Prawo silniejszego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold von Sacher-Masoch
Tytuł Prawo silniejszego
Pochodzenie Demoniczne kobiety
Wydawca Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Data wyd. ca. 1920
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Prawo Silniejszego.

Mgła poranna zasłoniła częścią obrazy górskie. W dolinach kłębiła się ona jeszcze, jak z olbrzymich kaskad, lecz górą ponad wyniosłymi szczytami skał i zielonemi halami królowało słońce, siejąc potoki złocistych swych promieni.
Tu w pobliżu granitowej, potężnej turni rozciągała się obszerna hala. Tu pasła trzodę uboga dziewczyna, z opodal leżącej wioski, której chaty wyglądały jak gniazda jaskółcze, przyczepione do skał. Siedziała na cyplu skalnym i wpatrywała się w biegnące chmury mgły porannej. U jej stóp z jednej strony leżał rodzinny jej kraj, Siedmiogród, z drugiej zaś Mołdawia, w której poza słupami granicznymi mieszkali również ludzie tego samego szczepu, co i ona i rozumiejący tę samą mowę.
Na pierwszy rzut oka można było dopatrzyć się w jej rysach śladów piękności dawnych Rzymianek. I kto wie, czy w żyłach jej nie płynęła krew dzielnych legionistów z epoki imperyum rzymskiego.
Była to postać wyniosła i piękna, o ruchach iście królewskich. Tylko w dużych, czarnych oczach zauważyć można było znamiona córy Wschodu.
Nagle rozległ się w powietrzu, krótki okrzyk, podobny do głosu orła i zbudził ją z zadumy. Rozejrzała się. Tuż niedaleko wspiął się ze zwinnością wiewiórki po skałach zapomocą liny i długiego kija młody chłopak. Był to góral rumuński trudniący się z narażeniem życia zbieraniem wśród skał leczniczych ziół. Nazywał się Akanor Bugulescu. Dziewczyna poznała go zdaleka, gdyż... łączyło ją z nim gorące uczucie. Oświadczył się jej niedawno podczas zabawy niedzielnej. Przystąpił do niej teraz bliżej i wpatrywał się w nią w niemym zachwycie, podczas gdy ona zupełnie bezwiednie poprawiła włosy i rozejrzała się, czy toaleta w należytym porządku. Kobieta jest... kokietką nawet na wysokości kilku tysięcy metrów nad poziom morza i to nawet taka, której tualeta składa się jedynie z długiej, wełnianej bielizny, baraniego kożuszka, wzorzystej zapaski i sznurka szklanych paciorek na szyi.
— Wstałaś dziś bardzo wcześnie, Saldona — ozwał się wkońcu młodzieniec.
— Zgubiłam wczoraj jedną owieczkę i musiałam jej dziś szukać od samego świtu.
— I odnalazłaś?
— Chwała Bogu, odnalazłam.
Akanor usiadł u jej stóp i począł sortować zioła, któremi miał wypełnioną wielką, skórzaną torbę.
Mgła poczęła znikać coraz więcej, rosa oschła, a kwiecista hala, zalana potokami słońca, wydawała woń upajającą zmysły.
