.

Rozkazy hrabiny — zostały niezwłocznie: wykonane i tualety dwóch sióstr zniknęły pod futrami.
Panna służąca wzięła kandelabr w ręką, ażeby sprowadzić panie po schodach.
— Przed odjazdem muszę jeszcze dzieci pocałować... powiedziała Walentyna.
— Czy pani hrabina każe sobie poświecić? — zapytała pokojówka.
— Niema potrzeby — zbyt jasne światło, mogłoby rozbudzić malców.
Pani de Rechegude otworzyła ostrożnie drzwi do sąsiedniego prześlicznego pokoiku, obitego kartonem perłowym w duże różnokolorowe kwiaty.
Obaj chłopcy spali obok siebie w jednakowych łóżeczkach.
Obaj piękni jak aniołkowie, niepodobni byli jednak do siebie.
Starszy Armand, o włoskach blond, przypominał Walentynę.
Jerzy o wiele ładniejszy, był żywym portretem Lionela.
Śpiąc w zgrabnych dziecinnych pozach, uśmiechali się rozkosznie.
Walentyna wpatrywała się w obu przez chwilę z nieopisaną czułością.
Potem pochyliła się nad jednym i drugim, i oba pocałowała leciutko.
— Do widzenia, moje aniołki... do widzenia, moje skarby... — szeptała, wychodząc z pokoju — No, jedźmy teraz — odezwała się do Klary.
Wielkie zamknięte lando czekało obok peronu.
Lokaj otworzył drzwiczki i zapytał:
— Gdzie każe jechać pani hrabina?
— Do markizy de Simeuse... — odpowiedziała Walentyna.
Markiza de Simeuse była damą wielką i ogromnie bogatą..
Miała jedyną córkę, w tym samym prawie wieku co Klara de Cernay, i tak samo prawie piękną.
Panienki kochały się bardzo.
Pani do Simeuse zajmowała przy ulicy Varennes przepyszny pałac, należący: od wieków do rodziny jej męża.
Przyjmowała bardzo często, ale nie wydawała nigdy wielkich balów.
Wieczór, na który jechała Walentyna z Klarę, nie był też wcale balem, był po prostu zabawą tańcującą dla pięknych patrycyuszek z przedmieścia Saint-Germain.
Apartamenty recepcyjne pomieścić mogły siedmset do ośmiuset osób.
Markiza nie zapraszała nigdy więcej nad sto pięćdziesiąt lub dwieście osób.
Każdy też czuł się swobodnym, kolacya bez żadnej ceremonii podawana była na zimno; ciasta, cukry, owoce i mrożony szampan, podawano zwykle o drugiej po północy na zakończenie zabawy.
Hrabina i Klara przybyły trochę po dziesiątej i zastały już wielkie ożywienie w salonach.
Tańczono już zapamiętale.
Panna de Simeuse opuściła swojego tancerza i pobiegła na spotkanie Klary.
Markiza poważniejsza podeszła wolno do pani de Rechegude, ujęła ją za ręce i posadziła przy sobie.
Gdy kadryl się skończył, Walentynę młodzież otoczyła.
Wszyscy ubiegali się o honor zapisania na jej karnecie choć do jednego walca lub polki.
Hrabina odmawiała z uśmiechem, ale stanowczo, bo się czuła trochę zmęczoną.
Głównym jednak powodem odmowy — o którym nie wspominała — było to, że w nieobecności męża nigdy nie tańczyła.
Jasne światło, balowe toalety, muzyka i ożywienie, wywarły skutek, jaki przewidywała.
Dziwny, niepojęty smutek, jaki ją ogarniał, rozwiał się i jak dym wiatrem uniesiony.
Czarne przeczucia już jej nie dokuczały teraz.
Rozmawiała wesoło z panią de Simeuse.
— Ah! — myślała sobie — jakże ja dobrze zrobiłam, żem tu przyjechała.
Na raz odbił się o jej uszy tajemniczy dźwięk dzwonu i jakby przepowiednia jakiejś nieuniknionej katastrofy.
Fortepian milczał.
Lokaje roznosili tace z chłodnikami.
Drzwi salonu się otworzyły.
Szwajcar — wspaniały i uroczysty w swoim ubraniu à la française, w krótkich spodniach, pończochach jedwabnych i trzewikach ze srebrnemi sprzączkami — ukazał się w progu i donośnym głosem zaanonsował:
— Pan baron de Beuzeval... Pan hrabia d’Angelis.
Walentynę dreszcz przeszedł po całem ciele — zdawało jej się, że jakaś mgła zasłoniła jej oczy.
Markiza pochyliła się do niej.
— Nazwisko d’Angelis nie znane jest wszak pani? — zapytała.
Pani de Rochegude skinęła potakująco głową.
— To mnie wcale nie dziwi — ciągnęła pani de Simeuse. — Pan d’Angelis jest to dystyngowany pod każdym względem cudzoziemiec, dawny znajomy barona de Beuzeval, który przedstawił mi go przed kilku dniami i prosił o pozwolenie przyprowadzenia dzisiaj... Wiadomo pani, że bardzo niechętnie zawiązuję nowe stosunki, musiałam jednak zrobić wyjątek dla hrabiego, przez wzgląd na jego protektora.
Walentyna nie nie odpowiedziała.
Zaledwie słyszała, co do niej mówiła markiza.
Wlepiła w nowo przybyłych przerażone spojrzenie i wydało jej się, że widzi, jak przez mgłę jakieś złowieszcze widmo.
Naraz zadrżała i zbladła.
Ujrzała Hermana Vogla, zmienionego wprawdzie, ale nie do tego stopnia, żeby go poznać nie była w stanie. Zjawiał się niespodzianie i szedł widocznie ku niej.
Graf d’Angelis nie wyglądał jednakże na widmo.
Ubrany był z wyszukaną starannością, a fizyognomię miał spokojną i uśmiechniętą, fizyognomię człowieka najzupełniej szczęśliwego.
Czarny garnitur, sporządzony przez jednego z najpierwszych widocznie krawców paryzkich, uwydatniał zgrabne jego kształty, bielizna była śnieżnej białości, na ręku zgrabne rękawiczki, pod lewą pachą wsunięty z gracyą szapoklak.
Pan de Beuzeval — dżentelmen najczystszej krwi — wydawał się ciężkim i prawie niezgrabnym, obok ex-kasyera Jakóba Lefevre.
Obaj panowie szli wolno przez salon w kierunku markizy.
Baron podawał rękę w prawo i w lewo, i przedstawiał znajomym pomerańczyka.
Swoboda tego ostatniego, świadczyła, iż był doskonale obyty ze światem arystokratycznym.
— Kochany baronie — rzekł Vogel do barona, zatrzymując go na chwilę — zdaje mi się, że poznaje tę piękną damę, siedzącą obok pani de Simeuse... Niestety, mam wzrok krótki, a nie mogę posługiwać się lornetką... Może się mylę zatem...
— Nie! nie mylisz się, panie hrabio.. Ta piękna osoba, jest rzeczywiście panią de Rochegude... Czarująco wygląda, ale jest dziwnie blada... Może cierpiąca.
— Przedstawisz mnie pan, wszak prawda?...
— Najchętniej, ale jak już mówiłem, hrabina nie przyjmuje żadnego mężczyzny, gdy męża niema w Paryżu.
— Mniejsza o to... Będę ją spotykać w świecie... Przedstaw mnie pan, bardzo proszę...
— W tej chwili... Tylko baczność, hrabio, nie rozkochaj się w pani de Rochegude, bo to byłoby szaleństwem, a na nic by się nie zdało... stanowczo na nic... Uczciwa to kobieta, w całem znaczeniu tego słowa...
— Bądź spokojny, baronie! — odrzekł Vogel z dziwnym jakimś uśmiechem — nie zakocham się, ręczę za to... Serce moje, jak ci już powiedziałem, od dawna zamarło...
Hrabia i baron ciągle naprzód postępowali.
Już mała tylko przestrzeń rozdzielała ich od pani de Simeuse, a tem samem i od Walentyny.
Młoda kobieta blizka zemdlenia, zachwiała się w fotelu.
Profesor Solfedżio zasiadł do fortepianu i rozpoczął walca.


LXI.

Niepodobna było Walentynie ukrywać dłużej pomieszania.
Nie panowała już nad sobą, osłabienie opanowywało ją coraz bardziej.
— Boże! co pani jest?... — zapytała zaniepokojona pani de Simeuse.
— Nie wiem... — szepnęła hrabina słabym głosem.
— Zbladłaś pani i wydajesz się blizką zemdlenia...
— Czuję, ze mi niedobrze...
— Może gorące?...
— Być może..
— Może pani pragnie wyjść na chwilę z salonu?...
— Nie mogłabym kroku postąpić...
Markiza wyjęła z kieszeni flakonik kryształowy.
— Oto — rzekła — bardzo silne sole angielskie, niech pani powącha... To panią orzeźwi zaraz..
Walentyna skinęła głową, przyłożyła flakonik do nosa i silnie wciągnęła w siebie zapach eteryczny.
Skutek okazał się natychmiastowo.
Zaraz swobodniej odetchnęła.
Słabe kolory wystąpiły na policzki.
Zdołała nareszcie zebrać myśli.
— Waryatką jestem, czy co?... — pomyślała s0bie. — Co to za bezsensowna obawa? Czyż do tego stopnia słabą mam głowę, ażeby mnie jakieś podobieństwo, zapewne tylko w imaginacyi mojej istniejące, nabawiło takiego przestrachu?... Gdyby to nie było bolesne, śmiesznem byłoby naprawdę... Wstydzę się sama siebie...
Pani de Simeuse śledziła bacznym wzrokiem hrabinę.
— Lepiej już pani? — powiedziała.
Walentyna odparła z uśmiechem:
— O! daleko mi lepiej... Zresztą to nie ważnego... Za chwilę nie pozostanie już ani śladu z tej nagłej niedyspozycyi...
— A jam się już bardzo przestraszyła...
— Najmocniej przepraszam panią!... Niema dla mnie nic przykrzejszego, nad niedyspozycyę w pośród zabawy...
Pani de Simeuse żywo przeciwko temn zaprotestowała.
— Szczęście... — odrzekła Walentyna — że to przeszło już zupełnie i bodaj niepostrzeżenie...
Hrabina myliła się jednakże.
Baron de Beuzeval i pseudo-graf von Angelis, spostrzegli przypadłość jej doskonale.
Pierwszy nie mógł oczywiście odgadnąć przyczyny wypadku.
Drugi zaś pomyślał sobie:
— Widmo moje ożywiło niezupełnie wygasłe jeszcze wspomnienia... Podobnym do nieboszczyka Vogta, jak dwie krople wody. Poczciwy ex-kasyer powinien być bardzo zadowolonym, że o nim nie zapomniano!...
Zatrzymali się obadwaj, chcieli bowiem pozostawić pani de Rochegude: czas na przyjście do siebie.
Gdy zobaczyli, że jest na nowo ożywioną i uśmiechniętą, przecisnęli się pomiędzy gośćmi do gospodyni domu.
Walentyna pomimowoli doznała znowuż jakiegoś bolesnego i dziwnie nieprzyjemnego wzruszenia.
Serce biło jej gwałtownie, a że czuła wlepione w siebie oczy cudzoziemca, drżała.
— Pani hrabino — zapytał baron, zamieniwszy kilka słów z panią de Simeuse — czy często otrzymuje pani wiadomości od Lionela?...
— Mam list co rano... — odpowiedziała Walentyna.
— I naturalnie z pomyślnemi co rano doniesieniami, bo inaczej nie znajdowałaby się pani tutaj?...:
— Naturalnie... — odrzekła młoda kobieta, siląc się na uśmiech.
— Kiedyż hrabia zawita do Paryża?...
— Oczekuję go pojutrze...
— Na długo?...
— Na dwadzieścia cztery lub czterdzieści ośm godzin...
— To na bardzo krótko. Gdybym był na miejscu pułkownika, — oddawna z pewnością podałbym się do dymisyi. Co prawda, jestem tyko próżniakiem, myślę o tem tylko, ażeby jak najweselej życie przepędzać, gdy tymczasem kochany Lionel zostanie niezadługo generałem, a potem marszałkiem Francyi.
— Na to potrzebaby wojny — zauważyła żywo pani de Rochegude — a ja jej wcale nie pragnę. Niech nas Pan Bóg od niej zachowa!
— No! — odrzekł baron — nie mamy jej się potrzeby obawiać, bo i z kimżebyśmy wojowali? Wszędzie przyjaciół mamy w Europie.
— Oby tak było! — szepnęła Walentyna. — Gdybym widziała Lionela w niebezpieczeństwie, z pewnością zmysłybym postradała.
Po tych słowach nastąpiło krótkie milczanie.
Przerwał je pan de Beuzeval.
— Niech mi pani hrabina — rzekł — pozwoli przedstawić sobie hrabiego d’Angelis, mego starego i wiernego przyjaciela.
Ździwiona tą nagłą prezentacyą, której się wcale nie spodziewała, Walentyna odpowiedziała lekkiem tylko skinieniem głowy.
— Obawiam się, czy przyjaciel mój nie był za nadto niedyskretnym, pani hrabino — powiedział pseudo-pomerańczyk — obawiam się, ażebym i sam nie był w oczach pani natrętem. Ale tyle nasłuchałem się o pani hrabinie i o panu de Rochegude, że największem pragnieniem mojem przedstawić się państwu.
Walentyna swobodniej odetchnęła.
Graf von Angelis wymówił te słowa najczystszym akcentem niemieckim.
Ośmielona hrabina podniosła oczy, a gdy zobaczyła siwiejące włosy swego interlokutora, zapomniała o tem zupełnie, że dziesięć lat dużo znaczą w życiu człowieka, iż mogą zmienić nieraz do niepoznania, pomyślała, że stała się igraszką dziwnego tylko jakiegoś złudzenia, bo pomerańczyk wcale do jej pierwszego węża podobnym nie jest.
Całkiem ma inne spojrzenie.
Głos zupełnie inny.
Nabrała otuchy i odzyskała zupełną swobodę zmysłu.
— Baron de Beuzeval należy do naszych dobrych przyjaciół, panie hrabio. Przedstawiony przez niego, możesz pan pewnym być dobrego w pałacu Rochegude przyjęcia, skoro mąż mój powróci.
Von Angelis wyrażał właśnie w wyszukanych słowach wdzięczność swoję, hrabinie, gdy Klara, zmordowana walcem, podbiegła, aby zająć miejsce obok siostry, przed chwilą przez panią de Simeuse opuszczone.
Pan de Beuzeval przedstawił hrabiego pannie de Cernay.
Spojrzała nań pięknym swoim wzrokiem, odpowiedziała na ukłon lekkiem pochyleniem głowy i zaczęła rozmowę półgłosem z Walentyną.
Zachowanie się Klary bezwiedne może, ale pogardliwe, nie uszło uwagi takiego jak Vogel obserwatora.
Zmarszczył brwi, skłonił się siostrom i ująwszy barona pod ramię, zamieszał się pomiędzy gośćmi.
— No, cóż, jakże się panu podobała? — zapytał de Beuzeval.
— Kto? kochany baronie.
— Panna de Cernay, siostra hrabiny.
— Ładna, ale jak mi się zdaje, impertynentka.
— Cóż znowu. Dziecko tylko jeszcze i upaja się zabawą. Odwróciła się od pana trochę niegrzecznie, bo nie jesteś pan danserem, a dla niej na balu nic nie wart, kto nie tańczy.
Jednocześnie Walentyna robiła uwagę siostrze, iż trochę się nieodpowiednio zachowała względem cudzoziemca.
— To cudzoziemiec ten hrabia d’Angelis?
— Tak.
— Przyznaję, że popełniłam niegrzeczność bezwiedną, ale i to również przyznaję, że wcale jej nie żałuję. Ten pan hrabia nie podoba mi się w najwyższym stopniu.
— Dla czego?
— Nie patrzy prosto w oczy i ma pozór hipokryty. Nie znam się bardzo na ludziach, ale czuję, że to człowiek zły i niebezpieczny.
— Za młodą jesteś na takie sądy.
— Ja też nie sądzę, powtarzam tylko to, co mi mój instynkt powiada.


