Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/L

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.

Herman Vogel i pan Fumel przyjęli chętnie to uprzejmie zaproszenie Rocha i wyszli wszyscy trzej z agencyi; a po chwili zasiedli w gabinecie restauracyi Bonnefoy, położonej prawie naprzeciw teatru Variétés..
Ex-adwokat nie bez racyi uchodził za smakosza, sam też zadysponował memu obiadu i rozkazał przynieść nadto starego Bordeaux i Bourgogne.
On też wzniósł pierwszy toast w słowach:
— Piję za powodzenie naszego przedsięwzięcia, które, jak ośmielam się twierdzić, obecnie zupełnie pewnem mi się wydaje — przyczem zwrócił się do Hermana i dodał:
— Panie mój i kochany klijencie, skłoń ucho ku temu, co wyrzeknę, a jeżeli przypadkiem masz jeszcze jakie wątpliwości, pewny jestem, że się ich wyrzekniesz, poznawszy dowcipny plan, ułożony przezemnie przy pomocy obecnego tu zacnego współpracownika.
Pan Roch zaczął tedy rozwijać szczegółowo i jasno plan, o jakim mówił, wykazując stronę jego praktyczną i niezliczone korzyści.
— No, jakże! — zapytał p. Roch po skończeniu przemowy — cóż pan na to?
— Przyznaję, że to znakomite — odparł Vogel — o, szczerze winszuję!... Tyś dyabeł doprawdy chyba!
Prawnik uśmiechnął się zwycięzko.
— Zatem — rzekł — zadowolony jesteś?
— O i jak jeszcze!
— Pewnym jesteś powodzenia?
— Najpewniejszym!
— Rolę w tej tragikomedyi masz i łatwą i bardzo efektowną... ciągnął pan Roch.
— Potrafię ją też odegrać wyśmienicie, zaręczam... odrzekł Vogel.
— Liczymy na to...
— Kiedyż odbędzie się przedstawienie?
— Jutro wieczorem... Trzeba się śpieszyć, wszak sam to powiedziałeś...
— Czy zdążysz wszystko przygotować?
— Nie bój się!...
— Masz zatem kompanów pod ręką?
— Za godzinę będę ich miał... Od czegóż Sta-Pi.. Ladaco ten jest rzeczywiście nadzwyczaj użytecznym... Zna na palcach fusy społeczeństwa paryzkiego... zna sadzawki hultajów... nałowi ich w mętnej wodzie...
— Nie obawiasz się, aby łotry nas nie zdradzili? — zapytał Vogel.
— Po lichaby to zrobili? — odpowiedział ex-adwokat. — Zresztą w ostatniej dopiero chwili dowiedzą się co robić mają...
Przekonani będą, iż pomagają w jakiejś intrydze miłosnej, której bohaterowie są im nieznani, ani nie przypuści żaden, że to o miliony chodzi. Nawet Sta-Pi, lubo mu bardzo ufamy, nie będzie wiedział prawdy... Zkąd więc może być mowa o zdradzie?...,
— Przyznaję; mam jednak zarzut jeszcze jeden...
— Jaki?
— Gdyby wypadkiem policya wmięszała się pomiędzy nas niespodzianie, położenie stałoby się nader delikatnem...
Roch i Fumel spojrzeli po sobie z uśmiechem, poczem prawnik wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Dzieciństwo!... Interwencya służby bezpieczeństwa o dziewiątej wieczór, w Passy, przy ulicy Mozarta, gdzie zaledwie w biały dzień i to zdaleka okazuje się cień policyanta... to fantazya! Nie obawiaj się, drogi klijencie... Nic podobnego nam nie zagraża...
Przypuśćmy zresztą wmieszanie się policyi, toć przecież zachowamy wszelkie ostrożności; gdyby zaś który z kompanów złapać się dał, nie wyda biedaczysko nikogo, bo nie nie będzie wiedział, nie będzie znał tych, co mu płacą, będzie działał, że tak rzeknę, po omacku... Jeżeliby taki biedak wymienił kogo, to nie ciebie z pewnością...
— Masz racyą, uspokoiłeś mnie zupełnie...
Czytelnicy nasi mieliby prawo zapytać nas o szczegóły planu, o jakim Roch i Fumel mówili.
Z chęcią uczynilibyśmy zadość temu słusznemu żądaniu, gdyby same fakty nie miały bezzwłocznie za nas odpowiedzieć.


