Dramat na wyspie Helgoland

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold von Sacher-Masoch
Tytuł Dramat na wyspie Helgoland
Pochodzenie Demoniczne kobiety
Wydawca Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Data wyd. ca. 1920
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dramat na wyspie Helgoland.

W nocy z 17. na 18. października 1716 zajęczał trwożnie dzwon alarmowy i obudził mieszkańców ze snu. Na morzu szalała straszna burza, miotająca bałwanami o nadbrzeżne skały, na których stokach mieściły się ludzkie siedziby. Wicher gwizdał przeraźliwie po dachach i kominach tych malutkich chat i wzbudzał trwogę iście sądnego dnia.
Mężczyźni, obudziwszy się, biegli nad brzeg morski, oczekując tam łupu, jaki im mogło przynieść rozszalałe morze. Do nich przyłączyła się niebawem rosła, przystojna kobieta, w latach wyżej może, niż trzydziestu. Znali ją wszyscy, jako dumną i niedostępną wdowę która, mimo majątku i piękności, nie kwapiła się z wyjściem zamąż poraz drugi.
— Po coś tu przyszła, Lizo — zagadnął ją jeden z obecnych — nie masz swego majątku dosyć i łakomisz się na to, co nam, biedakom, morze przyniesie?
— Albo też wyszłaś tu z tą myślą, że morze przyniesie ci kawalera? — pytał drugi, uśmiechając się.
— Możliwe — odparła kobieta poważnie i odłączyła się od grupki, bo żarty i docinki chłopów docięły jej i poruszyły do żywa. Liza Grootjahn była wdową od lat kilku i przez ten czas niejednego kandydata odesłała z koszem. A jednak były chwile, w których czuła się bardzo samotna i opuszczona, mimo, że ceniła niezależność i wzdrygała się przed jarzmem, które widocznie za pierwszego małżeństwa nie było zbyt dogodne.
Gdyby jej jednak przyniosły fale morskie ukochanego, to rzecz nieco inna. Uważałaby go jako zdobycz, nabytą na swoją własność, tak samo, jak ci chłopi nabywają resztki rozbitego okrętu, paki i beczki, to znaczy, ów wymarzony byłby jej niewolnikiem w całem znaczeniu tego słowa.
Myśl o tem wyciągnęła ją z domu na odgłos dzwonu w przeraźliwą ciemność — oczekiwała jakiegoś wielkiego i zagadkowego szczęścia, lecz równocześnie drżała przed czemś nieznanem. Stanęła jak posąg nieruchoma i wpatrzyła się w grozę i potęgę elementów.
Przez czarne chmury na niebie przebijały się ogniste węże błyskawic i odbijały się równocześnie w czarnej toni. Wyglądało to tak, jakby z sobą dwie ogniste siły walczyły i nacierały na siebie wzajemnie. Do ogłuszających grzmotów dostrajał się potężny huk spienionych bałwanów, które pędziły ku nadbrzeżnym skałom z wściekłością i rozpryskiwały się o nie.
W chwili, gdy potężna błyskawica oświetliła teren walki żywiołów, zdawało się, że doły pomiędzy jednym bałwanem a drugim to paszcze potwornych smoków, zdolne połknąć skrawek lądu, wysunięty nad morze. Za drugiem błyśnięciem ujrzała Liza sylwetę okrętu, którym burza miotała, jak łupiną orzecha. Przyszedł jej na myśl »Latający Holender«, lecz... ten dałby sobie radę z rozszalałym żywiołem.
W istocie był to przecież statek duński, który niedługo potem bałwany przypędziły do skał i rozstrzaskały odrazu.
Podczas gdy mężczyźni, czyhający na brzegu, poczęli rozchwytywać wszystko, co wyrzuciła na brzeg woda, Liza wytężyła wzrok w kierunku morza, oświetlanego co chwila błyskawicami i zobaczyła wyraźnie człowieka, który resztkami sił walczył z rozszalałymi bałwanami. Już, już byłby poszedł na dno, gdy wtem silniejsza fala podchwyciła go i cisnęła nim na piasek nadbrzeżny. W pierwszej chwili ani się ruszył, widocznie nie miał już sił i następna fala mogła go łatwo pociągnąć za sobą w odmęt, gdy nagle Liza podbiegła ku niemu, chwyciła go za odzież, zadała sobie ciężar na barki i poczęła uciekać. Dwa razy omal nie porwały jej fale razem ze zdobyczą, lecz uszła wreszcie na miejsce bezpieczne, gdzie złożyła nieszczęśliwego na ziemi, aby odetchnąć i nabrać świeżych sił. W chwili błyskawic przypatrywała się rozbitkowi z wielką ciekawością. Był to człowiek młody niebardzo silnie zbudowany. Twarz miał bladą, rysy regularne i inteligentne. Przekonawszy się, że człowiek ten jeszcze żyje, wzięła go na plecy i z wielkiem wysiłkiem zaniosła do swego domu.
Nie trwało długo, a uratowany przyszedł pod jej troskliwą opieką do przytomności i mógł nawet odpowiadać na jej pytania. Nazywał się Jansen Daling i był synem zamożnego kupca w pewnem duńskiem miasteczku. Powracał z towarami z Londynu, lecz burza zagnała go w kierunku Hamburga.
Przygotowawszy mu suchą bieliznę z nieboszczyka męża i odzież, zaprowadziła go do małego, gościnnego pokoiku i ułożyła na spoczynek.