LXII.

Opuszczając około pierwszej godziny dom markizy de Simeuse, Walentyna, pomimo usiłowań nad sobą, doznawała ciągle jakiegoś dziwnie przykrego uczucia.
Czuła się rozgorączkowaną i złamaną, zarówno fizycznie, jak moralnie.
Po raz pierwszy w życiu mówiła do Klary z roztargnieniem, a gdy ucałowawszy śpiące dzieci, położyła się do łóżka, od razu i twardo zasnęła. Dzień już był zupełny, kiedy się obudziła; uśmiechnęła się, gdy pomyślała o swoim wczorajszym przestrachu.
Po południu lokaj podał jej na srebrnej tacy trzy bilety wizytowe.
— Dla pani hrabiny, dla pana hrabiego i dla panny Klary — powiedział.
Walentyna rzuciła okiem i przeczytała: „Hrabia d’Angelis“.
Wzięła karty i położyła je na kominku.
Pan de Rochegude, jak już wiemy, przybyć miał do Paryża na czterdzieści ośm godzin.
Wiadomo, że wymagania służby wojskowej bardzo są uciążliwe.
Lionel, wzorowy oficer, ani stopniem, ani wysokiem stanowiskiem osobistem, nie chciał się zasłaniać przed obowiązkami służby.
Wizyt składanych żonie nie przedłużał, pomimo, że ich wyglądał z gorącem upragnieniem.
Wieczorem podczas rozmowy z hrabiną w jej pokoju, spojrzał przypadkiem na kominek i zobaczył bilety, przyniesione wczoraj.
— Nie znam wcale tego nazwiska — rzekł — cóż to za jakiś hrabia Angelis?
— Cudzoziemiec, prusak, jak mi się zdaje — odrzekła Walentyna. — Zaprezentowany mi został u pani markizy de Simeuse przez przyjaciela twojego, barona de Beuzeval, który go także i tobie przedstawi.
— Czy to młody jaki człowiek ten niemiec?
— Ani młody, ani stary.
— Jakto?
— Nie wiem, w jakim wieku być może pan Angelis, ale ma już włosy siwe.
— Jakże go znajdujesz?
— Nie zamieniliśmy ani czterech słów ze sobą, nie mogę ci więc nic a nic odpowiedzieć. To jedno tylko zauważyłam, że musi być bardzo światowym. Jeżeli chcesz się co o nim dowiedzieć, zapytaj pana de Beuzeval.
— Po co? Te banalne prezentacye rzadko kiedy bliższą jakąś kojarzą zażyłość. Prawdopodobnie nigdy nie zobaczę pana Angelis, przeznaczę jednakże bilet mój dla niego.
Pan d’Angelis sam osobiście złożył bilety, swoje w pałacu Rochegude.
Lionel więc, jako wielki pod względem etykiety formalista, osobiście udał się pod wskazany numer przy ulicy Caumartin i złożył swoję kartę u szwajcara, który objaśnił, że hrabia na kilka dni wyjechał.
Naprawdę był Vogel w domu, ale przewidując rewizytę Lionela polecił szwajcarowi podać się za nieobecnego.
Po czterdziestu ośmiu godzinach upłynionych, pan de Rochegude musiał oprzeć się naleganiom żony i serca własnego porywom.
Obowiązek wzywał go do powrotu, nic go więc zatrzymać nie było w stanie.
Hrabina, jak zwykle, odprowadziła męża na stacyę kolejową.
Wyjechał o ósmej wieczorem, a Walentyna, smutniejsza niż zwykle w takich razach, powróciła o wpół do dziewiątej do domu.
Klara i chłopcy czekali na nią.
Towarzystwo i pieszczoty tych istot ukochanych nie zdołały jednakże rozpędzić czarnych myśli młodej kobiety.
— Powinnam była jechać z Lionelem — mówiła — zdaje mi się, że jakieś nieszczęście jednemu z nas zagraża.
— Uspokójże się, kochana siostrzyczko — odpowiedziała Klara, bo doprawdy, gdyby się sprawdzała mała tylko część katastrof, których się w rozdrażnieniu obawiamy, światby już oddawna nie istniał.
Dzień następny przeszedł bez żadnego wypadku.
Lionel doniósł telegramem, że odbył podróż szczęśliwie.
Pojutrze przeszło również spokojnie.
Walentyna zaczynała się uspakajać i powtarzała sobie za Klarą, że nic bardziej nie kłamie od przeczucia!...
Codzień około drugiej po południu, jeżeli czas nie był zanadto niepogodny, zaprzęgano parę najspokojniejszych koni da landa lub dużego odkrytego powozu i pani de Rochegude, w towarzystwie Klary, woziła dzieci do lasku Boulońskiego.
Stawali w alei Akacyj, gdzie chłopcy wysiadali, aby bawić się na świeżem powietrzu.
Spacer ten zawsze prawie przeciągał się do zmroku.
Kiedy Walentyna gości przyjmowała, albo kiedy zatrzymywał ją w pałacu jakiś powód ważniejszy, Klara sama wyjeżdżała z siostrzeńcami.
Uważaliśmy za konieczne wtajemniczyć czytelników w te szczegóły, a że zrobiliśmy to nie bez racyi, wkrótce się okaże.
Na trzeci dzień po wyjeździe Lionela, pani de Rochegude spostrzegła pomiędzy odebranemi listami jeden, który ją bardzo uderzył. Nie dla tego, ażeby miał pozór zaniedbany, bo przeciwnie, dość się arystokratycznie przedstawiał.
Kopertę miał szeroką, czworograniastą, z angielskiego papieru koloru perłowego, a adres wypisany męzką widocznie ręką ze sztucznemi trochę zakrętami.
Pieczątka lakowa czerwona, tak równa, jakby w urzędzie kanclerskim wyciśnięta, zdobną była w hrabiowską koronę.
Nic w tem wszystkiem nie było niby podejrzanego, ale Walentynę uderzyło to, iż nieznała ani charakteru pisma, ani pieczęci...
Znajdowała się nadto w takiem usposobieniu umysłu, iż się lękała wszystkiego...
— Kto może pisać do mnie? — pomyślała.
Bardzo łatwo było wyjść z tej niepewności.
Pani de Rochegude wahała się jednakże parę sekund.
Nareszcie wzięła ze stoliczka maleńki sztylecik z rączką wysadzaną drogiemi kamieniami i rozerżneła kopertę.
Dokonawszy tej operacyi wstępnej, wyjęła z koperty złożony papier, rozłożyła go drżącą ręką i zanim czytać zaczęła, spojrzała najpierw na podpis.
Podpis ten przemknął jej w oczach jak błyskawica.

Zadrżała gwałtownie i spuściła oczy: Na dole listu wypisane było nazwisko:
„Hrabia d’Angelis.“

LXIII.

Przed chwilą Walentyna pytała się:
— Kto do mnie pisać może?...
Teraz już wiedziała, lecz z pewną jeszcze trwogą zadawała sobie pytanie:
—Co on do mnie pisać może?...
Bała się tego listu...
Jakiś instynkt ostrzegł ją, że dowie się czegoś okropnego.
Pragnęła się dowiedzieć jednakże.. Pragnęła, ale nie śmiała...
Wahanie trwało jednę sekundę tylko.
Zapanowała nad swoją obawą i zmusiła się do czytania.

Oto co list zawierał:

„Pani hrabino!

„Jeżeliby zapomniała pani nazwiska swojego sługi najpokorniejszego, pozwali on sobie w takim razie przypomnieć pani hrabinie, że miał honor być jej przedstawionym przed pięcioma dniami, w domu markizy de Simeuse, przez przyjaciela swego barona de Benzeval...
„Mówiono mi, że w nieobecności pana de Rochegude nie przyjmuje pani mężczyzn wcale.
„Zapewniano mnie, że reguła to bez żadnych a żadnych wyjątków.
„Z tem wszystkiem ośmielam się prosić panią o audyencyę...
„Naturalnie, że wyjątkowe tylko okoliczności mogą śmiałość moję usprawiedliwić... Ale te okoliczności właśnie istnieją...
„Mam zakomunikować pani rzecz nader ważną, dotyczącą dawno już minionej przeszłości...
„Mam pani wyjawić tajemnicę, od której zależy spokój pani, spokój pana de Rochegude i dwojga dzieci państwa...,
„Racz zatem, pani hrabino, wyznaczyć mi ną dziś zaraz posłuchanie i racz pani sprawić, aby rozmowa nasza bez świadków się obyła.
„Nic nad to łatwiejszego...
„Codziennie wszakże w towarzystwie panny de Cernay, wyjeżdża pani z dziećmi do lasku Boulońskiego, gdzie panią często spotykałem...
„Niechże dzisiaj siostra jedzie sama...
„W pół godziny po wyjeździe panny de Cernay z dziećmi, stawię się w pałacu de Rochegude.
„Śmiem łudzić się nadzieją, że służba otrzyma stosowny rozkaz, i nie zamknie drzwi przedemną...
„Liczę nawet najzupełniej na pani rozsądną łaskawość...
„Jeżelibym mylił się przypadkiem, jeżeliby pani przyjąć mnie nie zechciała, uprzedzam, że następstwa byłyby bardzo dla pani opłakane.
„Do widzenia zatem, pani hrabino, do widzenia się z panią!
„Najpokorniejszy jej sługa

„Hrabia d’Angelis.“

Pani de Rochegude przeczytała wszystko co do słowa.
Kiedy skończyła, list upadł jej na kolana.
Chwyciła się rękami za głowę i przez kilka chwil siedziała jak nieżywa i myśli zebrać nie była w stanie.
Szeptała tylko:
— Czy to sen taki okropny?...
Potem ocknęła się i dwie łzy spłynęły jej po policzkach.
Chwyciła list i zaczęła czytać go po raz drugi.
Z każdego wyrazu biła groźba, maskowana szacunkiem niby najwyższym.
Hrabia d’Angelis nakazywał jej zatem rozmowę, o którą niby prosił.
Co to ma znaczyć?
Co on jest w stanie jej zrobić?
Jakie przepowiada niebezpieczeństwo?
Nie mogła nic z tego wszystkiego zrozumieć, wiedziała tylko, że chodzi o tajemnicę i obawiała się okrutnie.
Angelis wspomina coś o jej przeszłości.
Nie było w niej nic a nic takiego, coby ukrywać potrzebowała.
Całe jej życie czyste było jak łza i Lionel wie o tem doskonale.
Od czego zależeć miał spokój jej, szczęście jej męża i dwojga ich dzieci?
Pan Angelis kłamie najwidoczniej, jednakże musi być w tem coś bardzo niedobrego.
Musi jakieś niebezpieczeństwo krążyć nad nią i nad całą jej rodziną.
— Nie będę o tem myśleć... — rzekła, wstając nagle — bo bym zwaryowała... Nie jestem dzieckiem przecie... Jestem małżonką i matką... Mam przecie prawo się bronić...
Niepewność, to najgorsza katusza.
Postanowiła zatem nie wyczekiwać i dziś jeszcze przyjąć pomerańczyka.
Wysłała siostrę z dziećmi na przejażdżkę i wydała rozkaz kamerdynerowi, ażeby wprowadził hrabiego d’Angelis, skoro przybędzie.
Wiernego sługę ździwiło to odstępstwo od przyjętego i ściśle przestrzeganego obyczaju, ale nie dał nic poznać po sobie.
Zapytał tylko:
— Jeżeli przybędą inne osoby podczas tej wizyty, jak się mam zachować?...
Hrabina zawahała się chwilę.
Pan d’Angelis żądał zupełnego sam na sam, ale to wyróżnienie byłoby dziwnem i kompromitującem.
Odpowiedziała zatem:
— Przyjmuję dzisiaj wszystkich...
Gdy sługa wyszedł, spojrzała w lustro.
— Jakże strasznie jestem blada!... — szepnęła. — Nie chcę, aby ten człowiek myślał, że go się obawiam... Pójdę do garderoby i uróżuje troszeczkę policzki...
Ponieważ robić tego nie potrafiła, uróżowała się za bardzo trochę i nadała twarzy wyraz gorączkowy.
Potem powróciła do salonu.
W tej chwili w przedpokoju rozległ się dzwonek oznajmiający gościa.
— To on... — pomyślała młoda kobieta.
Na sekundę serce jej bić przestało, a oddech się w piersiach zatamował.
Zaledwie przyszła troczę do siebie, wszedł służący i zaanonsował:
— Pan hrabia d’Angelis...
I odszedł, zamykając drzwi za sobą.