Nagle rozległ się strzał i obił się kilkakrotnem echem o skały. Oboje poczęli się rozglądać i niebawem ujrzeli strzelca, który wspinał się prosto ku nim krętą ścieżyną.
— To Modeno Pitrwa, sławny strzelec, polujący na niedźwiedzie — ozwał się Akanor.
— Podobno jest bardzo odważny. Znasz go? — zapytała pasterka.
Akanor skinął głową potakująco.
— Znam go. Idzie na niedźwiedzia z taką pewnością siebie, jakby to był zając. Podczas nabożeństwa w kościele, zanurza on kulę w kropielnicy i potem nabija nią strzelbę. Dlatego to właśnie nie spudłował jeszcze nigdy. A jeżeli mu się zdarzy, że nie zabije od razu zwierza, wówczas dobywa sztylet i idzie w zawody z rozwścieczoną bestyą.
Saldonę przeszedł dreszcz i kiedy nagle na zakręcie skały ukazał się straszny strzelec, krzyknęła trwożnie.
— Nie bój się — wołał strzelec zdaleka — jestem Pitrwa, znany tropiciel niedźwiedzi i nigdy jeszcze żadnej kobiecie krzywdy nie wyrządziłem.
Ona utkwiła w nim wielkie czarne oczy i milczała.
Modeno Pirtwa był w latach około trzydziestu, tak silnej i okazałej budowy, że możnaby go śmiało postawić obok Mucyusza Scewoli, albo Regulusa. Przypatrywał się przez chwilę pięknej dziewczynie wzrokiem iście gladyatorskim, potem zdjął z ramion skórę niedźwiedzia i złożył u jej stóp.
— Oto masz zato, żeś się ulękła.
— Ależ ja się ciebie nie boję — odezwała się Saldona, a usta jej drżały bezwiednie.
— Tem lepiej, bo mi się bardzo podobasz, dziewczyno. Jak się nazywasz? Widzę cię poraz pierwszy...
— Saldona Wasili — odpowiedziała, spuszczając oczy.
Strzelec usiadł koło niej i objął ją ramieniem.
— Cóż to znowu? — krzyknął Akanor, zrywając się. — To moja narzeczona!
— Twoja?
— Saldona potwierdziła skinieniem głowy.
— Co mnie to obchodzi? — mówił Pitrwa — jestem przyzwyczajony do tego, że zdobywam to, co mi się podoba, jeśli potrzeba, nawet gwałtem.
— Zobaczymy — odparł Akanor.
— Precz mi z drogi, młodziaku — krzyknął strzelec podnosząc się — jeśli ci życie miłe.
— Jesteś rabusiem!
— Nie, rabusiem nie jestem — odpowiedział Pirtwa — nie mam zamiaru zabić cię lub zastrzelić, lecz jeżeli nie zechcesz odstąpić mi dziewczyny, wówczas będziesz zmuszony o nią walczyć ze mną.
— O, nie ustąpię tak łatwo, jak ci się zdaje. Wybrałem ją sobie za żonę i wkrótce mamy się połączyć dozgonnymi ślubami.
— No, a czy sądzisz, że ja również nie chcę mieć jej za żonę? Jestem gotów włożyć na jej palec obrączkę ślubną, tak samo jak ty.
— Akanor odpiął topór od pasa, lecz Saldona stanęła pomiędzy obydwoma, wołając:
— Nie chcę, abyście się wobec mnie mordowali, jak zbójcy! Ty Pitrwa pierwszy oświadczyłeś gotowość walki zapaśniczej i ja się na to zgadzam. Zmierzcie się obaj, a który zwycięży, tego poślubię.
— Zgadzam się — odrzekł Akanor, odrzucając topór. Tak samo odłożył Pirtwa strzelbę i sztylet.