W krótkim czasie Jansen wrócił do zdrowia, dzięki troskliwej opiece Lizy. Zawiązały się też między nimi wkrótce serdeczne węzły. Ona miała dla niego współczucie, on dla niej wdzięczność. Ją pociągała jego wytworna powierzchowność, wyższe wykształcenie, które przebijało z każdego słowa, podczas gdy on, wątły fizycznie, podziwiał jej majestatyczną, okazałą postać i siłę charakteru. I kiedy tak osobliwa ta kobieta dawała się z dnia na dzień porywać uczuciu — on walczył ze sobą z wszystkich sił, ponieważ rozsądek nie dozwalał mu zakochania się w starszej od niego kobiecie, któraby mu może nie pozwoliła wrócić do kraju.
Pewnego dnia siedzieli oboje przy kominku, rozmawiając o rzeczach codziennych i obojętnych. Ona naprawiała popsutą sieć, on siedział opodal i powoli, ostrożnie począł się zwierzać przed nią, że teraz, wyzdrowiawszy, radby powrócić do ojczyzny, do rodziców ukochanych, którzy go zapewne gorżkiemi łzami opłakują.
— Czy sądzisz — zauważyła Liza spokojnie — że ja ci wrócić pozwolę? Wiem, że mię kochasz, zresztą, gdyby nawet i tak nie było, zadowoliłabym się tem, że moje serce do ciebie należy. Morze wyrzuciło cię na brzeg, a ja byłam twoją wybawicielką od śmierci. Jesteś więc moją własnością, którą mam prawo rozporządzać wedle własnej woli i upodobania.
— Nie przeczę, Lizo, że cię kocham — odparł Daling — ale ty przecie nie możesz wymagać odemnie, abym pozostał do śmierci na tej dzikiej wyspie, zdala od swoich, od ojczyzny.
— Nie rozumiem cię — rzekła na to — mnie się zdaje, że świat i ludzie są wszyscy jednacy i ten sam Bóg jest nad naszą wyspą, co i nad Danią. Nie mówmy jednak o tem. Jesteś moją własnością i stanowczo nie myślę z niej rezygnować.
Raz jeszcze, przy innej sposobności, próbował wywalczyć sobie wolność, lecz daremnie, gdyż pozostawał więcej, niż sam się spodziewał, pod wpływem woli pięknej kobiety i wkońcu zaniechał zupełnie nawet myśleć o uwolnieniu się z jej sideł.
Żyli więc oboje, jak małżeństwo, przez sześć lat bardzo szczęśliwie. Daling przyzwyczaił się wkrótce do obcego otoczenia, przestał tęsknić za krajem, a tylko od czasu do czasu wymieniał listy z rodzicami i krewnymi, co mu w zupełności wystarczało.
Wtem powróciła z Londynu na Helgoland pewna miejscowa dziewczyna, bardzo przystojna, która nabyła manier lepszego towarzystwa, ale też i zepsucia wielkomiejskiego. Tu, na półdzikiej wyspie, poczęła się wnet nudzić i zwróciła się wkrótce zalotnie w kierunku Dalinga, który zachowaniem się i inteligencyą wyróżniał się ogromnie od zwykłych żeglarzy i rybaków.
Wkrótce też dochodziły uszu Lizy niepokojące wieści o tem wszystkiem, ale ona z początku nie chciała wierzyć, aby mąż, kochający ją tak ogromnie, łamał jej wiarę. Wkońcu zmuszona była śledzić go, gdy wychodził wieczorami z domu i wynik tego szpiegowana potwierdził w zupełności pogłoski. Na własne oczy przekonała się o tem, czemu z początku wzbraniała się wierzyć. Żywiołowo więc wybuchła w sercu tego silnego dziecka natury niesłychana zazdrość. Tłumiła ją jednak w sobie i czekała sposobnej chwili nietyle do zemsty ile do bronienia swoich praw.
Pewnej nocy, gdy na morzu szalała straszna burza wstała, ubrała się po cichu, zbudziła męża i ozwała się do niego:
— Chodź!
— Gdzie? Czego chcesz odemnie? Na dworze burza...
— Zapomniałeś, kochany, że jesteś moją własnością i oddałeś swe serce innej. Jestem za dumną, abym mogła walczyć z nią o ciebie. Wyratowałam cię z bałwanów morskich, wolno mi teraz oddać cię im z powrotem. Bądź więc gotów!
— Jak to, śmiesz mnie zabić? — błagał nieszczęśliwy.
Potwierdziła to skinieniem głowy, rzuciła się na słabego człowieka z demoniczną siłą i po krótkiem szamotaniu ubezwładniła go. Wyniosła go na rękach, jak dziecko, na brzeg morski, wskoczyła do łódki, odbiła od brzegu, i, wypłynąwszy na pewną odległość, odkneblowała mu usta.
— Módl się teraz — ozwała się surowo, nieubłagalnie.
Biedak począł ją błagać, prosić, przysięgać poprawę, ale nadaremnie. Zrozumiawszy wkońcu, że niczego nie wyprosi, począł się modlić, poczem straszna ta kobieta chwyciła go oburącz za barki i rzuciła w toń morską. Następnie chwyciła wiosło i odpłynęła do brzegu z powrotem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leopold von Sacher-Masoch i tłumacza: Anonimowy.