LXIV.

Walentyna zupełnie już spokojna, stała przy kominku i czekała.
Herman Vogel skłonił się z najgłębszem uszanowaniem i podszedł do pani de Rochegude.
Uśmiechał się, ale wyraz tego uśmiechu był jakiś niezwykle dziwny.
Walentyna lekkiem skinieniem ręki fotel mu wskazała.
Ukłoni się po raz drugi i usiadł, nie wymówiwszy ani słowa.
Pani de Rochegude zebrała całą energię.
— Pisałeś pan do mnie — rzekła — a chociaż żądanie pańskie niewłaściwem mi się wydało, postanowiłam przyjąć pana jednakże. Tajemniczy list pański dosyć mnie zaciekawił... Gotową jestem wysłuchać pana, pod warunkiem tylko, że posłuchanie będzie trwać bardzo nie długo... Proszę, o co chodzi?...
— Pani hrabino — odrzekł Vogel — pozwól mi pani naprzód wyrazić sobie moję wdzięczność... Dziękuję pani, po tysiąc razy dziękuję, żeś przystała na naszą we cztery oczy rozmowę, bo nikt jej słyszeć nie powinien...
Walentyna, w miarę, jak mówił jej interlokutor, czuła to samo osłabienie, jakiego u pani markizy de Simeuse doświadczyła.
Wystarczy jedno słowo na wytłomaczenie powodu tej obawy.
Gość nie miał już głosu nosowego i akcentu niemieckiego, lecz się wyrażał jak najczystszy paryżanin.
— Głos ten... — szepnęła hrabina — głos ten... Boża wielki...
Usta Vogla skrzywiły się do uśmiechu.
— Nie po raz pierwszy słyszysz go pani, wszak prawda?... — powiedział nędznik.
— Głos to człowieka, który już nie egzystuje wcale...
— Głos człowieka, który może panią obchodzi trochę? — rzekł Herman.
— Ten głos!... — wykrzyknęła Walentyna. — Pan mnie przestraszasz!... Albo śnię, albo oszalałam... Umarli wszak nie wracają?...
— Ja w to wierzę także, pani hrabino... — o0drzekł, śmiejąc się pseudo-d’Angelis. — Zwłaszcza, że legendy wszystkich krajów i wszystkich wieków, wskrzeszają nieboszczyków tylko pod postacią widm niepochwytnych...
— Niepewność, jest rzeczą okropną... — pomyślała pani de Rochegude. — Trzeba tę komedyę skończyć raz i za jaką bądź cenę...
Podniosła oczy na Hermana, rozpartego w fotela i uśmiechniętego, i z pozorną stanowczością powiedziała:
— Wspomniałeś pan coś w liście swoim o mojej przeszłości, a także o jakiejś tajemnicy, zagrażającej niby tym, co mi są drodzy... Cóż to takiego?.. Co pana przeszłość moja obchodził... Kto pan jesteś nareszcie?...
— E! pani hrabino — odrzekł Vogel — od czasu spotkania u markizy de Simeuse, napróżno walczysz pani całą siłą ze swoją pamięcią!... Poznała mnie pani dobrze zaraz owego wieczoru, pomimo lat dziesięciu, które po pani tylko się prześlizgnęły, gdy na mnie ciężkie pozostawiły ślady. Cóż było przyczyną owego nagłego omdlenia pani?... Nie wierzę, ażeby mój głos zmieniony i przybrany akcent, potrafił był oszukać panią... Przypatrz mi się z blizka, a z pewnością nie będziesz pytać, kto jestem, Walentyno...
Jednocześnie twarz Vogla przybrała ów wyraz zmęczenia i grubijaństwa, którego skutki tak boleśnie odczuwała na sobie młoda kobieta w okropnych ostatnich miesiącach pożycia z ex-kasyerem Jakóba Lefevre.
— To on!... — zawołała pani de Rochegude, składając ręce. — Boże wielki, Boże miłosierny, zlituj się nademnął... To on...
— Tak, to ja, kochana pani... — odrzekł Vogel — a widzę, żeś pani nie zbyt zadowolona z mojego widoku... Miałbym prawo obrazić się trochę o to, ale...
Walentyna prawie już nic nie słyszała.
Spiorunowaną była literalnie.
Duszę jej owładnęło takie straszne, dojmujące cierpienie, że powtarzała jedynie, nie wiedząc nawet o tem wcale:
— Żyje!... żyje!...
— Tak, żyje! — odparł Vogel. — Żyje i żyć będzie długie jeszcze lata... Nigdy na seryo o śmierci nie myślałem...
— Ale to oświadczenie o samobójstwie napisane i podpisane własnoręcznie?... — szepnęła Walentyna.
— To prosta komedya... albo raczej tragikomedya tylko...
— A trup, którego wzięto za pana?...
— Człowieka, z którym miałem burzliwe bardzo przejście...
— I którego pan zamordowałeś!... — zawołała hrabina.
— Ależ kochana pani, cóż znowu za szkaradne posądzenie!... — odrzekł żywo Herman. — Nie było to wcale morderstwo, był to tylko pojedynek...
— Pojedynek bez świadków?...
— Z jednym świadkiem, który egzystuje w Paryżu i świadczyć będzie, skoro zażądam tego.
Po krótkiem milczeniu, ex-kasyer zaczął:
— W chwili naszego rozłączenia się, byłem w bardzo ciężkich okolicznościach. Policya ścigała mnie, biorąc za kogo innego. Podobno czuwała i później, bo narażała mnie ciągle na grube niebezpieczeństwo.
— Pomyłka, pan powiadasz? — przerwała Walentyna.
— Naturalnie!
— Śmiesz pan więc utrzymywać, że gdy cię ścigano jako fałszerza, to przez pomyłkę tylko.
— Ma się rozumieć! Byłem ofiarą fałszerstwa i nic więcej.
— Byłeś pan wspólnikiem fałszerza, boś puszczał w obieg weksle fałszywe!... Spłaciłam je wszystkie.
Vogel skłonił się uniżenie.
— A! — powiedział — pani je zapłaciła?
— Zależało mi na tem, aby za jakąbądź cenę ocalić honor pańskiego nazwiska.
— Jestem pani wdzięczny nieskończenie. To rachunek do załatwienia między nami. Uregulujemy go, niech pani nie wątpi i zapewniam, że pani nic nie straci. Ażeby uniknąć zajść nieprzyjemnych, zmuszony byłem emigrować. Po kilku miesiącach odniosłem się po informacye. Doniesiono mi, że policya nie myśli już o mnie wcale. Nie wiedziałem, że pani załatwiła bankiera Jakóba Lefevre, byłem przekonany zatem, że stróże sprawiedliwości poznali, chociaż trochę za późno fatalną pomyłkę swoję. Powróciłem do Francyi, przybyłem do Paryża i pobiegłem do Bas-Meudon.
Herman jako wielki komedyant, umiał nadać swojej ruchliwej twarzy wyraz sentymentalny i ciągnął wzruszonym głosem.
— Serce moje biło nadzieją i miłością. Miałem odzyskać panią, a ja tak panią kochałem.
— Pan mnie kochałeś! — przerwała Walentyna, wzruszające ramionami. Nie, pan mnie nigdy nie kochałeś.
— Więc dla czegóż ożeniłem się z panią?
— Dla tego, że byłam siostrzenicą Maurycego Villars. Wiedziałeś pan, że był milionerem, liczyłeś ne spadek po nim. To dla tego jedynie uczyniłeś pan ze mnie swoję ofiarę.
Herman zaprzeczył gestem.
— Więc we mnie wszystko się pani wydaje podejrzanem. Moje czyny, moje słowa i myśli moje nawet. To niedobrze, proszę pani. To bardzo niedobrze! Bogu jednemu wiadome, jak pani źle o mnie sądzi, ale niech się dzieje wola Boża. Ja cię zawsze kochałem, Walentyno, a zresztą, czy w chwili mojej ucieczki nie miałaś zostać matką?
Nędznik zwiesił głowę i głosem jakby złamanym prawił dalej:
— Niestety! zamiast wyznaczonej radości, spotyka mnie okrutny zawód! Cios, który we mnie uderzył, cios to tak straszny, że o mało pod nim nie upadłem. Opuściłaś pani Bas-Meudon nazajutrz po moim odjeździe, na próżno szukałem śladów twoich. Wylewałem gorzkie łzy; przeklinałam los okrutny i z całej duszy śmierci pragnąłem. Przez całe dziesięć lat żyłem w męczarni, przez całe dziesięć lat poszukiwałem pani nieustannie.


LXV.

Ostatnie wyrazy wypowiedział Vogel tonem melancholijnym, przyczem udał, że ociera łzę i ciągnął dalej:
— Cierpienia, jakie przechodziłem, w kamieniuby litość obudziły. Ale po co mówić o tem> — Przeszłość to sen tylko przykry. Powoli zapominam o niej zupełnie, bo moja gwiazda zabłysła mi na nowo, bo przyszłość znowu mi się uśmiecha, skoro kocham panią zawsze i skoro odnalazłem ją nareszcie.
Po tej przemowie ex-kasyer umilkł i rzucił na Walentynę ogniste spojrzenie.
Młoda kobieta milczała.
— Pani droga — odezwał się znowu Herman z szyderczym prawie akcentem — powiadają, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem, ale że ja bałbym się bardzo, aby źle sobie nie wytłomaczyć milczenia pani, zapytuję, czy to radość z mojego powrotu tak panią obezwładniła!
Niesłychany cynizm tego zapytania wyrwał Walentynę z bolesnego znieczulenia.
— Zaniechaj pan — rzekła — tej nikczemnej komedyi, którą mnie nie oszukasz. Dość, że wpadłam raz w zasadzkę przed dziesięciu laty! Nietylko więc sprawiedliwość, ale i mnie chciałeś pan oszukać pozorną śmiercią swoją?
— A gdyby i tak było: zapytał bezczelnie Vogel.
— Śmiałbyś pan może utrzymywać, że tak nie jest?
— A więc prawda, tak jest! ale winnaś mi pani wdzięczność przecie za to, bo czyniące cię wdową, uczyniłem szczęśliwą, bo łzy po mnie wylane, nie zaćmiły blasku oczu pani! Nie za bardzoś się pani zgonem moim zmartwiła!
— Znałam obowiązek uczciwej kobiety i spełniałam święcie takowy. Cierpiałam, ale się nie skarżyłam, wiesz pan dobrze o tem. Pański powrót jest uderzeniem piorunu. To mnie zabija.
— Tak? — wykrzyknął Vogel ze śmiechem — to przynajmniej prawdziwie szczerze powiedziano!
— E! mój panie — odrzekła Walentyna uniesiona oburzeniem, pan wiesz o tem że nie mogę żywić dla pana jakichkolwiek innych uczuć, oprócz pogardy i nienawiści. Oburzasz mnie pan! Całe pańskie życie, to bezczelne kłamstwo i podłość! — Zbrodnia nas połączyła i zbrodnia rozdzieliła. Po co pan tu przyszedłeś? Czego chcesz? czego się spodziewasz? czego oczekujesz odemnie?
— Powiedziałem pani, że ją kocham! — czego oczekuję, czego się spodziewam, czego wymagam? Zbliżenia.
Hrabina zadrżała,
Zbliżenia? — powtórzyła. Zbliżenia?... Pan wiesz, że to niepodobne!
— Niepodobne? Cóż znowu? Jesteśmy połączeni przed Bogiem i ludźmi związkiem nierozerwalnym, proszę pani.
— Ten przeklęty związek nie istnieje już na szczęście. Sam go pan rozerwałeś, kazawszy się uważać za umarłego.
— Prawisz pani jak dziecko — odparł Vogel i senne marzenia bierzesz za rzeczywistość. — Małżeństwo istnieje, dopóki żyją małżonkowie, a że żyjemy oboje, widzisz to pani na własne oczy.
— Posiadam akt zejścia i składałam go przy zawieraniu drugiego małżeństwa.
— Bardzo wierzę, ale mój akt zejścia nie dowodzi bynajmniej mojej śmierci. Nie zaprzeczam, że działała pani w dobrej wierze, że byłaś o zgonie moim przekonaną, ale w każdym razie skoro ja żyję, jesteś pani moją żoną.
Walentyna zakryła rękami twarz rozczerwienioną ze wstydu.
— Ja jestem pańską żoną? — zawołała. Nie! nie! Ja jestem hrabiną de Rochegude.
— Przepraszam, jesteś pani panią Vogel i niczem tylko panią Vogel] Powtórne pani małżeństwo jest stanowczo nieważne. Masz pani dwoje dzieci, ale jednego tylko syna prawego, a jest nim ten, który nosi moje nazwisko.
Nieszczęśliwa kobieta wybuchnęła głośnym płaczem.
Serce jej gwałtownie w piersi skakało, ręce drżały konwulsyjnie.
Vogel przeczekał kilka minut, a gdy zauważył że Walentyna jakby sia uspokoiła trochę, zaczął:
— Po co te łzy i te lamenty. Niepodobna walczyć przeciwko rzeczywistości, poddaj się pani zatem losowi. Możesz przeklinać moje zmartwychwstanie, ile ci się żywnie podoba, ale przyjąć mnie musisz.
— Nie! — odrzekła Walentyna, podnoszące dumnie głowę. Nigdy!
— Naprawdę? — zapytał Vogel z ironią.
— Kłamiesz pan bezczelnie, jak kłamałeś zawsze! Chcesz mi zaimponować groźbami! Nie przyznaję panu praw żadnych! Nie znam pana i proszę wyjść natychmiast!
— A jeżeli odmówię? — zapytał ex-kasyer.
— Zadzwonię na służbę i powiem jej: „Ten człowiek mnie znieważa! Wypędzić go!“
— Ustąpię przed siłą dziś, to rzecz prosta. — Ale nie tryumfu pani zbyt wcześnie. Powrócę jutro i pomszczę się dostatecznie.
— Jak?
— Mógłbym nie odpowiedzieć na to, ale powiem jednakże. Udam się do sądów i...
— Pan udasz się to sądów?
— Wszakże powiedziałem.
— Pan się bardzo musisz sądów obawiać, musisz ich starannie unikać.
— Niczego się nie obawiam i niczego unikać nie potrzebuję. Przypuszczając, żem winien pewnych drobnostek, o które możnaby się do mnie przyczepić (drobnostkom tym zaprzeczam zupełnie) — mam za sobą zupełnie wystarczające, bo dziesięcioletnie przedawnienie. Jestem czysty jak śnieg, niewinny jak dziecię nowonarodzone i mogę stanąć przed obliczem prokuratora cesarskiego bez najmniejszej o swoją skórę obawy... Wytoczę proces... Zapozwę i pana de Rochegude i panią... Wystąpię przeciwko aktowi zejścia, fałszywie zeznanemu przed urzędem stanu cywilnego w Bas-Meudon, udowodnię, iż pozostaję przy życiu i zażądam przyznania mi praw do żony i dziecka.
— Prawo odrzuci to żądanie!... zawołała Walentyna.
— Odrzuci?.. powtórzył Vogel, parskając śmiechem to z jakiej racyi, proszę kochanej pani?... Zasadą wszakże prawa jest: „Oddajcie Bogu co bozkiego, cesarzowi co cesarskiego“...
— Nie myślę prowadzić polemiki z panem. Gdybyś się ośmielił rozpocząć podobnie ohydny proces, zgubiłbyś się nieodwołalnie!...,
— Zgoda!... Przypuśćmy taki wynik, jaki się tak bardzo pani uśmiecha, przypuśćmy, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, wbrew wszelkiej słuszności, sprawiedliwość przechyli się na stronę pani, i uniewinni pierwszy jej związek... Czy o to idzie?...
— Naturalnie.
— A nie uważa pani za nic tej skandalicznej wrzawy, jaką proces wywoła, nie obawia się pani dzienników, które się będą popisywać różnemi komentarzami? Przetłomaczona na wszystkie języki sprawa ta stanie się głośną w całej Europie i w Ameryce, stanie się poprostu legendową.
— Boże... Boże mój! — szeptała Walentyna.
Herman mówił dalej:
— Czy pani sądzi, że przysporzy to świetności nazwisku de Rochegude? Czy pani myślisz, że ucieszy się bardzo z tego pan hrabia Lionel de Rochegude, iż posiada żonę, której mąż pierwszy żyje? Czy pani przypuszcza, że ta miłość, której pani tak jesteś pewną i z której tak się chlubisz, przeniesie tę ciężką próbę? Nic mi pani nie odpowiadasz, bo dobrze czujesz, że mam racyę i że pomiędzy panią a panem de Rochegude przyjść musi do nieznośnych zatargów. Co do mojego syna, o nim nie mówię nawet. Prawo bozkie i ludzkie jest w tym razie bezwzględnie za mną. Nikt mi nie może go odebrać, bo jest on dziecięciem mojem, mogę go wychować podług moich zasad, jednem słowem mogę się starać, aby go godnym siebie uczynić.
W stanie, w jakim znajdowała się Walentyna, zdawało się, że żadne już cierpienie nie może powiększyć ogromu jej boleści.
A jednakże ostatnia pogróżka Vogla zadała jej nową, najboleśniejszą ze wszystkich ranę.
Dreszcz ją przeszedł po całem ciele, ale zdołała się na energię, podniosła głowę, spojrzała na Vogla i powiedziała:
— Zdaje się panu, żeś wszystko przewidział! Mylisz się jednak bardzo.
— Czy istotnie zapomniałem o czem? — zapytał nędznik z uśmiechem.
— Tak.
— Racz mi pani powiedzieć, o czem, bo doprawdy nie wiem. Słowo honoru, że nie wiem.
— Zapomniałeś pan, że mogę umrzeć i śmiercią swoją pana zwyciężyć!


