Dramat na Oceanie Spokojnym/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXIV
Zesłańcy.

Collin kazał przynieść piwa, które był sporządził przez fermentację pewnych owoców. A gdy jednogłośnie zostało uznane za wyborne, zapalił fajkę, podarowaną mu przez Asthora, położył się na rogoży i zaczął mówić:
— Zapewne przypuszczaliście wszyscy, że wpadłem w morze wskutek jakiegoś nieszczęścia w ową noc okropną, kiedy „Nowa Georgja“ zmagała się z huraganem. Głowę daję, iż nikomu z was nie przyszłoby nawet na myśl, że nurka w wodę zawdzięczam potwornej zbrodni.
— Zbrodni! — wykrzyknęli wszyscy, Anna zaś pobladła ze wzruszenia. — A któż jej się dopuścił?
— Zaraz się dowiecie. Od pierwszej chwili, gdy Bill stanął na naszym pokładzie, miałem względem tego ptaszka trafne, jak się okazało, podejrzenie. Te sine pręgi, które widać było na jego rękach i nogach, potwierdziły mój domysł. Miałem więc Billa na oku, wiedząc, do jakich sprawek zdolni są zesłańcy na wyspie Norfolk, ta prawdziwa śmietanka stanu złodziejskiego w Anglji. On też niewątpliwie wiedział o moich podejrzeniach, gdyż ilekroć go mijałem, rzucał na mnie wzrokiem pełnym głębokiej nienawiści, w którym można było wyczytać gorące pragnienie pozbycia się mej niebezpiecznej osoby. Zdaje mi się przytem, że był jeszcze drugi powód jego nienawiści: oto uważał mnie za swego rywala w miłości.
— Rywala! — wykrzyknął osłupiały kapitan, jednocześnie zaś Anna zarumieniła się po uszy.
— Tak jest… bo on potajemnie kochał się w miss Annie.
— Czyżby to była prawda? Nie wierzyłem temu pomimo takich dowodów.
— Tak, pan Collin ma rację — ozwała się dziewczyna. — Ten niegodziwiec nie spuszczał oczu ze mnie. Wpatrywał się we mnie jak w tęczę, starał się zadowolić moje drobne życzenia, chodził za mną wszędzie, i przypominam sobie, że w chwili, gdy „Nowa Georgja“ osiadła koło wysp Fidżi, zwrócił się do mnie z zapytaniem: „Czy pani chce żyć czy umrzeć?“ Poczem dopiero zdecydował się wylać oliwę na morze.
— Tak, chyba to prawda — podchwycił kapitan. — Ten łotr kochał się w tobie i tylko z tego względu usiłował cię porwać… a może miał przytem jakieś djabelskie zamysły. Mów pan dalej, panie Collin.
— W ową noc, kiedy nas zaskoczyła druga nawałnica — jął opowiadać porucznik — wszedłem na grotmaszt, by rozplątać węzeł, przeszkadzający zwijaniu żagli. Zajęty tą robotą, ujrzałem poza sobą tego draba, siedzącego okrakiem na rei. Mniemałem zrazu, iż przyszedł mi pomagać, atoli on znienacka pochwycił mnie za gardło i, korzystając z chwili, w której „Nowa Georgja“ przechylała się na bakier czy na sztybor, strącił mnie w morze.
— Nędznik! — wykrzyknęli rozbitkowie.
— Gdy przyszedłem do siebie, już okręt, uniesiony huraganem, uciekał hen daleko. Myślałem, żem zgubiony… mimo to zacząłem rozpaczliwie borykać się z falami, które niosły mnie jak piórko, przerzucając z jednej wyniosłości na drugą, z zaklęsłości w zaklęsłość. Niebawem dostrzegłem łódź gnaną wiosłami kilku krajowców, którą burza ponosiła w pędzie szalonym. Błyskawicznym ruchem uchwyciłem się burty, poczułem, że chwytają mnie czyjeś ramiona, i padłem zemdlony. Gdy odzyskałem przytomność, spostrzegłem, że leżę na płaskoci nieznanej mi wyspy. Krajowcy, którzy wracali z wysp Tonga, uratowali mi życie i, zamiast nabić mnie na rożen lub wrzucić do kotła z jarzyną, mianowali mnie królem swej wioski! Czy wzięli mnie za bóstwo morskie czy za człowieka wielkiej wartości? Nie wiem tego po dziś dzień, wiem tylko, że wszyscy mnie uwielbiają, że każde moje życzenie jest dla nich rozkazem i że na każde moje skinienie nie zawahaliby się nawet wskoczyć w płomienie wulkanu.