∗                    ∗

Podczas, gdy obaj zapaśnicy, złożywszy ręce na piersi, stanęli naprzeciw siebie, mierząc się złowrogo, Saldona rozpostarła na skale skórę niedźwiedzia, położyła się na niej, i wsparłszy głowę na ręce, przypatrywała się zapaśnikom więcej z ciekawością, niż ze wzruszeniem i powagą westalki, śledzącej zapasy rzymskich gladyatorów.
Upłynęło kilka minut w wielkiem naprężeniu.
Zdawało się, że obaj zaparli w sobie oddechy. Jeden oglądał się na drugiego, z rozpoczęciem walki, wreszcie poruszył się pierwszy Akanor, wysuwając się powoli jedną nogą coraz naprzód i chwycił przeciwnika wpół.
Chwyt był dobry i dwa razy, jak się zdawało, już, już miał Pitrwę położyć, ale ten stał niewzruszony, jak mur, jak wbity w skałę pal. Akanor jeszcze raz się wysilił i opuścił ręce bezwładnie. Obaj odetchnęli, poczem zaczął atak Pirtwa. Obaj chwycili się równocześnie. Strzelec podniósł młodzieniaszka wysoko w górę, ale położyć go nie mógł, bo ten silnie oparł się nogami o skalisty grunt i zdołał następnie wywinąć się z żelaznych objęć atlety.
Dotychczas była tylko przygrywka. Zapaśnicy stanęli teraz do walki na pięści. I znowu zaczął pierwszy Akanor, a tamten odpierał ciosy z zimną krwią. Nagle zwinny Akanor uderzył przeciwnika w piersi z całą siłą. Pasterka poruszyła się niecierpliwie, z oczu jej tryskały iskry, usta rozwarły się szeroko.
Pitrwa w pierwszej chwili zbladł, lecz natychmiast odzyskał równowagę i począł nacierać na przeciwnika, który tracąc powoli siłę, ustępował coraz dalej i dalej, aż nad krawędź przepaści. Podczas tego udały mu się dwa razy ciosy, wymierzone w pierś zapaśnika, co wywołało u młodej dziewczyny silny dreszcz. Akanor, stojąc nad brzegiem przepaści, uczynił zadziwiający wysiłek, by odeprzeć przeciwnika w tył, lecz w tejże chwili uderzył go pięścią w głowę tak silnie, że nieszczęśliwy stracił przytomność, zachwiał się i runął w przepaść.
Pirtwa stał długo jeszcze, trzymając zaciśnięte pięści, podczas gdy Saldona przypatrywała mu się z zachwytem.
— Zginął? — zapytała po chwili.
Pirtwa potwierdził, a pasterka spuściła głowę zarumieniona, by ją za chwilę podnieść pełną dumy.
— Jesteś moją, Saldono...
— Jeżeli ja zechcę — odrzekła cynicznie.
— A ty nie chcesz?
Spojrzała nań i w tej chwili przyciągnęła go ku sobie i ucałowała namiętnie.
— Chodź! — ozwał się Pirtwa.
— Dokąd?
— Do księdza.

∗                    ∗

W najbliższą niedzielę siedziałem w karczmie w towarzystwie jednego ze znajomych obywateli ziemskich i pewnego uczonego z Bukaresztu. Parobcy i dziewczęta tańczyli ochoczo narodowego tańca »hora«, a z pośród nich wyróżniała się Saldona, wsparta na ramieniu Pirtwy. Na dworze pod lipą śpiewał ślepy lirnik, ułożoną na cześć zwycięskiego Pirtwy pieśń, w której opiewał także smutny koniec Akanora. Przyjaciel mój, obywatel, ganił postępowanie dziewczyny, gdy wtem zaczął go przekonywać uczony temi słowy:
— Nie masz pan racyi. Byłem pewnego razu świadkiem podobnego wypadku w Nubii, podczas mojej podróży po Afryce. Urządzaliśmy polowanie na lwy, ukrywszy się w zacisznem miejscu. Wtem zobaczyliśmy silnego, starego lwa w towarzystwie lwicy. Już wymierzyliśmy ze strzelb, gdy nagle z zarośli wyskoczył trzeci potężny lew i począł się umizgać do lwicy. Samcowi jej nie podobało się to widocznie, bo rzucił się na śmiałka, ale królowa pustyni bynajmniej nie chciała go wspierać w tej walce. Legła na ziemi i przypatrywała się spokojnie, a kiedy samiec jej okaleczony począł uciekać, by gdzieś w zakątku zakończyć żywot, ona się podniosła i poszła za zwycięzcą.
Saldona tedy nie zasługuje na naganę. W miłości, jak i wogóle we wszystkich sprawach na świecie rozstrzyga prawo siły.
Nie wszyscy jednak ludzie przyłączyliby się do tego zdania uczonego profesora.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leopold von Sacher-Masoch i tłumacza: Anonimowy.