LXVI.

— Ja żyć przestanę, ale pan będziesz pokonany — powiedziała Walentyna z dziką jakąś stanowczością, w którą można było uwierzyć.
— To czcze słowa, kochana pani — odpowiedział Vogel. — Nigdy w to nie uwierzę, żebyś pani na seryo zamierzała schronić się do grobu.
— Dlaczego? — zapytała młoda kobieta. — Nie znasz mnie pan, jeżeli przypuszczasz, że boję się śmierci!...
— Wierzę, żeś pani energiczna, ale wierzę także, żeś jest dobrą chrześcijanką, a samobójstwo to zbrodnia i to ciężka nawet zbrodnia...
— Mylisz się pan! — wykrzyknęła Walentyna z coraz większą egzaltacyą. — Są samobójstwa, które nie mogą być jako zbrodnie sądzone i potępiane... Nie cofnę się też przed tem wcale... Jestem najzupełniej gotową uczynić ofiarę z życia, dla spokoju tych, których kocham!...
— Fanatyzm... —
— Nie, to poświęcenie...
Oczy Walentyny jaśniały, ogień wewnętrzny ożywiał twarz jej bladą a szlachetną.
Wyglądała na męczennicę, podążającą śmiało na stos za wyznawaną wiarę.
Herman nie należał do tych, którzy się łatwo z tropu zbić dadzą, ale poczuł w tej chwili, że zamiast zbliżać, oddalał się od celu, zaraz też z nadzwyczajną zręcznością zmienił nędznik batrye
Ruchliwej twarzy nadał wyraz bolesny.
— Wybierając zatem pomiędzy śmiercią a mną, śmierćbyś pani wybrała?
— Myślę, że pan wcale o tem nie wątpisz...
— I wierzysz pani, że będę zdolnym wydać wyrok, że zmuszę panią do skończenia z życiem?...
— Bolesna przeszłość rzuca światło na teraźniejszość i przyszłość... Sądzę, żeś pan zdolnym; do wszystkiego, aż nadto pan tego dowiodłeś!...
— Źle mnie sądzisz, Walentyno!... — odparł, Herman, po chwili milczenia, tonem powolnym, melancholijnym. — Nie wart wprawdzie jestem zbyt wiele, ale więcej, aniżeli się spodziewasz... Żądając widzenia, miałem wprawdzie zamiar zmuszenia cię do połączenia się ze mną... Zamiar ten już nie istnieje... Rozpacz twoja wzruszyła mnie, a postanowienie przeraziło... Widzę, że zabiłoby cię żądanie moje, więc go się zrzekam zupełnie... Dla czegóż miałbym być twoim katem?.. Żyj szczęśliwa i spokojna!... Nie masz się mnie potrzeby obawiać, nic cię złego z ręki mojej nie spotka.
Pani da Rochegude spojrzała na pseudo-d’Angelisa zdumiona.
Słyszała dobrze jego słowa, ale wierzyć w nie nie mogła, pojąć nie mogła tej nagłej a dziwnej zmiany.
— Czy to prawda?... — szeptała — czy to tylko prawda?...
— Przysięgam.
— Jeżeli pan jesteś szczerym, to ci przebaczam z całego serca wszystko, co przez ciebie wycierpiałam i będę prosić Boga, żeby ci również przebaczył...
— Że jestem szczerym, dam tego dowody...
— A mego syna starszego... — zapytała pani de Rochegude załzawiona — a mego Armanda, czy mi pan pozostawisz?...
— Cóżbym robił z tem dzieckiem?... — odpowiedział żywe Herman. — Cóż ja znaczę dla niego?... Nie zna mnie... i nigdy nie zobaczy... Tysiąc razy, lepiej mu będzie przy matce, aniżeli przy mnie... Zatrzymaj go i nie obawiaj się już niczego... Nie tylko, że go ci pozostawiam, ale nadto wyrzekam się w przyszłości wszelkich praw do niego... Od tej chwili kasyer Vogel na prawdę nie, żyje!... Hrabina de Rochegude może zasypiać spokojnie!... Widzisz pani, że ofiara moja jest zupełną, i jesteś chyba zadowoloną ze mnie...
Walentyna tak gorąco pragnęła wierzyć w to co słyszała, że istotnie uwierzyła łotrowi.
Czuła, że żyć znowu zaczyna.
Czuła wdzięczność, napełniającą duszę.
— Wierzę panu!... — wyrzekła. — Wierzę i błogosławię!... Pan Bóg lepszym cię uczynił — serce twoje odzyskuje szlachetność pierwotną!... Rozpędziłeś moje obawy i przywróciłeś spokój mojej duszy... Będzie ci to porachowane!... Szlachetny czyn winy zmazuje... Liczę, że okupisz przeszłość niedobrą....
— Spodziewam się, że tak będzie, liczę nawet na to zupełnie...
— Do ostatniego mojego tchnienia — dorzuciła Walentyna — pamiętać będę, żeś pan mógł zdruzgotać moje szczęście, i że nie uczyniłeś tego... Codziennie modlić się będę za pana i, jeżeli mnie Bóg wysłuchać raczy, będziesz z pewnością szczęśliwym...
— Modlitwy pani to modlitwy anioła... Jakżeby ich Bóg nie miał wysłuchać — rzekł Vogel.
I wstawszy z fotelu, dodał z mistrzowską hipokryzyą:
— A zatem rozstać się mamy powtórnie i tę razą na zawsze!... Czy nie poda mi pani ręki, na znak, żeś wszystkiego zapomniała i wszystko przebaczyła?...
— Tego panie... — odpowiedziała stanowczo Walentyna — tego odmawiam...
— Dla czego? — wyjąkał ex-kasyer — dla czego?...
— Przebaczyłam panu już i zapomnę o wszystkiem z pewnością... Ale, ręka moja nie do mnie należy i nie wolno jej dotykać pańskiej ręki...
— Niech będzie wola pani... — odpowiedział Vogel z westchnieniem. — Żegnam zatem panią!... Niech cię Bóg ma w swojej opiece!... Posiadałem skarb nieoszacowany i straciłem go dobrowolnie!... Popełniłem błąd wielki i sprawiedliwie zostałem ukarany!... Straszna pokuta, ale zasłużona... Żegnam panią....żegnaj na zawsze...
— Żegnam pana... — odezwała się słabym głosem Walentyna.
Pseudo-d’Angelis skłonił się z uszanowaniem hrabinie i opuścił salon, udając, że obciera zwilgocone oczy.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, pani de Rochegude, głęboko wzruszona, przeszła do sypialni i rzuciła się na kolana przed wizerunkiem Chrystusa, wzniosła duszę ku niebu i zaczęła się modlić gorąco.
Vogel wsiadał tymczasem do oczekującego nań powozu i mówił sobie:
— Myśl sobie, szanowna pani, żeśmy się już ostatecznie ze sobą załatwili, ale to wcale nie przeszkadza, żebyśmy jeszcze się widzieli i jeszcze potargowali się trochę... Sprzedam ci ten spokój, który, jak ci się zdaje, zdobyłaś za darmo, sprzedam ci go za tyle, co wart, a wart naturalnie bardzo dużo!... Przed chwilą odegrałem tylko komedyę, ale odegrałem ją po mistrzowsku... W moję pozorną bezinteresowność, w moję pozorną wspaniałomyślność uwierzyłaś jak w Ewangelię, tak, jak uwierzyłaś także w moje pogróżki, których spełnienie byłoby dla mnie stanowczo niemożebne... Teraz wiem, jak z tobą gadać... Wszystkiemu będziesz teraz wierzyć.


∗             ∗

Pomińmy kilkotygodniowy przeciąg czasu i poprośmy czytelników naszych, ażeby przestąpili z nami próg małego salonika, jaki zajmowali w antresoli przy ulicy Caumartin: Graf von Angelis i wierny jego Fritz, czyli Karol Laurent.
Całe ich mieszkanie składało się z przedpokoiku, niedużego pokoju jadalnego, saloniku i pokoju sypialnego.
Salon był wcale ładny, ale najmniej potrzebny, bo w nim nie przyjmowano nikogo. Herman wstawił tu łóżko, a ex-Lorbac sypiał przy nim na kanapie.
Kamraci nie jadali nigdy w domu.
Restaurator z sąsiedztwa przysyłał im co rano skromne śniadanie, z którem się w pięć minut załatwiali...
Karol Laurent przemienił pokój jadalny w pracownią.
Tutaj z niezmordowaną pilnością przygotowywał płyty mosiężne, przeznaczone do fabrykacyj fałszywych biletów, któremi mieli zalać Francyę, Europę, świat cały.
Robota była bardzo trudna, bo musiała być doskonałą.
Karol Laurent obiecywał sobie, że stworzy arcydzieło, że każdy bank, do którego się uda, zmieni mu bez wahania fałszywe papierki na rulony dobrego złota.
Rozumiał, że zużyje sporo czasu i mozolnej pracy, zanim cel osiągnie, ale podtrzymywany nadzieją powodzenia, nie zniechęcał się wcale i pracował po dziesięć godzin dziennie, gdy tymczasem Vogel chodził za interesami, albo używał przyjemności.
— Wiesz, kochany przyjaciela — rzekł pewnego dnia, śmiejąc się Laurent — że jeżeli mi się uda, zostaniesz milionerem bez najmniejszego kłopotu... Pędzisz życie prawdziwie jedwabne!... Co u dyabła robisz od rana do wieczora, za czem wystrojony jak książę latasz ustawicznie po mieście?
— Wiesz dobrze, co robię — odpowiedział Vogel. — Szukam swojej żony...
— I nie znalazłeś jej?
— Nie...
— Czy przynajmniej jesteś na śladzie?
— Nie... Nie mogę zoryentować się w labiryncie, i zaczynam już powątpiewać...
— To źle!... Chodzi o poważny kapitał, z którego dostałaby mi się połowa...
— Naturalnie! — wykrzyknął Vogel — i dałbym ci tę twoję część z pewnością... Nie jesteśmy prostymi znajomymi, ale braćmi!... Podzielilibyśmy się po bratersku!...