— Czy pan zamierza nadal pozostawać na stanowisku króla tej wyspy? — zapytał sternik. — Godność to nielada, zwłaszcza póki człowieka szanują i tuczą, ja jednak bałbym się ciągle, by mnie nie zjedzono.
— Nie mam bynajmniej zamiaru spędzać tu kresu dni moich, sterniku — odrzekł z uśmiechem porucznik. — Pomiędzy moimi poddanymi mam kilku biegłych cieśli, którzy pomogą nam zbudować ze szczątków rozbitego okrętu wielką łódź, a gdy już załatwimy wszystkie interesy, rozwiniemy żagle i popłyniemy do Australji.
W tejże chwili wszedł jeden z dzikusów i zameldował:
— Paowang powrócił!
— Człowiek, którego wysłałem na zwiady — wyjaśnił Collin. — Niech wejdzie.
Krajowiec, oczekujący wezwania, wszedł do izby. Był to człek przystojny, wysokiej postawy, o energicznych rysach i srogiem spojrzeniu. Dy szał od długiego biegu. Widać, że nie tracił czasu, byle przybyć jak najprędzej, gdyż nie zdjął z siebie uzbrojenia, składającego się z ciężkiej drewnianej maczugi, ozdobionej kiściami włosów, z dzidy o kościanym grocie i łuku wraz z tuzinem strzał.
— Widziałeś ich? — spytał Collin, nie dając mu prawie odetchnąć.
— Tak, wodzu — odpowiedział krajowiec głosem zdyszanym.
— Gdzie się znajdują?
— Obozują koło jaskini na wybrzeżu północnem.
— Ilu ich jest?
— Siedmiu, a jeden ranny.
— Czy mają łódź?
— Widziałem na strądzie szczątki dość wielkiego czółna.
— A co robili ci ludzie?
— Zrąbali wielkie drzewo i żłobili je, by sporządzić z niego łódkę.
— Czy są uzbrojeni?
— Widziałem, że mają owe kije, które miotają ogień i wydają huk podobny do huku wulkanu.
— Czy mógłbyś doprowadzić nas do ich jaskini tak, by nas nie spostrzegli?
— Choćby i zaraz — odpowiedział Paowang. — Czy ci ludzie są twoimi krewnymi?
— Nie! To moi nieprzyjaciele.
— A więc ich zjemy — oznajmił groźny ludożerca.
— Zobaczymy — odpowiedział Collin.
— Niema teraz żadnej wątpliwości: to zesłańcy! — zawołał kapitan, gdy mu przetłumaczono tę rozmowę. — Ów człowiek ranny — to Bill, a reszta to jego towarzysze. Spytajcie krajowca, czy widział człowieka chudego i wysokiej postawy?
Collin zadał pytanie Paowangowi.
— Tak — odpowiedział krajowiec — widziałem człowieka chudego jak rak-złodziej; wydał mi się on wodzem tej zgrai.
— To Mac Bjorn — wyjaśnił kapitan — zastępca Billa. Nareszcie nadszedł dzień zapłaty. Asthor! z marynarzami i eskortą tubylców udasz się na strąd i zawieziesz tam armatkę, strzelby i spory zapas amunicji, by zdemolować jaskinię tych łotrów.
— Zaraz wyruszę, kapitanie.
— Pan zaś, panie Collin, zgromadzisz wszystkich swoich wojowników co najtęższych i najdzielniejszych, by dopomóc nam w przedsięwzięciu.
— Wyprawię poselstwa do sąsiednich wsi. Jeszcze dziś będę miał pod bronią dwa do trzech tysięcy wyborowych ludzi.
— A co zrobicie z zesłańcami? — spytała Anna.
— Powiesimy ich na najwyższem drzewie — rzekł Asthor. — Jeżeli dzicy zechcą ich później wbić na rożen, nie będę im w tem przeszkadzał.
— Jeżeli znajdziemy którego z nich przy życiu — rzekł kapitan — zawieziemy go z sobą do Australji i każemy odesłać na wyspę Norfolk.
— Czy i ja pójdę do jaskini? — spytała Anna.
— Nie — rzekł Collin — pani tu zostanie pod opieką Koturego, bo tam nas czekają poważne niebezpieczeństwa.
Niebawem Asthor, trzej marynarze i dziesięciu tubylców zstępowali ze zbocza góry, a Collin wyprawił kilku posłów do wsi sąsiedniej, by sprowadzić wojowników i dowódców.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.