∗             ∗

Na samym początku opowiadania niniejszego, wspominaliśmy już byli, że place przy ulicy Mozarta, na którym wśród ogródków stały domki do wynajęcia, otoczony był wysokim parkanem z desek nieheblowanych, ale grubych i mocnych, brama zaś z furtką w parkanie stała cały dzień boży otworem.
Stary odźwierny, jednocześnie łatacz obuwia, zamykał furtkę skoro zmrok zapadał, zatarasowywał też izdebkę swoję i kładł się do łóżka.
Po całodziennem umęczeniu, zasypiał odrazu twardo, nie troszcząc się ani o wchodzących ani o wychodzących.
Pamiętamy zapewne wszyscy, co w bajce Perraulta, poczciwa stara babunia mówi do Czerwonego Kapturka:
— Pociągnij za sznurek... a zasuwka się odsunie...
To samo było przy ulicy Mozarta.
Lokatorzy szaletów, oraz ich przyjaciele wiedzieli o tem, że wsunąwszy rękę pomiędzy kraty, w pewnem wiadomem miejscu, i pociągnąwszy za rygiel ruchomy, drzwi się zaraz otworzyły,
Wewnątrz był wprawdzie inny ogromny rygiel żelazny, okrótnie zardzewiały, ale posługiwano się nim rzadko.
Nazajutrz po dniu pojedynku Hermana Vogel z hrabią de Rochegude, po obiedzie u Bonnefoy, spożytym przez kasyera z dyrektorami agencyi Roch i Fumel, nazajutrz, powiadamy, około dziewiątej wieczór na ulicy Mozarta, źle oświeconej trzema latarniami starego systemu, ciemność panowała kompletna.
Ulica w całej swej długości wydawała się pustą zupełnie.
Powiadamy: wydawała się pustą, gdyż w rzeczywistości sześć osób, przybyłych koleją obwodową, kierowało swe kroki w okolicę zagrody, kryjąc się pod murami i starając się stąpać jak najciszej.
— Pięciu było mężczyzn i jedna kobieta.
Szli jeden za drugim w odległości dwóch metrów.
Postawy ich, fizyognomie i ubrania strasznie były podejrzane...
Nędza wstrętna, nędza, będąca następstwem zbrodni i rozpusty, wycisnęła niezatarte swe piętno na tych twarzach bladych i zbydlęconych.
Mężczyźni ubrani byli w paltoty obdarte i wypłowiałe, jakie uczciwy robotnik odrzuca ze wstrętem, a jakie okrywają zwykle chude członki włóczęgów podmiejskich.
Z pod czapek zatłuszczonych, widać było włosy przylgłe do skroni, pozakręcane niby z szykiem, znanym dobrze na balach Reine-Blanck i Elysee Montmartre.
Kobieta ubrana była w czarną wełnianą spódnicę, takiż kaftan i biały płócienny czepek.
Osobistość ta, wieku nieokreślonego przypominała jednę z tych figur, za którą w czasie karnawału gawrosze paryzcy z krzykiem i piskiem biegają.
Bo też istotnie był to mężczyzna, w celu zapewne z góry obmyślanym przebrany w suknie kobiece.
Przywódca nocnej wycieczki, w miarę zbliżania się ku ogrodzeniu, tłumił o ile mógł swe kroki.
Skoro znalazł się na wprost furtki, stanął, odwrócił się i dał znak ręką, powstrzymując na miejscu, pomimo ciemności, tych wszystkich co za nim postępowali.
Czy bardzo zadziwią się czytelnicy nasi, gdy im powiemy, że tym przywódcą owym, któremu czarna broda zasłaniała twarz do połowy, był nie kto inny, jak tylko Sta-Pi we własnej swojej osobie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.