LXVII.

Herman Vogel i Karol Laurent nie mieli wcale służącego.
Stróż domu sprzątał im mieszkanie, a wynagradzany był bardzo hojnie, łotrzykowie bowiem chcieli go utrzymać w przekonaniu, iż nie dla oszczędności, ale dla tego, żeby mieć zupełną swobodę, nie trzymają własnego lokaja.
To też stróż ów, wielkie miał poszanowanie dla hrabiego Angelisa i jego przyjaciela Fritza.
Dziwiło go to jedno tylko, że nie mógł ani żartem wstąpić do pokoju jadalnego, gdy lokatorzy byli w domu, bo zwykle drzwi były wtedy na klucz zamknięte.
To mu się dziwnem zdawało i niewytłomaczonem, ale nic nie podejrzewał.
Tacy wspaniałomyślni cudzoziemcy musieli być, jego zdaniem, koniecznie uczciwymi ludźmi.
Było te w drugiej połowie grudnia.
Trzecia po południu wybiła na zegarze w saloniku.
Karol Laurent siedział w jadalnym pokoju przy zwykłej swojej pracy.
Ex-kasyer bankiera Lafevre siedział w saloniku przy okrągłym stole i pisał na tym samym grubym satynowanym papierze jak już znamy.
Skorzystamy z przywilejów powieściopisarza i będziemy mu czytać przez ramię co pisze.
A oto co pisał pseudo-d’Angelis:

„Pani hrabino!

„Żegnając panią na zawsze, za nadto, jak się pokazuje, liczyłem na swoje siły.
„Spostrzegłem bardzo prędko, że muszę panią widzieć jeszcze choćby z daleka.
„Spodziewałem się spotkać panią w świecie, pragnąłem tego i postarałem się o wprowadzenie mnie do kilku domów, w których pani bywa zwykle.
„Spotkał mnie zawód zupełny.
„O ile ja szukałem sposobności, żeby ujrzeć panią, o tyle pani starała się mnie unikać.
„Od tego dnia, w którym pani przyjąć mnie raczyłaś u siebie, nie opuściłaś pałacu z obawy, aby się nie spotkać ze mną.
„Mógłbym się dziwić podobnemu postępowaniu, miałbym prawo powiedzieć, że to złą zapłata abnegacyi i poświęcenia, jakich dałem wybitne dowody, ale nie chcę narzekać na losy, nie chcę o nie obwiniać pani.
„W liście, który piszę, przystępuje od razu do rzeczy.
„Człowiek proponuje, a okoliczności decydują.
„Zobowiązałem się przed panią, że nigdy pani nie będę niepokoić swoją obecnością, nie mogę jednak, niestety, dotrzymać danego słowa.
„Nieprzewidziane; a wyjątkowo ważne okoliczności, zmuszają mnie błagać panią o jednę jeszcze rozmowę.
„Rozmowa ta ważniejsza jeszcze, niż pierwsza, musi także potrwać nieco dłużej.
„Rozumiem doskonale, że nie może mnie pani przyjąć u siebie... Podobna zmiana w zwyczajach pani, ździwiłaby otoczenie pani.
„Szukałem jakiego dobrego sposobu, żeby złemu zapobiedz i zdaje mi się, że znalazłem ten, jaki zaraz przedstawię.
„List ten dojdzie rąk pani w piątek wieczorem, nie będzie więc mógł wpaść w oczy hrabiemu, który odjedzie już do Prowancyi, po dwu dniowej bytności w Paryżu...
„Pewny jestem tego, co mówię, bo jako dobry żołnierz, w troskliwej mam opiece miejsce oblężone.
„Jutro, w robotę, odbędzie się się bal w operze. Opera jest gruntem neutralnym, na którym przyjaciele i nieprzyjaciele spotykają się swobodnie.
„Pomiędzy w pół do pierwszej a drugą nad ranem, racz pani w czarnem dominie, z kokardką różową na prawem ramienia, racz pani fiakrem, jeżeli nie zechcesz użyć własnego pojazdu, przybyć do opery.
„Żadnych wymówek, błagam panią! To, o co proszę, jest zupełnie łatwem do spełnienia.
„Przyjechawszy na ulicę Lepelletier, wejdź pani na pierwsze piętro, skieruj się do loży galeryowej nr 19 i zapukaj trzy razy do drzwi — ja pani otworzę.
„Przypuszczam, że w zupełności rachować mogę na łaskę, o którą proszę.
„Pani wie już doskonale, że nie zagraża jej żadne niebezpieczeństwo, odmowa zaś musiałaby mieć konsekwencje fatalne.
„Jeżeli zresztą nie przybędziesz pani do opery, uprzedzam, że w niedzielę złożę jej wizytę w pałacu na Polach Elizejskich.
„Czy każesz pani zamknąć mi drzwi przed nosem?...
„Nie!... Walentyna nie uczyni tego.
„Do soboty więc, kochana pani!...
„Cieszę się z góry z tego sam na sam, którego pani nie pożałujesz, bo przyrzekam wyjawić pani coś bardzo ważnego, co panią w zupełności zadowoli.
„Śmiem zapewnić panią o głębokim moim szacunku, z jakim jestem sługą jej powolnym,

„Hrabia d’Angelis.“

Gdy Herman Vogel skończył pisanie i gdy przeczytał wolno raz i drugi, to co napisał, musiał być widocznie zadowolonym, bo uśmiech ukazał się na jego twarzy.
Napisał właśnie, co napisać pragnął i nie znalazł nic do poprawy.
Wziął kopertę i położył adres:

Pani hrabina de Rochegude
W pałacu własnym
Aleja Pól Elizejskich nr. 70.
Potem w poprzek napisał „do rąk własnych“ i trzy wyrazy te podkreślił.

Nie zdążył jeszcze zakopertować swego dzieła, gdy dzwonek w przedpokoju, pociągnięty jakąś, widocznie niecierpliwą ręką, odezwał się z hałasem.
Vogel aż podskoczył na krześle.
Nie miał niby potrzeby obawiać się policji, ale ludzie posiadający przeszłość malowniczą i wrażeń pełną, mają wszyscy, bez wyjątku prawie, system nerwowy bardzo wrażliwy.
Dla tych ludzi każda rzecz niewytłomaczona jest niepokojącą!
Ha... policya ma czasami zapatrywania szczególne i nie ma żadnego poszanowania dla dżentelmenów podrabianych.
Podczas kiedy Hermanowi podobne myśli przychodziły do głowy, dzwonek napełniał w najlepsze hałasem małe mieszkanko w antresoli.
— Trzeba się dowiedzieć... — mruknął ex-kasyer, położył list na stole i wyszedł do przedpokoju
Zaledwie wyszedł z saloniku, drzwi pokoju stołowego otworzyły się i Karol Laurent wysunął z nich głowę.
On także usłyszał dzwonienie i także się zaniepokoił.
Widząc, że w saloniku niema nikogo, przestąpił próg i podszedł do stołu, na którym list zobaczył.
Wziął go bez ceremonii i przebiegł szybko oczami ze znaczącym grymasem.
Potem obejrzał kopertę.
— Dobrze o tem wiedzieć!... — pomyślał sobie, zacierając ręce i nie zważając już na dzwonek, powrócił do siebie i zamykał drzwi w chwili, gdy Vogel powracał do saloniku w złym bardzo humorze.
Dzwonił po prostu pijany trochę komisyoner, który o piętro się omylił.
Herman włożył list do koperty i wyszedł, żeby go wrzucić w skrzynkę pocztową.


LXVIII.

Nie będziemy silić się na opisanie przerażenia Walentyny, gdy poznała to długie, sztywne pismo i tę czerwoną lakową pieczątkę z herbami, których już nigdy nie spodziewała się zobaczyć.
— Cóż za niespodziany cios ma znowu we mnie uderzyć? — zapytywała biedna kobieta. — Człowiek ten poprzysiągł, że pomiędzy nami wszystko odtąd skończone!... Czyżby to kłamstwem było? Do wszystkich kłamstw swojego życia, czyż dorzucił nowe jeszcze? Czyż jestem zgubioną bez ratunku?...
Pani de Rochegude osunęła się na krzesło i upłynęło przeszło pół godziny, nim zdołała odzyskać znowu trochę zimnej krwi, żeby przeczytać fatalny list i dowiedzieć się, o co chodzi.
Przeczytawszy go, wzniosła ręce do góry, potem zrozpaczona chwyciła się za głowę.
— Boże mój — szeptała — błagałam cię, a tyś mnie nie wysłuchał!... W tobie tylko moja obrona, a ty mnie opuszczasz!... Sił już brakuje mi zupełnie, wyczerpałam już wszystką energię!... Czyżby godzina śmierci mojej nadeszła?...
Parę sekund siedziała jak nieprzytomna, potem znowu mówić de siebie zaczęła:
— Umierać?... Cóż to ja powiedziałam!... Matka, która usuwa się ze swego stanowiska, gdy dzieci jej potrzebują, jest matką występną!... Nie... ja nie opuszczę moich synów... Czyż mi wolno rozporządzać sobą?... Nie mam prawa umierać — ale czy żyć mogę!... Boże natchnij mnie... Boże ulituj się nademną...
Twarz hrabiny ożywił wewnętrzny jakiś ogień — czyżby prośba jej została wysłuchaną?
Jakiś głos tajemniczy szeptał jej do ucha:
— Obrońca, o którego prosisz Bega, jest i znasz go dobrze!... Pojedź do Lionela... On cię ze wszystkiego wybawi.. Powiedz mu, co się dzieje... Powiedz mu całą prawdę... Zapewne, że na to okropne wyznanie nadludzkiej potrzebą siły, ale będziesz ocaloną, bo wobec dzielnego, szlachetnego Lionela, podły napastnik ustąpi... Hrabią de Rochegude jest najzacniejszym z ludzi... Nie obawiaj się niczego, bo nie ty, ale fatalność winna wszystkiemu.
Walentyna chciała z początku iść za tem natchnieniem.
Postanowiła zaraz nazajutrz pojechać pierwszym pociągiem do męża i oddać mu się w opiekę.
Ale wkrótce opanowała ją znowu obawa.
— Co Lionel będzie mógł zrobić? — zapytała sama siebie. — Jak w tem krytycznem położeniu postąpi?...
— Postąpi, jak człowiek honoru — odpowiadała sobie. — Wyzwie nędznika Vogla pod nazwiskiem jakim się zamaskował... będzie się bił z oszustem... a że Pan Bóg jest sprawiedliwym, więc łotr pokonanym zostanie.
Dotąd wszystko szło dobrze i hrabina utwierdzała się coraz bardziej w swojem postanowieniu, gdy magle przyszła jej do głowy refeksya nieunikniona.
— Los walki zawsze jest wątpliwym — szepnęła, blednąc. — Minęły te czasy, gdy pojedynek uznawanym był za sąd Boga... Któż może wiedzieć, czy wygrana wypadnie po słusznej stronie... Kto zapewni, że Lionel wyjdzie zwycięzko z walki.
Herman Vogel — ciągnęła Walentyna — nie cofnie się przed żadnym podstępem. Raz już przecie Rochegude stawał przeciwko niemu i o mało życiem tego nie przypłacił. Jeżeli zabiłby mojego męża, jeżeli jabym winną się stała tego przeklętego spotkania!... Byłabym prawdziwym mordercą człowieka, za którego chętnie życie bym oddała... O! niech on nie wie o niczem, dopóki to tylko będzie możebne. Niech się spełni moje przeznaczenie i niech nieszczęściu, jeżeli jakie dotknie Lionela, ja przynajmniej winną nie będę.
Sama myśl, że mogłaby sprowadzić niebezpieczeństwo na głowę hrabiego de Rochegude, przerażała ją śmiertelnie.
Cokolwiek mogłoby wyniknąć z jej milczenia, postanowiła milczeć i nic nie mówić mężowi.
Może przedstawiała sobie rzecz tę w zanadto czarnych kolorach, ale bodaj że się jej dziwić trudno.
Postanowiła, że należy się zgodzić na żądanie Hermana i pójść jutro na bał do opery.
Przypadek nastręczał jej sposobność do pokonania niezwalczonych w tym względzie przeszkód dla kobiety z wyższego świata.
Księżna San-Maximo, znajoma Walentyny, dawała jutrzejszej nocy bal kostiumowy w pałacu swym na bulwarze Haussmann, w którym przyjmowała cały prawie Paryż arystokratyczny.
Klara de Cernay od piętnastu dni zajmowała się swoim kostiumem, z prawdziwie dziecinną radością.
Był to kostium japoński, złożony z materyj najwyszukańszych.
Hrabina miała być przebraną za Walentynę de Milan, w ostatniej jednak chwili zmieniła zdanie i ku wielkiemu niezadowoleniu Klary — zdecydowała się nie przebierać, tylko wziąć na toaletę balową czarne domino i maskę aksamitną.
Napróżno Klara namawiała hrabinę na kostium książęcy.
Pani de Rochegude okazała się niewzruszoną, a czytelnicy nasi domyślają się dla czego.
Trochę przed pół nocą obie siostry wchodziły ma salony księżnej San-Maximo.
Walentyna w czarnem dominie, nie imponowała niczem.
O to jej chodziło właśnie.
Przeciwnie, Klara w stroju japońskim, wyglądała prześlicznie i została natychmiast otoczoną.
Markizowie Ludwika XV-go, rybacy neapolitańscy, fantastyczni hiszpanie, dobijali się o zapisanie ich w balowym jej karneciku, a ona z wesołą lekkomyślnością czyniła tak hojne obietnice, że spełnieniu połowy nawet nie byłaby w stanie zadość uczynić.
Porwana tańcem, zapominała o reszcie świata i ani pomyślała o Walentynie de Milan.
Pani de Rochegude chodziło o to zapomnienie, bo o w pół do pierwszej przecisnęła się przez tłumy coraz się powiększające i opuściła salony bez zwróceniu czyjejkolwiek na siebie uwagi.
Nikt zresztą nia byłby jej poznał, bo nie zdejmowała maski wcale.
Na bulwarze Haussmana, po za powozami, stał długi szereg dorożek.
Walentyna zbliżyła się de jednej z nich i dając woźnicy luidora, powiedziała:
— Godzę cię na godziny... Zawieź mnie do opory, a potem czekaj na rogu ulicy de Provence i Chanchat.
— Bardzo dobrze... Oto mój numer.
Pani de Rochegude wsiadła, a w dziesięć minut później, wysiadła i przestąpiła próg przedsionka wspaniałego gmachu, który tyle razy przechodziła, wsparta na ramieniu ukochanego Lionela.
Zbytecznem byłoby dodawać, że po raz pierwszy w życiu udawała się na bal opery.
Skoro tylko weszła na schody, poczuła się jakby przyduszoną ciężką atmosfera, olśniewającem światłem, wrzaskliwym tłumem i głośną muzyką.
Najgorętszem też jej pragnieniem było wydobyć się ztąd jak najprędzej.
Myślała sobie, że gdy opuści tę salę, zdawać się jej będzie, iż z piekła powraca i postanowiła nie opóźniać ani o jednę chwilę rozmowy swej z Hermanem Vogel.
Loża № 19, jako sąsiadująca z ich lożą, była jej dobrze znaną Minęła szybko korytarz i zapukała, nie bez wszelkiego wzruszenia do drzwi, które zaraz się Otworzyły.


LXIX.

Z górą od pół godziny Vogel w toalecie balowej, nadzwyczaj starannej, siedział na przodzie loży i lornetował, jak się zdawało, z wielką przyjemnością tłumy hiszpanów uwijające się w fantastycznych swoich kostyumach.
Bezpośrednio pod nim osobistość jakaś, której nie można było odgadnąć pod maską i zapuszczonym kapturem, siedziała w krześle amfiteatru i czekała widocznie na kogoś.
Skoro Walentyna zapukała trzy razy do drzwi loży, ex-kasyer powstał co żywo, aby otworzyć młodej kobiecie.
Zaledwie się odwrócił, kiedy milcząca, zamaskowana owa osobistość opuściła swoje krzesło i zniknęła w tłumie.
— Niech pani wejść raczy — powiedział Vogel — witam panią — czekałem niecierpliwie, ale pewny byłem, że pani uwzględni prośby moje.
Walentyna weszła do loży i drzwi się za nią zamknęły.
Vogel zapuścił firanki aksamitne.
W gabineciku półcień zapanował, a oczy Walentyny oślepione nagłem przejściem z jaskrawego światła do ciemności, nic z początku nie widziały, ale wkrótce oswoiły się ze zmianą i wpatrywały w Hermana, który stał w postawie pełnej szacunku.
Pani de Rochegude, blizka omdlenia, upadła na jednę z nizkich kanapek, otaczających ściany.
— Odwagi, kochana pani — rzekł tonem prawie rozkazującym. — Przyszłaś pani z dobrej woli, wiedziałaś, że mnie tu zastaniesz, nie zagraża ci żadne zgoła niebezpieczeństwo. Uspokój się pani i porozmawiajmy, bośmy po to tutaj się zeszli. A może za gorąco tu dla pani? Może kazać pani podać coś chłodzącego?
Młoda kobieta zapanowała nad sobą.
— Nic, nic mi nie potrzeba — odpowiedziała wyniośle. Nie pragnę nic więcej, tylko skończyć z panem jak najprędzej i to raz na zawsze. —
— Daję słowo — wykrzyknął ze śmiechem pseudo-hrabia d’Angelis — że o brak otwartości nie można posądzać pani. Najzupełniej szczerze wypowiadasz pani uczucia, jakie żywisz dla mnie!
— Mój panie — odrzekła Walentyna — nie chodzi tu wcale o moje uczucia dla pana, zupełnie o czem innem mamy mówić ze sobą. Wiesz pan, po co tu przyszłam?
Przypuszczam, że po to, ażeby się dowiedzieć o ważnej dla siebie nowinie, o jakiej w liście moim wspominałem — odpowiedział Herman.
Przybyłam — oświadczyła Walentyna — ażeby panu objawił moję wolę.
— Swoję wolę? — powtórzył Vogel tonem szyderczym. — Więc kochana pani ma teraz swoję wolę? Bardzo ciekaw jestem ją poznać.
— Poznasz ją pan w tej chwili. Sprzykrzyło mi się oto życie moje i chcę raz skończyć z sytuacyą obrzydłą, która z każdego dnia mojego czyni mi piekło prawdziwe! Chcę znaleźć w śmierci to, czego w życiu znaleźć nie mogę.
— Innemi sławy — odezwał się Vogel — nie mogąc być wdową, chcesz mnie pani uczynić wdowcem, że zaś albo nie chcesz, alb nie możesz mnie zabić, sama się zabić postanawiasz. Jużeś mi to pani mówiła i już na to pani odpowiedziałem.
— Odpowiedziałeś mi pan, że będąc chrześcijanką, nie odważę się na samobójstwo, zapominasz pan jednak, że śmierć moja nie będzie zbrodnią, ale ofiarą dla spokoju tych, których kochamy.
— Zrobiłaś pani już zatem postanowienie?
— Nieodwołalne.
— Żałuję mocno, że nie będę miał możności przeszkodzić pani, uprzedzam jednak, że zaraz po jej zgonie upomnę się o moje prawa i odbiorę mojego syna.
— Moje dziecko miałoby znaleźć się w pańskich rękach? — szepnęła przerażona Walentyna o! nigdy, przenigdy!
— Dla czego? — zapytał Herman z uśmiechem. — Gdzież synowi może być lepiej jak u własnego ojca?
— Pan jego ojcem? — Co znowu? — wykrzyknęła oburzona młoda kobieta.
— Nienawiść osłabia pamięć twoję, pani hrabino, zmusza mnie do przypomnienia, że starszy jej syn do mnie bezwarunkowo należy! Moja władza nad nim jest świętą i nieograniczoną. Skoro tylko zażądam tego, Armand musi pójść za mną.
— Nieprawda! — odrzekła hrabina. — Zrzekłeś się pan tych praw swoich, udając samobójstwo dla uniknięcia galer, na które zasłużyłeś; zrzekłeś się praw swoich, stawiając mnie w przekonaniu, że wdową zostałam. Zdemaskuję pana! Sporządzę testament, opiszę w nim wszystkie pańskie podłości i zbrodnie, i błagać będę uczciwego, szlachetnego człowieka, którego noszę dziś nazwisko, żeby stanął pomiędzy tobą a malcem nieszczęśliwym, któryby zginął przy tobie! Przysięgam panu, że tak zrobię!
Herman wzruszył ramionami.
— Hrabinie de Rochegude nie wolno jest praw moich nie szanować, a gdyby się targnął na nie, zapłaciłby mi za to dotkliwie.
Po tych słowach nastąpiła chwila milczenia, którą przerwał niebawem mniemany hrabia d’Angelis, odzywając się zupełnie zmienionym tonem.
Głos jego dotąd impertynencki, stał się łagodnym i pieszczotliwym.
Wyraz twarzy zmienił się również zupełnie, czy nie rzucały już błyskawic.
Dobroduszny uśmiech zastąpiło szydercze wykrzywienie.
— Doprawdy, pani, że nas widocznie jakaś zła gwiazda prześladuje! Pomimo, że chcę wszystko załatwić jak najzgodniej, uchodzę ciągle w oczach pani za potwora! Nie jestem jednakże wcale pani nieprzyjacielem. Przysięgam i prószę mi uwierzyć.
— Nie jesteś pan nieprzyjacielem moim? — wykrzyknęła Walentyna.
— Z pewnością, że nie, i zaraz znowu postaram się o tem panią przekonać.
— Nie uwierzę panu.
— Dla czego?
— Dla tego, żeś pan wierutny kłamca i że postępujesz jak wróg zapamiętały.
— Oto sprawiedliwość sądów ludzkich — odezwał się melancholicznie Vogel. Oskarżasz mnie pani w tej właśnie chwili, w której pani szczęście przynoszą.
— Szczęście? — odrzekła Walentyna. — Ależ panie!
— Wątpisz, kochano hrabino?
— Nie wierzę!
— A jednakże powiadam prawdę najszczerszą. Szczęściem pani wolność. Otóż chcę pani tę wolność przywrócić.
Hrabina z niedowierzaniem wlepiła oczy w szalbierza.
— Cóż za nowe kłamstwo przygotowuje ten człowiek? — szepnęła jakby sama do siebie.
Herman dosłyszał i rzekł:
— Masz pani o mnie fatalną zaiste opinię — ale nie mogę się temu bardzo dziwić, bo na sumieniu mojem ciąży wiele grzechów posad pani. Może jednak usposobię panią lepiej, gdy powiem, co jej chcę zaproponować.
— Cóż takiego? — wykrzyknęła Walentyna — czego pan wymagasz odemnie?
Herman skłonił się i odpowiedział:
— Okupu, kochana pani! Brzydkie to może słowo, ale nie mam razie innego.
— Mów pan! — odezwała się żywo młoda kobieta. — I jeżeli okup ów będzie czynem niehonorowym zarówno dla tego, który go proponuję, jak i dla tej, która się ma zgodzić na niego, uwierzę w pańską szczerość...
— Po co te próżne zniewagi, proszę pani? — zauważył Vogel. — Nie dotykają mnie one wcale... Gardzą po prostu niemi i przystępuję do rzeczy... Proponuje pani zamianę...
— Zamianę?...
— Tak.
— Nic nie rozumiem...
— Zaraz pani wszystko wytłomaczę... Moja nieobecność tak samo, jak śmierć moja, może pani wolność przywrócić, zgadzam się otóż wynieść na zawsze... Ale życie drogo kosztuje... zwłaszcza, że ja także żyję zbytkownie... Pani jesteś bogatą, a ja radbym zostać bogaczem... bo teraz nic zgoła nie mam...


LXX.

— Tak — powtórzył Vogel — pani jesteś bogatą... a jam biedak zupełny.
— Chcesz pan pieniędzy? — wykrzyknęła Walentyna z pogardą. — Pieniędzy panu potrzeba?...
— Cóż pani chcesz?... Musi ich pożądać ten, kto ich niema!... — odparł filozoficznie nędznik. — Dziwi to panią, bo wyglądam na zasobnego... Na nieszczęście!... pozory to tylko... Nie mam właściwie nic... Tytułem, dobrą miną, olśniewam głupców, ale to nie wiele przynosi... Lada chwila, położenie moje stać się może niezmiernie trudnem... nie możliwem nawet... Przybyłem do Paryża, z kilku zaledwie rulonami złota, zdobytego z wielkim trudem... Chciałem powiększyć ten kapitał przy pomocy potężnego króla kierowego i damy pikowej... ale... przegrałem i jestem na czysto... Pozycya to śmieszna i głupia, powinnaś ją pani wziąć zatem do serca i pomódz mi jak najprędzej...
— Wieleż panu potrzeba?... — przerwała Walentyna.
Herman odpowiedział z uśmiechem:
— Bagatelki... Pięciuset tysięcy franków...
— Pięciuset tysięcy franków!... — wykrzyknęła pani de Rochegude.
— Tak pani... nie więcej.
— Oszalałeś pan chyba?...
— Pozwól pani, że temu nie uwierzę... — odpowiedział Vogel. — Zauważ natomiast, że ja nie proszę bynajmniej o jałmużnę... lecz się o należność moję upominam.
— O pańską należność?... — powtórzyła ze zdumieniem pani de Rochegude.
— Rozumie się, kochana hrabino. Rzecz jest bardzo jasna i prosta, i w kilka słowach wyłożę ją pani... Odziedziczyłaś wspólnie ze swoją siostrą po moim przyjacielu Maurycymi Villars okrągłe sześć miljonów franków, wypadło zatem po trzy miljony ale każdej z was!... Ponieważ jesteśmy zaślubieni bez intercyzy, obowiązuje nas wspólność majątkowa, połowa zatem trzech miljonów słusznie mi się i sprawiedliwie należy... Zgadzam się na mniej, nie jestem zatem zbyt wymagającym... Dzieckoby to zrozumiało... Powiesz pani może, żeś zapłaciła już za mnie jakieś sto tysięcy dukatów byłemu pryncypałowi memu, panu Jakóbowi Lefevre i że dług, jaki mam u pani, zmniejsza się o tę kwotę... Dowodzenie to byłoby logicznem, ale bezpodstawnem... Musisz pani zdać mi rachunki, z lat dziesięciu, a procenty przedstawiają daleko więcej, aniżeli owe sto tysięcy dukatów... Niech pani zgodzi się dobrowolnie na wypłacenie mi tej bagatelki, a ja w zamian obowiążę się najuroczystszą przysięgą, że nie tylko opuszczę Paryż, ale Francyę i że gdybym żył sto lat jeszcze, ani mnie pani zobaczy, ani słyszeć o mnie będzie... Tranzakcya, jak pani sama widzi, jest bardzo dla pani korzystna...
— Ależ — odparła Walentyna — suma, jakiej pan żądasz, jest tylko moim depozytem... Wszystko co odziedziczyłam, stanowi własność moich dzieci...
Herman poruszył się niecierpliwie.
— Pani dzieci nie potrzebują tego drobiazgu, bo i tak będą miljonerami!... Hrabia posiada majątek olbrzymi; pani także... Zresztą nie chodzi tu o dyskusyę, tylko o postanowienie... Zgadza się pani, czy nie?...
— Nie...
— To ostatnie słowo pani?...
— Ostatnie słowo moje.
— Bardzo debrze... Przewidywałem je nawet... Ale trudno... Dawałem pani sposób wyjścia z dyablo przykrej sytuacyi, w jakiej się pani znajdujesz... Odpychasz ją — tem gorzej dla ciebie!... Za następstwa tego kroku, nie ja odpowiedzialnym będę... Udam się do pana de Rochegude... Może z nim zdołam przyjść do ładu...
Walentyna okropnie zbladła.
— Mówisz pan o panu de Rochegude — czy ja dobrze słyszałam?
Herman skinął głową potakująco.
— Czy miałbyś pan naprawdę tyle bezczelności, aby udać się do niego?...
— O! ja jestem na wszystko gotów. Powinnaby pani wiedzieć o tem od dawna... Złożę panu pułkownikowi moją wizytę... Jutro, a może dzisiaj nawet jeszcze... Pojadę do Prowancyi pociągiem o siódmej wychodzącym...
— I cóż pan powiesz memu mężowi, wielki Boże?...
Eks-kasyer zawahał się kilka minut.
— Co mu powiem? — powtórzył. Powiem mu poprostu: Musisz mnie pan, panie hrabio, poznawać, bo miałem szczęście bić się z panem przed dziesięciu laty i raniłem pana ciężko... Jestem Herman Vogel, twój najniższy sługą, żywy i zdrów, chociaż za umarłego ogłoszony... Żona pańska jest moją żoną... starszy jej syn jest moim synem... Przychodzę upomnieć się u pana o moję własność i proszę mi ją powrócić, chyba, że panu zależy co na tem, aby ją zatrzymać... W takim razie możemy się porozumieć i zrzeknę się na rzecz pańska wszelkich pretensyj, jeżeli hrabia się zgodzisz na moje warunki.
— O! — wykrzyknęła Walentyna obojętna i pełna pogardy, tak, że nawet zapomniała o niebezpieczeństwie. Znałam oddawna pańską podłość, wiedziałam, żeś jest nędznikiem, ale widzę, żeś gorszym jeszcze, aniżelim przypuszczała...
— Obelgi całkiem bezsensowne. Przykro mi, że muszę panią irytować, ale powtarzam, że chcę opuścić Paryż... potrzebuję moich kapitałów... skoro pani mi odmawiasz, muszę się udać gdzieindziej... To rzecz bardzo prosta... Nie mamy nic więcej do mówienia że sobą, mam zatem honor ofiarować pani ramię, żeby ją przeprowadzić przez tłum i doprowadzić do powozu... Niech pani raczy się udać ze mną?...
Pani de Rochegude nic nie odpowiedziała.
Przez nadzwyczajną siłę woli odzyskała trochę krwi zimnej.
— Te pieniądze — odezwała się głosem złamanym — nie są w moich rękach...
— Wygrałem! — pomyślał Vogel, a głośno powiedział: — Naturalnie, że nikt nie trzyma w szafie milionów... Kapitały pani spoczywają zapewne w jakim banku, albo u którego notaryusza... Nie znam zupełnie warunków ślubnego kontraktu pani z panem Lionelem, uważam jednak hrabiego de Rochegude za człowieka tak szlachetnego, iż nie wierzę, ażeby miał panią krępować w zarządzie jej własną fortuna... Czyż byłbym w błędzie?...
— Nie... Ten którego nazwisko śmiałeś pan wymówić, jest istotnie najszlachetniejszym z ludzi...
— Gdybym się urodził milionerem... napewno byłbym także doskonałością! — odrzekł Vogel. — Ale powracam do rzeczy. Czy zgadza się łaskawa pani?....
— Zgadzam się — odparła Walentyna słabym bardzo głosem. — Gotowam zapłacić panu za mój spokój...
— To dobrze... Byłem pewny, że się porozumiemy... Ale słowa nie wystarczą, trzeba wykonać umowę...
— Czy potrafi pani zrealizować w krótkim czasie półtora miliona?
— Niewiem...
— Pozwolę sobie wskazać pani sposób.
Powiedziawszy to, Vogel objaśnił panią de Rochegude, jak ma postąpić, gdyby chodziło o sprzedanie papierów, lub, gdyby chciała upoważnić notaryusza do podniesienia kapitału.
— Na to wszystko potrzebować pani będzie dni trzech lub czterech — dodał na zakończenie, ale weźmy sześć dni na wszelki wypadek. Zatem w przyszłą sobotę będzie pani mogła dać mi przekaz na okaziciela do banku francuzkiego, bo w ten sposób pragnąłbym być załatwionym. O której więc godzinie przybyć mam do pałacu de Rochegude?...
— Do pałacu de Rochegude?... — powtórzyła Walentyna z przerażeniem. — Do domu męża mojego!.. Nie możesz pan nigdy już przestąpić jego progu...
— Raczy pani zatem przyjść do mnie?...
— Nigdy.
— Więc jakże?...
— Wskaż mi pan jakie miejsce neutralne, na którem mogłabym spotkać pana bez narażenia się na kompromitacyę.
— Przychodzi mi myśl pewna... Racz pani w sobotę o drugiej po południa przyjechać do lasku Boulońskiego... Wysiądź pani koło Kaskady i przez ciekawość niby zapuść się sama jedną w małą ścieżkę kamienistą, która pod spadającą wodę przechodzi... Tam czekać będę... Straci pani najwyżej dwie minuty i powróci do powozu... Czy zgoda?...
Pani de Rochegude skinęła głową, założyła na twarz maskę i nie wymówiwszy ani słowa więcej, otworzyła sobie drzwi loży i wyszła.


LXXI.

Hermana Vogel chciał pójść za Walentyną, ale zniknęła mu wśród tłumów.
— Interes zatem skończony... — myślał sobie ex-kasyer — a skoro się na balu znalazłem, pozostanę jeszcze godzin z parę.
Zamknął drzwi od korytarza, przeszedł mały i powrócił do swojej loży.
Można wyobrazić sobie jego zdumienie, gdy na fotelu, który dopiero co zajmował, zobaczył jakąś czarną postać zamaskowaną i zakapturzoną.
— Kto jesteś — zapytał popędliwie.
— Kto ja jestem?... — powtórzyła postać głosem zmienionym — zdaje mi się, że pan widzisz, kto jestem... Domino...
— Jakim sposobem dostałeś się do tej loży?...
— Naturalnie, że nie drzwiami... przez poręcz przeskoczyłem...
— Zanadto jesteś śmiałym!...
— Rzeczywiście, że się mogę pochwalić...
— Jesteś bezczelnym po prostu!... Ta loża do mnie należy, proszę wyjść...
— Tak mi tu dobrze, że pozostanę...
— Proszę wyjść!... — bo zawołam policyanta, ażeby cię wyrzucił i odprowadził do kozy...
Zamaskowana osobistość wzruszyła ramionami.
— Nie zawołasz policyanta, kochany hrabio, daję ci słowo honoru!...
— Znasz mnie? — wykrzyknął Vogel zaniepokojony.
— Doskonale!
— Kto więc jesteś?
Domino zrzuciło kaptur, odwiązało maskę i mniemany d’Angelis zobaczył szyderczą twarz Karolą Laurent.
— To ty — mruknął były mąż Walentyny, usiłując się uśmiechać.
— We swojej własnej osobie... Od dziesięciu lat co najmniej nie byłem na balu opery, przyszła mi otóż dziś ochota, rozerwać się trochę...
— Dla czego mnie nie uprzedziłeś?...
— Bo może nie byłbyś mnie przyjął do swej loży... Nie chciałem narażać się na przykrość odmowy.
— Od jak dawna jesteś tutaj?
— Od przybycia tej damy, której nazwiska wymówić nie chcę, ażeby nas kto czasami nie podsłuchał..
— Słyszałeś?
— Wszystko, ma się rozumieć! Tak interesującej pogawędki słucha się obu uszami. Winszują ci, kochany hrabio! Wiedziałem, żeś chwat, ale Przeszedłeś moje oczekiwania. Słuchałem cię z prawdziwie artystyczną przyjemnością. Mistrzem jesteś, słowo honoru! To też osiągnąłeś rezultat wspaniały! Żegnaj życie awanturnicze. Jesteśmy bogaci! Nic nam nie przeszkodzi zostać ludźmi uczciwymi, jeżeli serca nasze tego zapragną.
Herman Vogel udawał, że podziela w zupełności uwagi swego interlokutora.
— Udało mi się — rzekł — w rzeczy samej; jednego tylko żałuję.
— Czego?
— Że twoje niespodziewane przybycie pozbawiło mnie możności sprawienia ci niespodzianki o tak szczęśliwym dla nas obrocie rzeczy.
— Czy naprawdę: miałeś zamiar sprawić mi taką niespodziankę?
— Natychmiast po powrocie do domu!... Czy wątpisz?
— Troszeczkę. Znam cię dobrze, mój kochany i wiem, żeś egoista. Bo dla czegoż tak ukrywałaś przedemną swoje zabiegi?
— Nie wiedziałem, co z tego wszystkiego wyniknie i nie chciałem, abyśmy obaj durzyli się próżnemi nadziejami.
— Więc się podzielimy?
— Powiedziałem ci już kiedyś i powtarzam teraz, że podzielimy się jak bracia. Na dwie części równe. Po siedmset pięćdziesiąt tysięcy franków bierzemy.
— Trzydzieści siedm tysięcy pięćset liwrów renty — mruknął ex-Lorbac. — Można będzie żyć zupełnie dostatnio za te pieniądze, Przynajmniej dla mnie, który nie lubię zbytków, najzupełniej wystarczy. Wyrzekam się raz na zawsze moich olbrzymich, ale olbrzymie niebezpiecznych projektów i dzisiaj zaraz niszczę przeklętą pracownię.
— A ja — odrzekł Vogel — wiedząc, jakim jesteś niedowiarkiem i nie chcąc narażać się na upokarzające podejrzenia, żądam, abyśmy odtąd aż do przyszłej soboty; to jest, dopóki nie odbierzesz swojej części, nie rozstawali się ani na jednę chwilę. Będziemy razem wychodzić i razem powracać. Żądam tego, mój drogi, stanowczo i bezwarunkowo.
— Ależ — oświadczył Karol Laurent — będę najchętniej cieniem twoim, najlepszy mój przyjacielu. Z przyjemnością, ani się na krok jeden nie odstąpię.
Prowadząc powyższą rozmową, pseudo-Angelis myślał sobie:
— Czy ty, głupcze, naprawdę wierzysz, żem gotów pozbyć się na rzecz twoją, połowy majątku z takim zdobytego trudem! Doprawdy, że mnie litość bierze! Zła to gwiazda, co ci kazała szpiegować mnie dzisiejszej nocy! Za tydzień już cię na świecie nie będzie, za tydzień nie będziesz już potrzebował pieniędzy, daję ci słowo na to, mój przyjacielu najlepszy.
Lorbac zaś myślał ze swej strony:
— Ten łotr i oszust myśli, że mnie potrafi oszukać swoją niby dobrodusznością, ale się myli szkaradnie. Taki egzemplarz, jak Vogel, nie odda tak ogromnej sumy dobrowolnie, to wątpliwości nie ulega. Będzie mnie chciał wciągnąć w jaką zasadzkę, ale będę ostrożny, będę się miał na baczności.
Program, ułożony przez ex-kasyera, wykonany został co do joty.
Przez cały tydzień po balu w operze obaj kamraci nie rozłączali się ani na chwilę i żyli w najlepszej zgodzie.
— Ponieważ będziemy bogaci — powtarzał Herman — to pal dyabli ekonomię!
I wydawali bez rachunku.
Jadali w najpierwszych restauracyach, pili najkosztowniejsze wina i na nie sobie nie żałowali.
Zdawało się, że przedewszystkiem o to im chodziło aby rzucać pieniędzmi na wszystkie strony.
Ponieważ nic zgoła nie potwierdzało podejrzeń Karola Laurent, przeto z dniem każdym stawał się on coraz mniej podejrzliwym.
Nadeszła nareszcie sobota i Herman postanowił pozbyć się natrętnego kamrata.
— Zjemy obiad na polach Elizejskich — rzekł do niego — a musi być takim, o jakim Lukullus nie marzył.
— I owszem! — wykrzyknął Karol Laurent.
Plan Vogla bardzo był prosty.
Chodziło o nową edycyę sposobu stosownego względem Maurycego Villarsa.
Czytelnicy nasi przypominają sobie ową kolacyę w Angielskiej kawiarni, w której mniemany baron de Précy, pomógł do śmierci wujowi Walentyny de Cernay.
Herman zamierzył zaaplikować ten sam środek względem Laurenta, z tą tylko różnicą, że gdy ex-Lorbac, był człowiekiem młodym i sinym, potrzebaby mu zadać silniejszej daleko trucizny.
Vogel wybrał kwas pruski.
Wybór był dobry, ale truciciel sądził, że tem łatwiej poradzi sobie ze swoim współbiesiadnikiem, im więcej tenże będzie pijanym, i tak gwałtownie namawiał go do picia, że obudził uśpioną podejrzliwość Karola.
Otrzeźwiał w jednej chwili i udając coraz bardziej pijanego czuwał. W środku obiadu ex-Lorbac już niby tylko bełkotał niezrozumiale, zataczał się za każdem poruszeniem i rozlewał na gors koszuli zawartość każdej szklanki.
Przyniesiono deser, potem kawę, likiery i cygara.
Karol Laurent usiłował wstać, ale żadną miarą nie mógł tego niby dokazać.
Nakoniec udało mu się stanąć na nogi, ale zaraz się znowu zatoczył, stracił równowagę, upadł na kanapę i chrapać zaczął...
Cała ta komedya odegraną została z takim prawdziwym talentem, że Herman został najzupełniej oszukanym.
Wpatrywał się w uśpionego kamrata z szyderczym na twarzy uśmiechem.
Tymczasem Laurent wcale nie spał, niedomknięte powieki pozwoliły mu śledzić wzrokiem, wszystko, co się działo w gabinecie.
Widział, jak Herman wlał dwa kieliszki musującego szampana, jak wyjął z kieszeni maleńką flaszeczkę, owiniętą w papier niebieski, ja odkorkował flaszeczkę, i jak z niej dziesięć czy dwanaście kropel puścił do jednego z kieliszków.
— Komedya skończona — pomyślał sobie Karol Laurent. — Zaczyna się tragedya... Baczność!...
I zaczął bardziej jeszcze chrapać.


LXXII.

Vogel ujął kieliszek, do którego dolał coś z flaszeczki..
Przybliżył się do kanapki i uderzył po ramieniu Karola Laurent.
Ten zamruczał coś niewyraźnie, otworzył oczy i zabełkotał:
— To ty, Hermanku!... Czegóż chcesz?... Jesteś moim przecie przyjacielem, pozwólże mi spać zatem...
— Pójdziesz spać w swojem łóżku!... — Odpowiedział Vogel. — Tu nie możemy przecie nocy przepędzać.... No, wypij, ten jeszcze ostatni kieliszek starego koniaku i chodźmy...
— Stary koniak... — powtórzył Karol Laurent. — To mi się podoba!... koniak, to mój dobry przyjaciel... Pójdę chętnie, jak wypiję... Chciałbym się położyć... Ale, żeby się położyć, potrzeba najprzód wstać... a ja nie zdołam się sam podnieść.
Herman wyciągnął rękę.
Ex-Lorbac czepił się jej, powstał na nogi i postąpił, zataczając się parę kroków.
— To dziwne... — rzekł z głupkowatym uśmiechem. — Nadzwyczaj dziwne!... Podłoga jak z kauczuku... Lżejszy jestem od dziecinnego baloniku... Wydaje mi się, że się unoszę do sufitu...
— No, wybij tylko!... — powiedział Vogel, podając szklankę.
— Wypiję! wypiję! ale się trąćmy koniecznie.
— Ma się rozumieć... twoje zdrowie...
Karol Laurent pochwycił drżącą ręką kieliszek, trącił się z fałszywym Angelisem, a potem zatoczył się tak, że prawie tyłem stanął do towarzysza.
Skorzystał z tego, przechylił głowę w tył, łokcie podniósł wysoko i wypił niby napój jednem tchem.
Herman czekał na skutek niecierpliwie.
Oczekiwanie trwało niedługo.
Karol Laurent jęknął, zaczął wywijać rękoma, jak człowiek śmiertelnie ugodzony, padł twarzą na poduszki kanapy i nie poruszył się więcej.
Finisz!... — pomyślał Vogel, z tryumfującym uśmiechem, podniósł kieliszek z dywanu, wytarł go starannie, potem nachylił się, odwrócił kamrata, który, jak przypuszczał, za pięć minut miał już być trupem, podsunął ma poduszkę pod głową, przymknął wytrzeszczone dziwnie oczy, ubrał się w palto, wziął kapelusz, zapalił cygaro, wyszedł z gabinetu, zawołał właściciela zakładu, zapłacił rachunek, dorzucił mu jeszcze dwa luidory na piwo i powiedział:
— Mój przyjaciel podpił sobie za bardzo i śpi jak zabity... Zostawcie go w spokoju... Gdy obudzi się za dwie godziny, każecie mu sprowadzić fiakra.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny. Nikt nie wejdzie de gabinetu, dopóki towarzysz pański się nie przebudzi... Czy pan życzy sobie powozu?
— Nie, potrzebuję się przejść koniecznie.
Gospodarz skłonił się bardzo nizko gościowi, który okazał się tak wspaniałomyślnym, i Vogel oddalił się przez Pola Elizejskie, z tem radosnem przekonaniem, iż usunął przecie ostatnią ze swej drogi przeszkodę.
Było około dziewiątej wieczorem.
W dziesięć minut później rozległ się dzwonek w gabinecie.
Przybiegł gospodarz i ździwił się wielce, gdy zobaczył dżentelmena, nad którego snem miał czuwać, spokojnego i przytomnego, jak w chwili, gdy przybył tutaj.
Stał w kapelusza i zapinał rękawiczki.
— Sapristi!... to chłop silny, co się nazywa — pomyślał, a głośno zapytał:
— Chcę się dowiedzieć, czy rachunek zapłacony?...
— Zapłacony, szanowny panie.
— Bardzo dobrze... proszę mi podać rozkład pociągów kolejowych i kazać sprowadzić fiakra.
— Powóz stoi, czeka już przed domem na pańskie rozkazy, a rozkład zaraz przyniosę...
Karol Laurent przejrzał podaną ma broszurkę, znalazł co mu potrzeba było, uśmiechnął się z zadowoleniem, wyszedł i wsiadł do czekającego powozu:
— Stacya de l’Est... — rzekł do stangreta. — Dziesięć franków za kurs. Ale co koń wyskoczy!...
Nazajutrz dzień był bardzo zimny.
Termometr opadł przez noc ośm stopni poniżej zera, co dla Paryżanów jest już temperaturą jakby syberyjską.
Ani jeden promyk słońca nie przebijał się po przez gęste ołowiane chmury, zapowiadające obfite śniegi.
Paryżanie, a szczególniej paryżanki, nie wychodzą w takim czasie z domów.
Rzadko można było napotkać jaki powóz w lasku Boulońskim.
Jednakże około godziny drugiej, ekwipażyk zaprzężony w jednego tylko konia, minął szybko aleję, prowadzącą od jeziora ku płaszczyźnie Longchamps i do mostu Suresnes.
Stangret miał zapewne dokładnie wydane rozkazy, bo zatrzymał się przy basenie, do którego wpadają wody z kaskady.
Drzwiczki się otworzyły i ukazała się Walentyna.
Ubrana była cała czarno.
Rotunda, podszyta futrem, okrywała ją całą.
Gęsta koronkowa woalka zakrywała twarz bladą śmiertelnie.
Spojrzała do okoła i zobaczyła pustkę zupełną.
Chmary wron tylko krakały na gałęziach drzew z liści ogołoconych.
Pani de Rochegude skręciła na lewo w wązką ścieżkę, prowadzącą pod granitową skałę, a ztąd po schodkach wyciętych w kamieniu, na wierzchołek miniaturowych Alp, znanych całemu Paryżowi.
Ścieżka ta staje się coraz ciemniejszą, dzięki coraz gęstszej ilości wody, spadającej z wielkim hałasem i zasłaniającej wejście do groty.
Hrabina pożerana gorączką, uszła już z dwadzieściu kroków, nie spotkawszy tego, którego szukała, gdy nagle na pierwszym zakręcie ukazał się Herman, idący na jej spotkanie z uśmiechem na ustach z kapeluszem w ręku.
— Kochana pani wzorowo jest punktualna — wykrzyknął. — Czekam zaledwie piętnaście minut!... Winszuję pani... winszuję. Nie mam zapewne potrzeby pytać, czy pani przyniosła mandat...
Pani de Rochegude, nie odpowiedziawszy ani słowa, wyjęła z mufki szyldkretowy pugilaresik, a z pugilaresiku kawałek papieru, na którego nagłówku znajdowały się te tylko magiczne słowa:
„Bank francuzki wypłaci okazicielowi pięćset tysięcy franków.“
— Musiałam zgodzić się na nikczemne żądanie pańskie — rzekła — i oto mój okup!...
Jednocześnie podała mandat Voglowi, pijanemu z radości.
Nędznik wyciągnął łapę po papier, ale nie zdążył go pochwycić.
Ciężka jakaś ręka pochwyciła go z tyłu, a głos, drżący z oburzenia, szepnął mu do ucha:
— Nikczemną sprawę tego łotra ja z nim załatwię... Schowaj pieniądze, Walentyno... Założysz za to przytułek dla sierot...
Wystraszony Herman odwrócił się szybko i zobaczył pana de Rochegude przed sobą.
— Lionel!... — zawołała Walentyna, poznawszy męża i rzucając się ku niemu.
Ale nie mogła przenieść tak gwałtownego wzruszenia.
Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby hrabia nie był wypuścił z rąk fałszywego Angellsa i nie poskoczył do niej.
Podtrzymał ją w swojem objęciu i położył na odłamie skały, gdzie zaraz zemdlała.
Uważając to omdlenie za wypadek bardzo naturalny w podobnem położeniu, pan de Rochegude nie przerażał się niem wcale i powrócił zaraz do Vogla.
— Teraz my się rozprawimy ze sobą — powiedział.
— Przepraszam pana hrabiego — odparł ex-kasyer, przybierając zwykły swój cynizm — ale my nie mamy nic do załatwienia ze sobą... nic a nic zgoła.
— Tak pan sądzisz?
— Tak, panie hrabio.
— No, to się grubo mylisz, rozbójniku! Mamy podwójny ze sobą obrachunek: podłe oszustwo teraźniejsze i zbrodnię z przed dziesięciu laty.
— O jakiej zbrodni pan mówisz? — zapytał bezczelnie Vogel.
— O pojedynku, w którym o mało nie padłem ofiarą.
— Czy to moją wina, że raniłem pana w tem spotkaniu?
— To nie było spotkanie, nędzniku! to było uplanowane morderstwo.
— Nieprawda.
— Prawda... łotrze jeden... ja postępowałem podług wszelkich zasad, a ty użyłeś podstępu! użyłeś broni odpowiednio przygotowanej... Ale Bóg jest sprawiedliwy, musisz mi dać zadośćuczynienie w tej chwili, a nie posiadasz już pistoletów Karola Laurenta!
Herman zadrżał.
— Zkąd on wie, u dyabła, o tem? — pomyślał.
Lionel wyciągnął z kieszeni płaszcza dwa nabite pistolety i podał oba Voglowi.
— Wybieraj. Będziemy się bić tutaj... natychmiast... o dwadzieścia kroków. Żywego musiałbym oddać policyi. Wolę cię zabić zatem!
Zamiast wybrać broń, ex-kasyer cofnął się o parę kroków.
— Zabić mnie chcesz, panie hrabio? — powiedział z wybuchem dziwnego śmiechu — zapewne, że byłoby to bardzo wygodne dla pana, ale mnie wcale się nie podoba! Jestem zupełnie czysty! Przedawnienie prawne zasłania mnie od wszystkiego! Powołam się na pana, gdy będę potrzebował dowieść, żem jest Hermanem Vogel rzeczywiście! Zabrałeś mi pan żonę, a usiłujesz zabrać pieniądze i jeszcze prawisz mi impertynencye. Trochę za dużo tego dobrego! Bić się w panem nie będę. Albom ja głupi? Nie myśl pan tem! Mam co lepszego do roboty! Obiecuję panu skandal, o którym cały świat mówić będzie! Zaręczam panu, że będziesz starał ślę kupić moje milczenie, ale będzie za późno! Nie żegnam pana, panie hrabio, tylko mu mówię do widzenia!
I Vogel puścił się pędem, ażeby umknąć jednem z wyjść podziemnych.
Dotarł do jednego z zakrętów i miał już zniknąć.
Ale człowiek jakiś stanął przed nim niespodzianie, pochwycił go za kołnierz i zawołał szyderczo:
— Nie drapniesz, kochany kumciu!
Herman pobladł i zaledwie wybełkotał:
— Karol Laurent?
— W swojej własnej osobie! — odrzekł ex-Lorbac — widzisz mnie przecie, a po pięści czujesz, że widmem bynajmniej nie jestem. Myślałeś, idjoto, żem pijany i podałeś mi truciznę. Nie wypiłem koniaku i gdyś wyszedł głupcze, przekonany, że już po mnie, ja sobie wstałem z kanapy, wziąłem kapelusz i laskę pojechałem do Prowancyi o dziesiątej wieczorem. Przyjechałem, żeby cię nauczyć, mój poczciwcze, jak należy postępować z przyjaciółmi. Cóż mi odpowiesz na to?
Vogel, na wpół nieprzytomny, słuchał jak przez sen słów tych pełnych groźby.
— Wszystko się sprzysięgło na mnie — wybełkotał.
— Panie hrabio — odezwał się Karol Laurent do Lionela — za wielki czyniłbyś honor temu nędznikowi, ryzykując swoje życie. Daj mi pan pistolety. Zapłacę mu dług mój wczorajszy, a jeżeli nie będzie chciał się bić ze mną, to mu w łeb jak psu wypalą.
— Dobrze, będę się bić! — krzyknął ex-kasyer, odzyskawszy trochę energii.
Lionel z widocznym wstrętem podał pistolety pseudo Lorbacowi.
Dziękuję, panie hrabio — odrzekł tan ostatni i proszę pana za świadka. — Bierz kanaljo to cacko i... bez żadnych podstępów, bo, jak, powiedziałem, zastrzelę jak psa. Stój gdzie stoisz, ja się cofnę o dwadzieścia kroków. Będziemy iść ku sobie, a gdy powiem trzy, strzelimy jednocześnie.
Po chwili przeciwnicy, stali, naprzeciw siebie na dwóch końcach skalistego sklepienia.
Hrabia wziął w objęcia Walentynę, ciągle zemdloną, i usunął się za skałę.
— Raz! — odezwał Karol Laurent.
— Jeżeli go zabiję — myślał Vogel — ucieczka będzie możebną.
I nie czekając nawet, ażeby jego ex-wspólnik „dwa“ wypowiedział, pociągnął za kurek i wystrzeli.
Karol Laurent zachwiał się.
— Mordereco! — zawołał świszczącym głosem — morderco! morderco!...
Kula ugodziła go w piersi, poniżej lewego ramienia.
Krew trysnęła z rany, piana ukazała się na ustach.
Nie był to już człowiek żywy, ale trup zgalwanizowany nienawiścią i mający tyle jeszcze energii, że podniósł rękę i wypalił.
Herman Vogel padł trapem z roztrzaskaną na dwoje czaszką.
— Tym razem... panie hrabio... wyszeptał Karol Laurent — zapewniam pana... że żona twoja... jest... naprawdę... wdową.
Zaledwie zakończył te słowa, fałszerz runął także na ziemię.


∗             ∗

Skoro Walentyna otworzyła nareszcie oczy, zobaczyła się w łóżku swojem, przy którem klęczał Lionel.
— Kochanko moją, skarbie mój — rzekł półgłosem — to był sen tylko straszliwy, ale wszystko się już skończyło, ocknij się bez żadnej już obawy.
Gdy młoda kobieta, ciągle jeszcze drżąca jakby chciała go pytać, o coś spojrzeniem dodał, przyciskając ją do serca.
— Przeszłość już bezpowrotnie zamarła.


∗             ∗

Opowiadanie, nasze skończone i to tylko dodać nam pozostaje, że Lionel i Walentyna żyją najzupełniej jak na to zasługują.
Klara de Cernay wyszła w r. 1873 za starszego syna księcia de San Maximo i jest również jak jej starsza siostra, z losów swych zadowoloną, a uchodzi najsprawiedliwiej za najpiękniejszą damę w Paryżu.

KONIEC.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.